Koszykarski krok wstecz

Pokusa zrzucenia odpowiedzialności za przegrane eliminacje na Igora Griszczuka jest uzasadniona. Nawet po wygranej w Belgii i awansie byłbym zdania, że praca 46-letniego trenera powinna skończyć się jak najszybciej. Po sromotnej porażce nad jego przyszłością w kadrze nie powinno być nawet dyskusji - pisze dziennikarz ?Gazety? i Sport.pl Łukasz Cegliński.

Tuż po nominacji pisałem, że powierzanie mu reprezentacji jest ryzykowne. Gwarancji sukcesu nie dałby nawet Phil Jackson, ale Griszczuk, który w krótkiej karierze trenerskiej nigdy nie wyściubił nosa poza granice Polski, ryzyko wpadki potęgował. Okazało się, że brak doświadczenia w jakichkolwiek europejskich rozgrywkach miał znaczenie.

Litania błędów jest długa i tylko częściowo usprawiedliwiają ją kontuzje Michała Ignerskiego, Szymona Szewczyka i Krzysztofa Szubargi. Osłabiona reprezentacja mogła - powinna! - wygrać przynajmniej dwa ze spotkań w Bułgarii, Portugalii i Belgii. Żaden z tych rywali nie miał potencjału porównywalnego z Polską, która do europejskiej czołówki też przecież nie należy.

Griszczuk źle reagował na przebieg meczu, nie wykorzystywał przerw na żądanie, nie przygotował zawodników taktycznie na trudne momenty, a wspomniane wyjazdy przegrał odpowiednio czterema, jednym i trzema punktami. Był włocławskim Maradoną, który prosił zawodników o zostawienie serca na boisku, ale w krytycznym momencie nie umiał im pomóc.

Porażka Griszczuka to także - a może przede wszystkim - klęska Romana Ludwiczuka. Prezes PZKosz przez kilka miesięcy bezskutecznie szukał selekcjonera wśród uznanych trenerów, ale fachowcy spodziewali się gwarancji kilkuletniej pracy i nie chcieli ryzykować udziału w pospolitym ruszeniu. Nade wszystko spodziewali się jednak stosownych pieniędzy.

Ludwiczukowe tłumaczenie szkoleniowych i organizacyjnych niedostatków biedą w związku jest kuriozalne. Rok temu Polska organizowała dochodowe mistrzostwa Europy i tylko z powodu nieudolności federacji nie zarobiła na nich milionów. Z drugiej strony: skąd w kasie miałyby się znaleźć pieniądze, jeśli Ludwiczuk przez cztery lata rządów nie zorganizował profesjonalnego działu marketingu?

Szykującemu się do wyborów na przełomie roku prezesowi trudno będzie znaleźć argumenty za swoją kandydaturą. Za jego rządów Polska gościła ME, Marcin Gortat zagrał w finale NBA, a Asseco Prokom Gdynia w ćwierćfinale Euroligi, ale to nie są sukcesy prezesa. Ulubiony argument Ludwiczuka o spłaceniu (za pieniądze Prokomu) długów poprzedniego prezesa blaknie, bo po wyjściu na prostą związek nie zdołał zarobić na szeroką promocję dyscypliny, a przede wszystkim na pomoc reprezentacji.

Obraz polskiej koszykówki jest przygnębiający. Profesjonalizacja ligi idzie jak krew z nosa, a jeszcze tamują ją takie absurdy jak ostatnia dyskusja nad zwolnieniem Prokomu z części rozgrywek. Powrót do normalności traktowany jest jak zwycięstwo, ale w lidze, która musi kupować transmisje telewizyjne, nikogo to specjalnie nie dziwi.

Na uzdrowienie sytuacji nie ma tajemniczego know-how. Potrzebne jest mądre zarządzanie i praca u podstaw w klubach, lidze i związku, ale nade wszystko chuchanie i dmuchanie na reprezentację. Rzeczy oczywiste, których tak bardzo brakuje.

Fatalnie rozegrana końcówka pogrąża Polaków ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA