Oto cała prawda o reprezentacji. Najlepszy polski koszykarz wyłożył karty na stół

Łukasz Cegliński
Ostatnie miesiące nie są dobrym czasem dla polskiej koszykówki na arenie międzynarodowej - reprezentacja i czołowe kluby przegrywają w Europie mecz za meczem, momentami odbijamy się od ściany. O słabości polskiego basketu zapytaliśmy Mateusza Ponitkę, a kapitan kadry odpowiedział w swoim stylu - konkretnie i bezkompromisowo.

48:82 z Litwą w Katowicach, 74:88 z Macedonią w Skopje - tak polscy koszykarze zakończyli eliminacje do tegorocznego EuroBasketu. Fakt, że z bilansem 1-5 zajęli ostatnie miejsce w grupie H, nie ma znaczenia, bo jako współgospodarz mistrzostw awans mieli zapewniony. Ale niesmak pozostał i właśnie o tym niesmaku, o słabościach polskiej koszykówki w ostatnich miesiącach, rozmawiamy z Mateuszem Ponitką, 32-letnim kapitanem i gwiazdą reprezentacji, który na co dzień jest graczem tureckiego Bahcesehir Stambuł.

Zobacz wideo Będzie zgoda na powrót Rosji do zawodowego sportu. Żelazny: Mam silne obrzydzenie

Łukasz Cegliński: Nie zagrałeś w dwóch ostatnich meczach reprezentacji, ale na pierwszym byłeś, a drugi na pewno oglądałeś. Zmartwiły cię wyniki i styl gry zespołu?

Mateusz Ponitka: Czy zmartwiły? Nie, bardziej dały do myślenia. Te eliminacyjne okienka były specyficzne, można było eksperymentować i widziałem, że trener to robił – pod względem taktycznym, jeśli chodzi o skład i rotację. Ale daje do myślenia fakt, że w niektórych momentach ostatnich meczów wyglądało to tak, jakbyśmy się poddawali. W spotkaniu przeciwko Litwinom, którzy zagrali bardzo fizycznie, było widać, że mamy jeszcze sporo pracy przed sobą. Zaatakowali nas bardzo mocno, w drugiej połowie na ich fizyczność zabrakło nam odpowiedzi. Były pozycje z dystansu, było kilka łatwych punktów do wzięcia spod kosza i wydaje mi się, że bardziej niż jakości była to właśnie kwestia zmęczenia ich ciągłym naciskiem.

To daje do myślenia, bo nasz zespół w ostatnich latach sukcesy na arenie międzynarodowej odnosił właśnie dzięki waleczności, wręcz nią się charakteryzował. W udanych turniejach zostawialiśmy wszystko na parkiecie, biliśmy się, była żądza wyrwania piłki. Ta walka była widoczna, a teraz, w meczu z Litwą, jej zabrakło. W drugiej połowie zablokowaliśmy się, siedliśmy jako zespół. W Macedonii ta walka była większa, ale rywale mieli dwóch graczy euroligowych i oni regularnie przełamywali nas indywidualnymi akcjami. Zabrakło nam jednego, dwóch zawodników, którzy wzięliby ciężar na siebie w trudnym momencie. Ale to nie tak, że nie walczyliśmy. Wszyscy dali tyle, ile mogli. Nie wychodziło.

Jak podejść do tych meczów, do przegranych eliminacji, w których wynik nie miał znaczenia?

- No właśnie, od tego trzeba zacząć. Udział w EuroBaskecie mieliśmy zapewniony, więc startowaliśmy z innego pułapu mentalnego. Odnoszę wrażenie, że my najlepiej funkcjonujemy wtedy, kiedy musimy. Trudne okoliczności wyzwalają w nas umiejętności służące do walki o przetrwanie, każdy jest na 100 proc. skoncentrowany, każdy włoży głowę tam, gdzie inny nie włożyłby nogi. Widać, że to buduje i napędza nas zespół. Ja w eliminacjach starałem się podkreślać, że to nieważne, że mamy awans, że musimy budować mentalność zwycięzców, ale też rozumiałem, że przecież takie mecze to też okazja, by ze skoncentrowanym, grającym o wynik rywalem, pewne rzeczy przećwiczyć pod kątem EuroBasketu. I muszę powiedzieć, że było kilka meczów w tych eliminacjach – fakt, przegranych – z których jako zawodnik i kapitan jestem zadowolony. Bo przetestowaliśmy coś, czego nigdy nie robiliśmy, bo przećwiczyliśmy coś, co będziemy później wykorzystywać, bo sprawdziliśmy nowych ludzi w warunkach, w których nigdy nie grali.

W ostatnich meczach nie było w składzie sześciu graczy, którzy w tej drużynie zrobią ogromną różnicę. Ogromną. W pełnym składzie nasza gra będzie zupełnie inna, choćby pod względem fizyczności. O polskiej lidze mówi się, że jest fizyczna, ale jak na poziomie europejskim zetkniemy się z naprawdę fizyczną grą, jaką pokazali wspomniani Litwini, to okazuje się, że mamy jeszcze przed sobą wiele do zrobienia.

O co chodzi z tą fizycznością, której nam brakuje?

- Koszykarze grający w silnych ligach, czy na poziomie najlepszych europejskich pucharów, są silni pewnością siebie. Ich fizyczność wychodzi poza siłę, którą możesz wypracować na siłowni. Jeśli rozegrałeś kilka sezonów na wysokim poziomie, to jesteś pewny siebie, silny mentalnie i czujesz tę moc wynikającą z doświadczenia. To zupełnie coś innego, niż atletyzm, siła fizyczna. One nie są najważniejsze.

Myślę, że czują to polscy koszykarze, którzy grają w europejskich pucharach. To na pewno procentuje, ale inaczej jest, gdy masz to na co dzień, gdy mecz w mecz obijasz się z przeciwnikami z takim nastawieniem. W polskiej lidze są silni zawodnicy, ale to, o co chodzi w fizycznym graniu, musi być wsparte doświadczeniem z używania tej siły. Fizyczność z polskiej ligi w styczności z wyrachowaniem i pewnością siebie, często jest niewystarczająca.

Doświadczenie jest dopalaczem, czuję to na swoim przykładzie – grałem w wielu silnych ligach, byłem w wielu sytuacjach, więc wiem, co trzeba zrobić w danej chwili. Jestem silny i jestem tej siły pewny. Na pewno ma to też Michał Sokołowski, a cały czas uczy się tego Olek Balcerowski.

Jak w tym kontekście, jako kapitan kadry i najlepszy polski koszykarz, komentujesz powroty czołowych polskich zawodników do kraju? Aleksander Dziewa, Michał Michalak, Jarosław Zyskowski, Jakub Schenk po grze w silniejszych ligach wrócili do Polski.

- Ja na razie nie wybieram się do polskiej ligi, ale rozumiem, że w pewnym momencie dochodzi do ciebie, na jakim jesteś poziomie – co możesz, co chcesz, co jesteś w stanie poświęcić, by dalej się rozwijać i walczyć o miejsce w danej lidze. Na pewnym etapie zaczynasz też brać pod uwagę to, co jest dobre dla ciebie jako człowieka, dla twojej rodziny, liczy się twój własny komfort.

Ja nie zamierzam nikogo oceniać, ani krytykować. Wręcz przeciwnie. Trzymam kciuki za każdego z chłopaków, niezależnie od tego, czy idzie za granicę czy wraca do Polski, czy zmienia klub w kraju. Wspieram i szanuję, bo każda sprawa jest indywidualna. Dodatkowo, zwykle bywa tak, że zawodnicy wracający z zagranicy, wchodzą w rolę liderów, graczy najważniejszych w zespole. Dla niektórych to może być ważniejsze niż bycie zawodnikiem od zadań specjalnych w lepszej lidze. Ja w pewnym sensie też jestem przykładem takiego myślenia – po poprzednim sezonie mogłem zostać w Eurolidze, ale chciałem grać w innym wymiarze czasowym, mieć ważniejszą rolę, podejmować decyzje. Zszedłem do Eurocupu i czuję się z tym komfortowo.

Czy wobec tego braku faktycznej fizyczności w polskiej lidze, jako kapitan reprezentacji wolałbyś, żeby więcej twoich kolegów grało za granicą, czy stawiało na ważniejsze role i komfort gry w Polsce?

- Jeśli mówimy o zawodnikach, którzy mają stanowić o sile, którzy mają być trzonem zespołu, to lepiej, by byli to gracze z doświadczeniem z silniejszych lig zagranicznych, tylko że oni muszą wyjechać w młodym wieku, kiedy w naturalny sposób chcesz się rozwijać. Im starszy jesteś, tym więcej pojawia się tych haczyków, o których mówiłem – chcesz być blisko rodziny, uznajesz, że w sumie w Polsce fajnie się żyje, zaczyna się kalkulacja. Widzę, że młodzi Holendrzy czy Estończycy, gracze z mniejszych koszykarskich nacji, pojawiają się w Europie, szukają sobie miejsca, swoich furtek do dużej koszykówki. Oni wchodzą też do swoich reprezentacji, uzupełniają weteranów. U nas młodzi gracze zazwyczaj idą polskim szlakiem i ciężko jest się im przebić do kadry. Na dodatek na tym polskim szlaku tylko dwa, może trzy kluby grają w najsilniejszych europejskich pucharach i ciężko im o zwycięstwa.

Powiedzmy wprost – dostają łomot. Trefl, King i Śląsk miały w tym sezonie bilans 2-28. A reprezentacja w praktycznie polskim składzie wyraźnie przegrała z Litwą i Macedonią. To jaka jest ta koszykówka w Polsce?

- Wielu graczy, których prezesi i trenerzy w polskich klubach by chcieli, nigdy tu nie trafi, bo w innych miejscach w Europie mogą grać za większe pieniądze na wyższym poziomie. Ale szykując się do meczu przeciwko Treflowi w Eurocupie oglądałem trochę polskiej ligi i zauważyłem jedną rzecz – dużo pracuje się w niej nad skautingiem, nad przygotowaniem do spotkania, nad taktyką, a potem nad czytaniem gry. W tych aspektach nie odstajemy od europejskich zespołów. Jestem tego pewny i nawet zbudowany takim podejściem.

Później jednak pojawia się problem, o którym mówiłem – braku pewności siebie podczas meczu i braku siły, która z tego braku pewności wynika. Założenia taktyczne mamy dobre, koszykarz wie i rozumie, co ma zrobić, ale na boisku pojawia się stres, nacisk rywala, ktoś kogoś przepchnie, kogoś podepchnie i nagle rytm akcji jest zaburzony, ustawienie jest złamane, zostaje pięć sekund do końca akcji, oddajemy rzut na odczepnego i wygląda na to, jak byśmy nie umieli grać w koszykówkę.

Jak w meczach z Litwą i Macedonią.

- Naprawdę uważam, że my taktycznie nie odstajemy od nikogo. Widziałem sytuacje w euroligowych zespołach, kiedy koszykarze przez pół sezonu nie byli w stanie zapamiętać zagrywek, albo boiskowych reguł wymaganych przez trenera. Ale nadrabiali agresywnością, talentem, siłą fizyczną. Ja lubię pracować na kadrze z nowymi, młodymi graczami, im nie trzeba kilka razy pokazywać zagrywki – oni wiedzą, rozumieją, potrafią to wykonać na treningach lub meczach z rywalami, którzy nie górują nad nami fizycznie. Problem zaczyna się wtedy, gdy przeciwnik pod tym względem jest pewniejszy siebie, silniejszy i zaczyna dominować. Kontakt jest dla nas niekomfortowy i psuje nasze założenia taktyczne.

