Prezes PZKosz. Grzegorz Bachański: Nie jestem Romanem Ludwiczukiem

- Nie wyrzucam ludzi z dnia na dzień, nie działam tak, że codziennie informuję o swoich decyzjach, które w skali kilkunastu dni są ze sobą sprzeczne. Kieruję demokratycznym stowarzyszeniem i chcę to robić z głową, a nie pod kątem niecierpliwych mediów - mówi prezes Polskiego Związku Koszykówki Grzegorz Bachański w rozmowie ze Sport.pl.

39-letni Bachański został prezesem związku 29 stycznia, kiedy pokonał poprzedniego prezesa Romana Ludwiczuka 129:99 w głosowaniu podczas walnego zebrania delegatów PZKosz. Co mówi po ponad miesiącu swojej prezesury? - Jej efekt finalny chcę widzieć po czterech latach, ale pierwsze objawy zmian chcę obserwować za trzy, cztery miesiące. Pośpiechowi medialnemu na pewno się jednak nie poddam.

W rozmowie ze Sport.pl Bachański mówi o finansach związku, kłopotach związanych z organizacją mistrzostw Europy kobiet, wyborze trenera reprezentacji oraz swojej filozofii pracy.

Bajki Ludwiczuka, czyli ponad 1,5 mln długu

Łukasz Cegliński: Co jest największym problemem nowego prezesa PZKosz?

Grzegorz Bachański: To, czego się spodziewaliśmy przed objęciem rządów - brak uporządkowanej struktury pozwalającej na rozwijanie polskiej koszykówki.

Myślałem, że powie pan o pieniądzach.

- Jeżeli brak pieniędzy jest skutkiem niedostatków, o których właśnie powiedziałem, to wolałbym się skupić na identyfikacji przyczyn takiego stanu rzeczy. To, że w związku nie ma pieniędzy, to, że męska reprezentacja nie ma trenera, to są skutki pewnych działań. W normalnie funkcjonującym związku nie byłoby sytuacji, w której nikt przez kilka miesięcy nie odpowiada za temat kadry narodowej. U nas tak jest, bo osoby i wydziały, które w PZKosz miały za pewne obszary odpowiadać, zostały pozbawione możliwości podejmowania decyzji, bo wiadomo, że każdą z nich i tak podejmował prezes Roman Ludwiczuk.

Ile długów ma PZKosz?

- Blisko 2 mln złotych. Zobowiązania na koniec grudnia wynosiły 3,5 mln, a należności ok. 2,3 mln - realnie oceniam jednak, że ten dług wynosi nieco ponad 1,5 mln. Tak więc opowieści Romana Ludwiczuka na zjeździe o 5 milionowym zysku możemy włożyć między bajki.

Spodziewał się pan takiego bilansu?

- Tak, bo wiedziałem, co się działo ostatnio z finansami związku. Od sierpnia pieniądze wydawane były bez kontroli i na rzeczy bezsensowne.

Czyli jakie?

- Takie, które nic polskiej koszykówce nie przynosiły, bo mimo bardzo dużych nakładów finansowych w ostatnich czterech latach, stan dyscypliny jest mizerny. Za dużo pieniędzy pochłonęły koszty dodatkowe związane np. z organizacją nieprzemyślanych imprez typu "mecze gigantów" bądź egzotycznymi wylotami reprezentacji żeńskiej do Brazylii i USA.

Ile podpisanych umów sponsorskich ma w tej chwili PZKosz?

- Naszym sponsorem jest obecnie Ministerstwo Sportu i Turystyki, w relacjach z którym wyprostowaliśmy sytuację prawną. Ministerstwo podpisało z nami umowę na tzw. kalendarz sportowy oraz umowę na prowadzenie szkół i ośrodków gimnazjalnych.

To minimum, które trudno uznać to za pozyskanie sponsora.

- Powrót do normalności trudno nazwać sukcesem, ale fakty są takie, że Roman Ludwiczuk w ostatnich miesiącach do porozumienia z ministerstwem doprowadzić nie umiał.

Wróćmy do podpisanych umów sponsorskich.

- Mamy przedłużony kontrakt ze Spaldingiem, który na zasadzie barteru wyposaża w sprzęt wszystkie reprezentacje narodowe. Negocjuję przedłużenie umowy z Prokomem, który formalnie był sponsorem do 31 grudnia. To tyle, jeśli chodzi o konkrety, choć rozmawiam na bieżąco z kilkoma innymi firmami.

Ile związkowi potrzeba pieniędzy na 2011 rok?

- Wydzielając na chwilę organizację mistrzostw Europy koszykarek, ale biorąc pod uwagę zastany dług, potrzeba nam ok. 4,5 mln złotych środków od sponsorów.

A budżet ME?

- Kończymy analizę kosztów, ale szacuję, że będziemy dodatkowo potrzebowali 5-8 mln.

Co w ciągu pierwszego miesiąca zarządzania PZKosz zrobiliście szukając funduszy dla związku?

- W pracy szybko przeszkodziła nam informacja, że Łódź wypowiada umowę na organizację fazy finałowej ME kobiet, ale rzetelnie wykonaliśmy bilans otwarcia, dowiedzieliśmy się, ile nam brakuje i w miarę równolegle rozpoczęliśmy rozmowy dotyczące finansowania związku. Mam nieco inne spojrzenie na pozyskiwanie środków sponsorskich niż Roman Ludwiczuk. Nie o to chodzi, żeby pieniądze "wyrywać" albo "załatwiać" przy okazji paląc wszelkie kontakty z tak "załatwionymi" sponsorami. Wolę przekonać potencjalnego sponsora czy inwestora, że wspólne budowanie, wspólna inwestycja w koszykówkę to coś, co w perspektywie kilku lat może się opłacić obu stronom.

Co pan pokazuje podczas tego przekonywania?

- To, co mam najlepszego, czyli reprezentacje narodowe. Prochu nie wymyślam - jeśli spółki skarbu państwa są zainteresowane wspieraniem sportu, to naturalną rzeczą jest proponowanie im współpracy przy rozwoju polskich kadr narodowych.

Byle nie stracić na mistrzostwach w Polsce

Co z tymi ME kobiet?

- Spodziewałem się, że sytuacja jest zła, myślę, że Roman Ludwiczuk też, ale chyba nikt nie zakładał, że Łódź nagle wypowie umowę i pojawi się kwestia tych 4,5 mln. Z FIBA umówiłem się w tej sytuacji tak, że robimy cięcia w kosztach na wielu frontach - szukamy oszczędności, jeśli chodzi o hotele, transport, promocję, czy produkcję sygnału telewizyjnego. Negocjujemy też odłożenie terminów płatności za licencję turnieju do FIBA. Europejska federacja jest lekko podenerwowana, ale podchodzi do sprawy biznesowo i ze zrozumieniem.

Jaki jest budżet całej imprezy?

- Roman Ludwiczuk szacował go na 17 mln złotych, my chcemy go urealnić o tyle, o ile się da.

Dlaczego Łódź i inne miasta nie chcą organizować ME kobiet?

- Tuż po wyborach skontaktowali się ze mną przedstawiciele Łodzi i Katowic, którzy wyrazili olbrzymie niezadowolenie z prac komitetu organizacyjnego, ale według referującego mi stan przygotowań Romana Ludwiczuka, wszystko było w porządku. Okazało się, że nie jest, Łódź wypowiedziała umowę ze spółką Koszykówka Polska, której Roman Ludwiczuk był prezesem.

To już nie jest?

- Nie jest, 7 marca złożył rezygnację z funkcji prezesa zarządu spółki. Spółką zajmować się będzie teraz jej rada nadzorcza, ale najważniejsze jest, że uporządkowaliśmy sprawy formalne i w tej chwili organizacją ME zajmuje się tylko jeden podmiot - PZKosz. Wracając do Łodzi - miasto miało prawo wypowiedzieć umowę, choć - zdaniem Romana Ludwiczuka - z punktu widzenia jej wartości, niedopatrzenie było błahe - Koszykówka Polska nie przesłała do końca stycznia harmonogramu spotkań w Atlas Arenie. Z drugiej strony przedstawiciele miasta powiedzieli mi, że już od grudnia bezskutecznie próbowali się kontaktować z Romanem Ludwiczukiem i Olgą Kijewską. Ta para sposób negocjacji już dwa lata temu, przy organizacji ME koszykarzy ustawiła tak, że wszystko szło po kruchej linii, obie strony raczej darły koty niż się dogadywały.

Przyczyny formalne to jedno, ale fakt, że żeńskich mistrzostw miasta po prostu nie chcą, to drugie.

- To nie jest tak, że miasta tej imprezy nie chcą, one po prostu życzyłyby sobie, aby PZKosz pokazał im pozytywną wartość organizacji takiej imprezy. W chwili obecnej czynimy wszystko, aby te mistrzostwa się odbyły, choć wolałbym z potencjalnymi sponsorami rozmawiać o długofalowych projektach związanych z kadrami narodowymi niż z zakłopotaniem pytać pod koniec rozmowy, czy może nie dorzuciliby czegoś na ME kobiet.

