Nowy trener koszykarzy. "Trzymać kciuki za sukces Griszczuka i porażkę prezesa Ludwiczuka"

Igor Griszczuk - zupełnie niezasłużenie - jako selekcjoner reprezentacji Polski stanie się symbolem nieudolności prezesa związku Romana Ludwiczuka.

Tydzień, w którym dwa polskie kluby - Asseco Prokom Gdynia i Wisła Can Pack Kraków - osiągnęły wielkie sukcesy, awansując odpowiednio do ćwierćfinału i półfinału Euroligi, zakończył się nie mniejszym wstrząsem. W sobotę prezes PZKosz Roman Ludwiczuk poinformował, że nowym trenerem reprezentacji został 45-letni Białorusin z polskim paszportem Igor Griszczuk.

Reprezentacja - skarb zaniedbany

Poniższy felieton planowałem poświęcić sukcesom Prokomu i Wisły i wyrazić poważną obawę, że ich sukcesy nie będą miały - niestety - wpływu na odrodzenie koszykówki. Osiągnięcia klubów z Gdyni i Krakowa są wielkie, ale wybrakowane - bez popisów polskich gwiazd i transmisji w otwartych kanałach telewizyjnych koszykówka w Polsce nie wyjdzie poza wąskie środowisko fanów.

Nie udało się to NBA mimo obecności w jej finale Marcina Gortata, nie udało się świetnym wrześniowym mistrzostwom Europy w Polsce - dla Polaków skończyły się one wraz z odpadnięciem biało-czerwonych.

Boom na koszykówkę mógłby wywołać dopiero udział reprezentacji w światowej imprezie - mistrzostwach świata lub igrzyskach - albo walka o medale ME. To tymi występami rzesze Polaków podbijają siatkarze, siatkarki i piłkarze ręczni. Prokom i Wisła, które siłę zawdzięczają zawodnikom i trenerom z zagranicy, są tylko lufcikami, a nie oknami na wielki świat.

Skarbem jest reprezentacja, z którą nie potrafimy obchodzić się tak, jak powinniśmy. Odpowiedzialność za to ponosi związek z Ludwiczukiem na czele.

Nowy selekcjoner Griszczuk przez lata był wyróżniającym się koszykarzem ligi, a od pięciu sezonów prowadzi jej czołowe drużyny - z Czarnymi Słupsk i Anwilem Włocławek zdobywał brązowe medale, teraz depcze po piętach Prokomowi. Niewielu jednak powie o nim, że to klasowy trener, któremu bez wahania można powierzyć reprezentację. Gwarancji sukcesu nie dałby oczywiście żaden wybór - nawet Phil Jackson nie zmieniłby Marcina Gortata w Pau Gasola, Michała Ignerskiego w Dirka Nowitzkiego, a Łukasza Koszarka w Steve'a Nasha. Ryzyko niepowodzenia można jednak minimalizować.

Czego nie ma Griszczuk?

Ludwiczuk, który o koszykówce - szczególnie zagranicznej - ma pojęcie nikłe, szukał trenera na własną rękę. Powołana przez niego komisja ds. wyboru selekcjonera przestała funkcjonować po nieudanym konkursie, szef związkowego Wydziału Szkolenia szybko wycofał się do trzeciego szeregu. Prezes przeglądał oferty wolnych trenerów z nazwiskami, słuchał podszeptów agentów, rozważał kandydatury podsuwane przez media. W końcu zaskoczył wszystkich Griszczukiem - ambitnym trenerem, o którym kilka lat temu mówiło się "uczeń Andreja Urlepa". Ostatnio porównania z najlepszymi są jednak rzadsze.

Prowadzenie reprezentacji koszykarskiej jest trudniejsze niż jakiejkolwiek innej. Ograniczone kalendarzem NBA rozgrywki międzypaństwowe odbywają się tylko w ciągu trzech miesięcy letnich - na zgrupowania, sparingi i budowanie drużyny z miesiąca na miesiąc nie ma czasu. Selekcjoner raz na rok dostaje grupę zawodników z różnych lig i w ciągu kilku tygodni ma z nich zrobić drużynę na tu i teraz.

W cenie jest doświadczenie w pracy z zespołem grającym w Eurolidze lub innych pucharach, i to nie tylko dlatego, że eliminacje ME rozgrywane są w rytmie trzydniowym. Istotne jest też wcześniejsze obcowanie z rozgrywkami reprezentacyjnymi, choćby w roli asystenta. Griszczukowi brakuje i jednego, i drugiego.

Tymczasem polscy koszykarze muszą - muszą! - awansować na przyszłoroczne ME na Litwie. Niepowodzenie w eliminacjach na przełomie sierpnia i września będzie oznaczać, że z międzynarodowych imprez Gortat i spółka znikną na kilka lat. W rywalizacji o kibiców i o media z siatkarzami i piłkarzami ręcznymi koszykówka poniesie porażkę totalną.

Ani Wenty, ani Smudy, ani Lozano

Ludwiczuk nie działa tak, jakby rozumiał wagę tego problemu. Zachowuje się jak polityk, który nie dba o to, czym się zajmuje. W ciągu czterech lat prezesury nawet nie spróbował - choć miał do tego narzędzia - stworzyć spójnego programu, w którym system szkolenia, zawodowa liga i selekcjoner dążą wspólnie do wyznaczonego celu. Do igrzysk w Rio de Janeiro w 2016 roku można byłoby stworzyć solidne podstawy dla całej dyscypliny i liczyć na sukces.

Znów mamy jednak trenera na jedną akcję, ciągle biadolimy, że nie dbamy o nieliczne młode talenty. Dlatego za Igora Griszczuka i jego drużynę powinniśmy trzymać kciuki tak samo mocno jak za porażkę Romana Ludwiczuka w jesiennych wyborach na prezesa związku.

Koszykówka nie wykreowała w ostatnich latach odpowiednika Bogdana Wenty, który charyzmą porwałby nie tylko zawodników z reprezentacji. W PLK nie ma trenera pokroju Franciszka Smudy, za którym kibice stanęliby murem. PZKosz nie potrafi zdecydować się na szukanie klonu Raula Lozano, którego zadanie byłoby poważniejsze niż tylko prowadzenie kadry.

Losy reprezentacji koszykarzy, od której najwyraźniej zależy być albo nie być tej dyscypliny w Polsce, są w rękach Ludwiczuka, który nie ma na nią żadnego pomysłu.

I powtórzę: szkoda mi Griszczuka, który stanie się synonimem nieudolności prezesa. Białorusin na to kompletnie nie zasługuje.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.