Wróćmy do tego komfortu grania w Polsce - od lat nieustannie dyskutujemy o przepisie o wymaganym Polaku na parkiecie i fakcie, że ta regulacja winduje pensje rodzimych graczy i w pewnym sensie ich rozleniwia. Przepis sprawia, że w PLK zawsze będą mieć dobrze płatną pracę, nie muszą się rozwijać. Jaki jest twój punkt widzenia na to zagadnienie?

- Na pewno fajnie jest, jak Polak ma szansę grania w swoim kraju kosztem zagranicznych zawodników. I OK, jest przepis i Polak gra – ale od kogo on się może uczyć na treningach, przeciwko komu gra w meczach? W Europie polska liga postrzegana jest tak, że grają w niej debiutujący Amerykanie po studiach lub gracze, którym nie poszło w lepszych ligach i schodzą niżej, żeby się odbić – takie mam wrażenie z dystansu. Polacy są zachęcani, żeby grać, ale nie muszą rywalizować o miejsce w składzie. Rywalizacja rozwija wszystkich dookoła, a jej brakuje.

A przepłacanie Polaków? O tym mówi się od wielu lat, jak ja jeszcze grałem w Polsce, to też już o tym mówiono. Temat rzeka i złożony problem. Rozumiem, że każdy prezes klubu ciągnie w swoją stronę, każdy ma inne interesy. Tu potrzeba strategii działania, a ja jako jeszcze czynny zawodnik nie do końca jestem w pozycji, by o tym mówić.

Wróćmy do reprezentacji, w której grasz od kilkunastu lat, od kilku jesteś jej gwiazdą, liderem, kapitanem. I w wieku 32 lat zaczynasz już być weteranem. Chciałem zadać ci pytanie, czy czujesz presję następców, zawodników, którzy chcieliby lub mogliby zająć twoją pozycję w kadrze, ale zorientowałem się, że takich graczy po prostu nie ma. To trochę smutne.

- Ja i Michał Sokołowski pracujemy nad tym, żeby takich następców wychować i przygotować trochę do pełnienia najważniejszych ról w kadrze. Mocno dbamy o Olka Balcerowskiego i chcielibyśmy podobną pracę - w kontekście obecności na kadrze i wpływu na grupę ludzi - wykonać z Jeremim Sochanem, ale tu przeszkodą jest czas, którego po prostu brakuje.

Problem jest też taki, że Jeremi gra w NBA i nie będzie przyjeżdżał na reprezentacyjne okienka w trakcie sezonu, a my w listopadzie, dwa miesiące po EuroBaskecie, zaczynamy eliminacje mistrzostw świata.

- Prawda jest taka, że aby Jeremi mógł grać w kadrze, to my musimy dostawać się na najważniejsze turnieje. Tak to wygląda, nic z tym nie zrobimy, on będzie mógł grać tylko w lecie. Dlatego na razie duże wsparcie dostaje od nas Olek, liczymy, że będzie się rozwijał i stanie się prawdziwym liderem reprezentacji. Jeśli chodzi o zawodników obwodowych, to takiej osoby szukamy. Takiej, która zrozumie, że kadra, to nie klub, że tu gra się zupełnie inaczej.

Powtórzę smutny wniosek z obserwacji – takich graczy nie widać. Ty w wieku 20 lat na swoim pierwszym EuroBaskecie 2013, zagrałeś w każdym z pięciu spotkań, średnio po 15 minut, wgryzałeś się do rotacji, w której byli starsi Przemysław Zamojski, Adam Waczyński, Michał Chyliński. Widzisz teraz kogoś, kto za kilka miesięcy mógłby pełnić podobną rolę?

- Nie wiem, może bardziej powinienem się zacząć interesować nastoletnimi zawodnikami z Polski, może nawet z pierwszej ligi. Ale to też nie jest moja rola. Jako kapitan przyjmuję otwarcie wszystkich młodych graczy, wchodzących do kadry, jeśli chcą się uczyć i rozwijać. Jestem dla nich. Natomiast ciągłość reprezentacji, wymiana pokoleniowa to przede wszystkim praca PZKosz i sztabu szkoleniowego.