Co ten turniej może Polsce dać?

- Finansowo na pewno nie zyskamy, możemy najwyżej nie stracić. Żeby tak się jednak stało, będziemy ciąć koszty promocji - koszykówki raczej nie spopularyzujemy. Zyskać można tylko sportowo.

Na jaki wynik pan liczy?

- Minimum pierwszą piątkę, czyli awans na igrzyska w Londynie.

To cel bardzo wysoki, żeby nie powiedzieć nierealny.

- Bardzo wysoki, ale innego być nie może, skoro będziemy gospodarzem. I jest na to szansa, bo w kobiecym sporcie zawsze jest element nieprzewidywalności.

Trener dla kadry i dla silnego klubu?

Męska reprezentacja, okręg flagowy, którym można przyciągać sponsorów, nie ma trenera, nie ma sztabu, nie ma harmonogramu przygotowań i jeszcze traci czas ze względu na sytuację z ME kobiet. Jak zła jest jej sytuacja?

- Harmonogram przygotowań powstał, to było konieczne do otrzymania dotacji z ministerstwa. Są plany turniejowe, są sparingpartnerzy, to wszystko jest dograne.

Kto opracował ten harmonogram?

- Wydział ds. sportowych.

Czyli?

- Osobą odpowiedzialną był dyrektor tego wydziału Krzysztof Podgórski.

Jak wyglądało szukanie rywali?

- Związek pisemnie proponował różnym federacjom rozegranie spotkań bądź letnich turniejów. Tak dopięto kontrahentów.

Trochę to nieprzekonujące...

- Jeśli przyjdzie trener i harmonogramu nie zaakceptuje, to być może w 80 proc. go zmieni.

Muli Katzurin był bardzo niezadowolony z grafiku przygotowań, który ktoś ułożył w 2008 roku.

- I tu może być tak samo.

Czyli to tylko plan na potrzeby uzyskania dotacji z ministerstwa, a w rzeczywistości wyliczanka ułożona na kolanie bez ładu i składu.

- Nie mamy planu zrobionego z sercem.

To wróćmy do początku wątku - nie ma trenera, nie ma sztabu, plan przygotowań jest byle jaki.

- Twarde fakty wskazują, że sytuacja jest bardzo zła. Ja jednak nie chcę być zwolennikiem filozofii narzuconej przez Romana Ludwiczuka i działać w pośpiechu dla samego działania - dzisiaj jest to, a jutro to, ten był dobry, ale już nie jest, formalnie jest tak, ale praktycznie działa to inaczej itp. Ja chcę pewne sprawy poukładać, chcę, żeby związek funkcjonował normalnie - mam świadomość, że każdy uciekający dzień jest podwójnie ważny, bo trener powinien być na tzw. przedwczoraj. Ale to skutek braku działań, skutek tego, że od czterech lat Roman Ludwiczuk nie wypracował systemu organizacji związku, w którym niektóre rzeczy dzieją się niezależnie od tego, kto jest prezesem. Jeśli np. dzisiaj odbywałyby się wybory w federacji francuskiej, to tam wczoraj i jutro praca toczyłaby się normalnym trybem. Pracowałby dyrektor reprezentacji, specjaliści od marketingu, trenerzy od szkolenia itd. U nas wszystko zależało tylko od prezesa.

Pan, mimo bardzo złej sytuacji i opóźnień, próbuje budować coś trwałego?

- Tak, to jest moja filozofia. W sprawach reprezentacji moim doradcą, moją prawą ręką - pod względem merytorycznym i organizacyjnym - ma być Walter Jeklin i ja chcę z nim budować kadrę, która pozwoli nam rywalizować o wysoki cel za cztery, pięć lat. Jasne, mamy cel bieżący - tegoroczne ME na Litwie są dla nas sprawą priorytetową. Ale chcę też na związek spojrzeć inaczej - jeśli reprezentacja ma być okrętem flagowym, to chcę ją wydzielić ze struktur PZKosz, powołać do jej obsługi spółkę kapitałową. To pozwoli uporządkować finanse związku w kwestii ich rozdziału na kadrę i inne cele statutowe, a także marketingową obsługę reprezentacji. 14 lat temu wydzielono z PZKosz ekstraklasę, teraz zróbmy to z reprezentacją - być może przekonamy tym np. Prokom, PGE czy Orlen do poważnej, długofalowej współpracy.

Wróćmy do obecnej sytuacji - po wygranych wyborach na prezesa zadeklarował pan, że w ciągu miesiąca poznamy trenera reprezentacji...

- ... a trenera nie mamy. Myślę jednak, że na pewno jesteśmy krok do przodu z jego wyborem, bo wiemy, jakie mamy uwarunkowania finansowe.

Takie, że w związku nie ma pieniędzy.

- To nie jest tak, że nie ma budżetu - budżet kosztowy jest. Teraz rozmawiamy ze sponsorami, żeby dowiedzieć się dokładnie, ile mogę zaproponować temu trenerowi, na którym nam zależy.

Jak drogi jest ten trener?

- Odpowiem tak: z Walterem Jeklinem rozmawiamy o tym, że jeśli dogramy sprawę z pewnym trenerem, to istotną kwestią będzie dla nas to, czy on będzie chciał pracować w polskim klubie.

To byłby warunek czy sugestia związku?

- Rodzaj transakcji wiązanej, oczywiście jeśli mówimy o jakimś bardzo dobrym trenerze z zagranicy. Bo spójrzmy na to z tej strony - praca selekcjonera prowadzącego na co dzień klub w innej lidze, w reprezentacji ograniczałaby się do maksymalnie czterech letnich miesięcy. Gdyby pracował w Polsce, sytuacja wyglądałaby inaczej.

To mogłoby być korzystne, ale jakiś klub takiemu trenerowi musiałby zaproponować umowę.

- Rozmawiamy o tym. W grę wchodziłyby najsilniejsze polskie kluby - Asseco Prokom Gdynia, Anwil Włocławek, PGE Turów Zgorzelec, Trefl Sopot i np. Śląsk Wrocław. Ja już jeżdżę po Polsce i rozmawiam o tym z prezesami klubów.

Jak pan rozmawia? Namawia pan np. Zbigniewa Polatowskiego do zatrudnienia np. Jasmina Repesy we Włocławku?

- Problem polskiej koszykówki to m.in. brak porozumienia między klubami, a reprezentacją. Nie ma tu ciągłości pracy, nie ma kontynuacji. Dlaczego nie miałbym usiąść z prezesem odradzającego się Śląska i porozmawiać z nim o tym, kto będzie trenerem drużyny?

No to załóżmy, że siada pan z nim do rozmów w tym tygodniu. Potrafi pan wymienić nazwiska kilku kandydatów, z którymi rozmawiacie jako związek w sprawie objęcia reprezentacji?

- Mamy trzech kandydatów z zagranicy, ale na podawanie nazwisk jeszcze jednak za wcześnie. Nie chcę postępować tak, jak było rok temu z wyborem Igora Griszczuka, którego związek znalazł na łapu capu, bo nie porozumiał się z Drażenem Anzuloviciem. Teraz też jesteśmy w sytuacji, w której działamy na łapu capu, ale powiem szczerze, że my już się nie spieszymy. Jeśli mam poczekać do końca kwietnia, żeby porozumieć się z tym przysłowiowym Jasminem Repesą, to ja poczekam.

Jeśli będą pieniądze, to będzie trener z za granicy, a jeśli nie, to górę weźmie opcja oszczędnościowa i trener z polskiej ligi?

- Nie traktuję trenerów pracujących w Polsce, jako opcji oszczędnościowej.

Ale żaden z nich nie ma doświadczenia w pracy z reprezentacją, co jako najważniejszy warunek podkreśla Jeklin.

- Zgoda, to będzie zejście w dół na naszej piramidzie marzeń. Ale powtórzę - mnie nic nie goni, wolę poczekać na tego, kogo chcemy niż brać już teraz kogoś tylko dlatego, że jest późno.

To ile kosztuje ten wasz wymarzony trener?

- Szkoleniowiec, który zdecydowałby się poprowadzić kadrę w tym roku do mistrzostw Europy, kosztowałby nas ok. 100 tys. euro. Tu warto dodać, że my nie szukamy trenera tylko na cztery miesiące i ME na Litwie - na to prawdopodobnie nikt poważny się nie zgodzi. W tej chwili szukamy trenera na co najmniej dwa lata.

Kto będzie podejmował ostateczną decyzję w sprawie trenera - prezes Bachański czy dyrektor Jeklin?

- To będzie wspólna decyzja, w sprawie wypowie się także zarząd. Przy tego typu decyzjach liczę na współpracę z odpowiedzialnym za pion szkolenia Zdzisławem Kassykiem. Chciałbym również wykorzystać doświadczenia Kazika Mikołajca, który docelowo ma na katowickiej AWF stworzyć akademickie centrum koszykówki, a poza tym był przy poprzednich kadrach, ma dobre kontakty na świecie i jego pracę bardzo sobie cenię.

"Liczy się jakość, a nie tylko szybkość decyzji"

W środowisku jest przeświadczenie, że mimo problemów z ME kobiet, mimo trupów wypadających z szafy, to pierwszy miesiąc prezesury Bachańskiego niczego nie przyniósł. Nie było żadnego przyspieszenia.

- Znam te opinie, słyszałem już podobne obawy w trakcie kampanii wyborczej, kiedy zarzucano mi brak konkretów, anonimowość, ogólnikowość, brak charyzmy itp. Ale ja swój wyznaczony cel - zostanie prezesem PZKosz - zrealizowałem w 100 proc. W 100 proc., bo w zarządzie też mam tylko swoich ludzi.

Ale sukces wyborczy miał być środkiem do celu, a nie celem samym w sobie.

- Tak, ale najpierw trzeba było jednak wygrać i pokazać, że ma się wojsko.

Wszyscy spodziewali się, że pańscy żołnierze od 1 lutego zaczną realizować w związku konkretne zadania.

- Tak nie mogliśmy się przygotowywać. Powtarzam: koncentrowałem się tylko na to, żeby wygrać, bo jeszcze dwie godziny przed głosowaniem wcale nie było to takie pewne. Można mieć o to do mnie pretensje, ale przed wyborami nie dywagowałem na temat tego, co będzie po 29 stycznia. To w ogóle nie zaprzątało mojej głowy, za to do perfekcji opracowaliśmy taktykę działania podczas zjazdu. Musiałem wygrać i wygrałem. A tym, którzy oczekują głośnego przyspieszenia mówię, że to nie jest tak, że ja nic nie robię - ja po prostu mam inną filozofię działania. Nie jestem Romanem Ludwiczukiem. Nie wyrzucam ludzi z dnia na dzień, nie działam tak, że codziennie informuję o swoich decyzjach, które w skali kilkunastu dni są ze sobą sprzeczne. Kieruję demokratycznym stowarzyszeniem i chcę to robić z głową, a nie pod kątem niecierpliwych mediów.

Czyli wracamy do tego, że budujemy podstawy bez pośpiechu, żeby mieć trwałą organizację. Kiedy chce pan widzieć efekty tej budowy?

- Po czterech latach chcę widzieć efekt finalny, ale pierwsze objawy zmian chcę obserwować za trzy, cztery miesiące. Pośpiechowi medialnemu na pewno się jednak nie poddam.

Ale sam pan przyznaje, że czasu nie ma.

- Tak, ale to nie oznacza, że trzeba się spieszyć. Należy iść do przodu swoim tempem. Sytuacja jest trudna, ale ja nie narzekam, bo się jej spodziewałem.

Skoro się pan jej spodziewał, to właśnie dlatego można było oczekiwać, że wejdzie pan do gry z gotowym planem i ludźmi, którzy zaczną pracę od pierwszego dnia.

- I ten plan realizuję. Na każdym odcinku, poczynając od ME kobiet, kończąc na spółkach dokonujemy zmian personalnych. Funkcjonowanie stowarzyszenia i spółek, sytuację, w której jest dług i narastające problemy znam jednak dobrze od środka i wiem, że pośpiech może wylać dziecko z kąpielą. Na pierwszym posiedzeniu zarządu w dniu 7 lutego zapadło szereg decyzji personalnych, które być może dla mediów nie są interesujące, ale umożliwiają funkcjonowanie PZKosza i dwóch spółek oraz komitetu organizacyjnego Eurobasket już w innym kształcie, bez Romana Ludwiczuka.

Chce pan naprawiać sytuację ludźmi koszykówki czy osobami spoza środowiska?

- Zależy w jakim zakresie. Z czterech najważniejszych wydziałów - sportowym, rozgrywek, promocji i marketingu oraz administracji i finansów - ludzi z zewnątrz widzę w marketingu. Na pozostałych polach moim zdaniem dobrze poradzą sobie ludzie, którzy w koszykówce pracują od lat.

Usłyszałem o panu takie zdanie: "Grzegorz Bachański lubi sobie pofilozofować, ale nie potrafi podejmować decyzji".

- 20 lat specjalizowałem się w sędziowaniu, w tym przez ostatnie 12 lat na najwyższym, międzynarodowym szczeblu. Byłem sędzią obdarzonym błyskawicznym refleksem, ale zawsze kładłem akcent na właściwe, można powiedzieć, przemyślane decyzje. A decyzji w meczu, podobnie jak gracze, sędziowie podejmują bardzo dużo i bardzo często. Ale zawsze liczy się jakość decyzji, sama szybkość, bez głowy, nie wystarczy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.