Mam wrażenie, że odpowiedź na to poprzednie pytanie o następców mogły nam dać te eliminacje, gdybyśmy poświęcili je na przegląd kadr. Tymczasem w sześciu meczach wystąpiło 19 zawodników, ale z naprawdę młodych graczy zagrali tylko 21-letni Kuba Piśla i 20-letni Jakub Szumert. I to w sumie ledwie 13 minut. To nie były twoje decyzje, ale jako kapitana zapytam – można było postąpić inaczej?

- Nie chcę mówić o nazwiskach, ale odbiję piłeczkę i ujmę to tak – nawet jeśli te eliminacje nie dały nam odpowiedzi na pytanie o to, kto mógłby stanowić o sile reprezentacji za trzy czy za pięć lat, to może dały nam odpowiedź na pytanie o to, kto nie mógłby. Szukać nowych postaci trzeba jednak cały czas i wiem, że trenerzy to robią. Jakub i Kuba są tego przykładem, nawet jeśli otrzymali kilkanaście minut.

Przed nami przygotowania do EuroBasketu, będziemy mieli sporo meczów sparingowych z mocnymi rywalami, oni mogliby się przetestować. Na razie stosujemy metodę prób i błędów, szukamy punktu zaczepienia i trzeba iść w tym kierunku, być może bardziej agresywnie. Tak, jak to robi Żeljko Obradović, u którego grałem przez rok w Partizanie Belgrad, ale wiele lat go obserwowałem – on zwykle ma w składzie 10 graczy na wysokim poziomie i dwóch, trzech młodszych. I on ich znienacka potrafi wprowadzić do gry w trzeciej, czwartej kwarcie. Idź, graj, pokaż, że masz jaja, spróbuj. Albo będziesz pływał, albo utoniesz. W ten sposób Obradović zbudował wielu graczy, takie manewry, dawanie szans w ważnych momentach, moim zdaniem sporo młodym koszykarzom dają. Ale wracając do nas – to są decyzje trenera, sztabu, PZKosz. Ja - zapytany - tylko dzielę się spostrzeżeniami i doświadczeniem.

Kibic reprezentacji może czuć się skołowany. Ósme miejsce na świecie, przegrane eliminacje do kolejnego mundialu, czwarte miejsce w Europie, bilans 1-5 w eliminacjach EuroBasketu granych poza konkursem. Gdzie twoim zdaniem jesteśmy w europejskiej hierarchii?

- Jako reprezentacja jesteśmy europejskim średniakiem. Gdy jesteśmy w pełnym składzie, to drużyny od nas mocniejsze muszą się do nas poważnie przygotować. Nie jest tak, że sobie z Polską po prostu wygrają – nie, mogą przegrać. Ale na pewno nie mamy podjazdu do światowych potęg – Francji, Niemiec, Serbii, Hiszpanii, tu różnica jest duża.

Patrząc szerzej - na pewno mamy sporo potencjału i musimy znaleźć sposób, by go uwolnić. W Polsce jest prawie 40 mln ludzi i powinniśmy stworzyć większy projekt dotyczący polskiego basketu. Stworzyć, a potem cierpliwie wdrażać, bo efekty nie przyjdą po dwóch latach. Naprawdę, potrzebujemy radykalnego, odważnego projektu, by koszykówkę w Polsce dźwignąć, potencjał wzrostowy jest tu największy z gier zespołowych. Mam swoje przemyślenia, trochę ten temat analizowałem, ale też nie jestem w pozycji do tego, by snuć wizje. Brakuje mi wiedzy, kompetencji i doświadczenia, choć w trakcie kariery i gry w wielu krajach poznałem najróżniejsze podejścia do szkolenia, marketingu, budowy drużyn.

O polski paszport stara się Jordan Loyd, z którym grałeś w Zenicie Sankt Petersburgu. Jak dobrze go znasz, jaki to jest gracz?

- Porównałbym go do A.J. Slaughtera, z tym, że Jordan jest mocniejszy fizycznie. A.J. to świetny zawodnik, który zawsze będzie bliski i mi, i reprezentacji, ale wiadomo, że on nie był boiskowym gladiatorem. Loyd jest dużo silniejszym graczem, ale też potrafi seryjnie zdobywać punkty, sam wygrać mecz, zrobić coś z niczego. Jest poukładanym człowiekiem, świetnym kolegą z drużyny. Ma dużą wiedzę o koszykówce, pracował z dobrymi trenerami, może grać na trzech pozycjach.

Jak patrzysz na Loyda w kontekście najsilniejszego składu reprezentacji, to widzisz siebie jako rozgrywającego, Loyda jako rzucającego i Sokołowskiego na skrzydle?

- Tak bym to właśnie widział, ale wymienność w tym układzie jest bardzo duża. Właściwie każdy z nas może zagrać na każdej z tych trzech pozycji. I o to nam chodzi, a przecież dochodzi jeszcze Jeremi, który może grać na czterech pozycjach. Wiem, że trener Igor Milicić dokładnie takiej uniwersalności i wszechstronności szukał, ja byłem o Loyda pytany, ostatnio zostałem poproszony przez związek, żebym z nim porozmawiał. Jak znam Jordana, tak jestem pewny, że może nam dać bardzo dużo – jakości, doświadczenia, fizyczności. On sam się cieszy na ten pomysł, jest podekscytowany, pozytywnie nastawiony.

Przy naturalizacjach Amerykanów bez żadnych związków z Polską zawsze pojawia się kwestia etyczna – czy reprezentacja powinna korzystać z takich najemników?

- To jest wykorzystanie przepisów FIBA, a grasz tak, jak pozwalają ci przepisy. Kraje, które z nich nie korzystają, mają szkolenie dające im koszykarzy na poziomie Euroligi i grają na najwyższym poziomie, ale przecież nawet i takie korzystają z naturalizowanych Amerykanów. Gdyby kraje z mniejszym potencjałem, takie jak Polska, nie miały naturalizowanych graczy, to rywalizacja o najwyższe cele rozgrywałaby się między kilkoma reprezentacjami, mielibyśmy zamknięte koło. Z punktu widzenia FIBA ten przepis podnosi poziom i atrakcyjność rozgrywek międzypaństwowych, a my z tego korzystamy. Ja nie mam z tym problemu.

Wspomnieliśmy kilka razy o Jeremim Sochanie, który w meczach o punkty zagrał dwa razy - w Walencji, w zeszłorocznych w kwalifikacjach olimpijskich miał średnio 18 punktów, dziewięć zbiórek, trzy asysty, półtora przechwytu i jeden blok.

- I dokładnie o taki wkład nam chodzi. Nie mogliśmy oczekiwać od Jeremiego więcej, to był jego początek w tej drużynie, wielu z nas grało z nim po raz pierwszy w życiu. Fajnie, że jest w reprezentacji, będziemy go chcieli wykorzystywać w różnych ustawieniach i systemach. Przed EuroBasketem będzie miał więcej czasu, żeby się zgrać z zespołem, przygotować taktycznie. Popracujemy i na pewno wykorzystamy jego potencjał. Jeremi jest fizyczny, pracuje nad rzutem, a w defensywnie może bronić graczy z każdej pozycji.

Co z naszymi środkowymi? Aleksander Balcerowski ma już długą historię w reprezentacji, jest w niej kluczowym graczem, ale drugi sezon z rzędu gra trochę mniej, walczy o miejsce w rotacji Unicaji Malaga. Z kolei Dominik Olejniczak, którego w kadrze przez dwa lata nie było, rozgrywa życiowy sezon we francuskim Saint-Quentin.

- Słyszałem, że Dominik ma być gotowy na EuroBasket i jeśli tak się stanie, będziemy mieli na środku dwóch gości z lig zagranicznych. Olejniczak jest duży i trochę cięższy niż Olek, co mogłoby nam dać różnorodność w grze – moglibyśmy mieszać w obronie, atletyzm Dominika moglibyśmy też wykorzystać w ataku. Loyd jest dobrym podającym, ja też mogę mu wrzucić piłkę nad obręcz. Dobrze byłoby mieć dwóch wysokich z innych bajek.

Co do Olka, to na pewno przyda mu się dłuższy okres przygotowawczy w lecie, bo on zawsze po takich zgrupowaniach wygląda lepiej. W sezonie zdarzają się różne sytuacje – urazy, kontuzje, zmiany w rotacji, różny poziom zaufania od trenera. W poprzednim sezonie Olek grał w Panathinaikosie Ateny mało, ale fajnie, że się tam spróbował, że zobaczył jak funkcjonuje świat wielkiej euroligowej koszykówki. Teraz jest w Maladze, to dobre miejsce, ale Unicaja to też klub, który ma teraz dużą presję na wynik, walczy o mistrzostwo Hiszpanii i triumf w Lidze Mistrzów. Zespół jest zgrany, w podobnym składzie gra od dłuższego czasu, a Olek dołączył dość późno, pod koniec sierpnia, więc musi walczyć o swoje. Ale dobrze, niech walczy, może w przyszłym sezonie będzie ważniejszym graczem drużyny. Sądzę, że Unicaja będzie chciała w niego inwestować, bo przecież z racji długiego pobytu w Hiszpanii ma tam status gracza miejscowego.

Czy po tym, jak od początku 2024 roku kadra ma bilans 1-7 w zespole jest wiara w przywództwo Igora Milicicia?

- Nie zauważyłem żadnych oznak, by zawodnicy wątpili w to, co proponuje trener, w jego taktyczne pomysły. Moim zdaniem jako reprezentacja potrzebujemy jednego – czasu na wspólną pracę. To dotyczy trenera, zawodników, wszystkich nas. Jak będziemy mieli czas, żeby się znów dotrzeć, potrenować, pobyć ze sobą, sprawdzić w bojach przed ważnymi meczami, to rytm gry będzie wyglądał inaczej. Bo jak przyjeżdżamy na okienka, kiedy są zmiany w składzie, to zostają nam dwa dni, żeby wejść w ten skomplikowany system gry. To nie jest łatwe, z tego wynika słabsza gra.

O co powalczymy na EuroBaskecie?

- W pełnym składzie naszym obowiązkiem jest wyjście z grupy, zwłaszcza przed własną publicznością. To nie będzie łatwe, bo na EuroBasket każdy przyjeżdża walczyć i sprawić niespodziankę. A co będzie dalej, to zależy od losowania i tego, jak się ułoży drabinka. Jak w 1/8 finału trafimy na Serbię czy Francję, to wiadomo, że realistycznie patrząc szanse spadają, ale my na pewno chcemy walczyć o ósemkę. A potem? EuroBasket 2022 pokazał, że w jednym meczu wszystko jest możliwe.

Skoro o jednym meczu mowa – wracasz czasem myślami do swojego występu ze Słowenią w ćwierćfinale tamtych mistrzostw? 26 punktów, 16 zbiórek i 10 asyst w zwycięskim meczu z drużyną Luki Doncicia to jeden z najlepszych występów w historii reprezentacji Polski. A może nawet najlepszy.

- Powiedziałbym też, że wciąż jest wspominany w Europie, bo gdziekolwiek się nie pojawię, to jestem utożsamiany z tym meczem. Ale nie, nie myślę o nim jakoś specjalnie. Aczkolwiek, jak okazało się, że na EuroBaskecie zagramy w grupie właśnie ze Słowenią, to zacząłem przypominać sobie, jak to było i już zastanawiać się, co będzie latem.

Więcej o: