Jeżeli ktokolwiek może zabierać głos w dyskusji o tym, kto jest mistrzem świata, to jest to Andreas Obst.
To był bodaj najważniejszy i najpiękniejszy rzut mistrzostw świata. Niemcy – ich późniejsi triumfatorzy – przegrywali ze Stanami Zjednoczonymi w półfinale 107:108. Na zegarze pozostawało 77 sekund, gdy Andy Obst - gracz Bayernu Monachium - zwiódł Tyrese'a Haliburtona tak, że ten niemal wyfrunął poza parkiet. A po chwili trafił trójkę, która dała Niemcom prowadzenie i dobiła w końcówce ekipę USA.
Reszta jest historią: sfrustrowani brakiem złota Amerykanie przegrali z Kanadyjczykami w meczu o brąz, a Niemcy - dość zaskakująco - zostali mistrzami świata. Choć w teorii wszystko jest jasne, to właśnie na ten temat toczy się w ostatnich dniach gorąca dyskusja: kto ma prawo do tego tytułu?
- W NBA mówią, że są mistrzami świata, bo grają tam najlepsi gracze na świecie, ale koniec końców są oni mistrzami krajowej ligi, a to my jesteśmy mistrzami świata - mówi dzisiaj Andreas Obst. I dodaje: - W Stanach od zawsze mają podejście, że są najlepsi i z pewnością tak można ich określić pod wieloma względami. Mogą się nazywać jak chcą. To nie zmienia wyniku. To my jesteśmy mistrzami.
Dla większości fanów NBA - przynajmniej do tej pory - Obst był graczem nieznanym. 27-letni koszykarz niemal całą karierę spędził w Niemczech, wychylił się tylko raz, do Hiszpanii, i szybko wrócił do ojczyzny. O NBA pewnie nigdy nawet nie pomarzył. I taki gracz jest dziś mistrzem świata?
Amerykanie odczuwają dysonans, bo dla nich koszykarskimi mistrzami świata są zdobywcy trofeum Larry'ego O'Briena, czyli mówiąc wprost: mistrzowie NBA. Zresztą: "world champions" są także triumfatorzy w lidze baseballu (MLB), hokeja (NHL), czy futbolu amerykańskiego (NFL).
O ile nie kłuło to w oczy 30 lat temu, gdy na igrzyska do Barcelony po raz pierwszy przyjechali koszykarze z NBA, a ich rywale, jedyne, co mogli zrobić, to zapozować do wspólnego zdjęcia z Michaelem Jordanem i spółką, o tyle dziś sytuacja jest inna. - To już nie jest 1992. Koszykarze z całego świata są po prostu coraz lepsi - zauważył przytomnie trener teamu USA Steve Kerr. Czwartej dziś drużyny globu.
Co ciekawe, jako pierwszy dyskusję ożywił nie koszykarz, a lekkoatleta, i to amerykański. Noah Lyles w sierpniu zdobył trzy złote medale na mistrzostwach świata w Budapeszcie - w tym w biegu na 100 i 200 m.
Gdy został zapytany na konferencji prasowej, jakie widzi sposoby, by rozwijać jego dyscyplinę, zaapelował o rozróżnianie, kto jest prawdziwym mistrzem świata - jak właśnie medaliści lekkoatletycznych zawodów - a kto sobie uzurpuje do tego prawo - jak zwycięzcy ligowych rozgrywek.
- Wiecie, co boli mnie najbardziej? Że oglądam finały NBA, a nad ich głowami widzę napis: mistrzowie świata. Mistrzowie świata czego? Stanów Zjednoczonych? - spytał, a jego wypowiedź i jej styl (sarkastyczne "world champions of what? United States?) stały się viralem.
- Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Stany Zjednoczone -ale to nie jest cały świat. To my (tu, w Budapeszcie - red.) jesteśmy światem. Każdy kraj tutaj walczy, prezentuje się i wywiesza swoją flagę, żeby pokazać, że reprezentuje swoją ojczyznę. W NBA nie ma flag - dodał wówczas Lyles.
I szybko stał się w Ameryce wrogiem numer jeden. Koszykarze kpiąco komentowali jego wypowiedź, Devin Booker czy Damian lillard wrzucali "zniesmaczone" emotikonki na Instagramie, a Juan-Toscano Anderson odpowiedział ironicznie: "Gdy ostatni raz sprawdzałem, to w NBA grali najlepsi zawodnicy na świecie". Choć już Paul George już bronił Lylesa, mówiąc: - Technicznie rzecz biorąc, Noah ma rację. Ale z drugiej strony NBA jest najlepszą z najlepszych. I jeśli chcesz oglądać najlepszych koszykarzy, to włączasz kanał z NBA.
Cała dyskusja toczyła się jeszcze przed mistrzostwami świata, ale porażka Stanów Zjednoczonych na Filipinach - kolejna z rzędu, bo w 2019 r. w Chinach Stany zajęły siódme miejsce - była wodą na młyn dla tych, którzy są po stronie Lylesa i mają dość deprecjonowania reszty świata przez Amerykanów.
Tym bardziej że - jak wspomniał Kerr - to już nie 1992 r., a dowodem nie jest tylko złoto dla reprezentacji Niemiec. Euroliga, koszykarski odpowiednik piłkarskiej Ligi Mistrzów, robi się coraz bardziej konkurencyjna, coraz więcej graczy - nawet z NBA, jak jej supergwiazdor Luka Doncić - podkreśla, że w Europie trudniej zdobywa się punkty, niż na parkietach NBA. I coraz więcej graczy wypatruje szczęścia właśnie na Starym Kontynencie, nie szukając na siłę miejsca we wciąż najlepszej lidze świata.
"Wypieprzaj stąd. Wszyscy jesteście szaleni" - napisał na Twitterze Kevin Durant, gdy jeden z fanów wdał się z nim w dysputę na temat wyższości europejskiej koszykówki (potocznie nazywanej "koszykówką FIBA") nad tą z ligi NBA. Dyskusja toczyła się pod cytatem z Kyle'a Hinesa, amerykańskiego koszykarza występującego w barwach Olimpii Mediolan, który powiedział, że "koszykówka w Europie przypomina szachy, a ta spod znaku NBA co najwyżej warcaby".
Fan dyskutujący z Durantem także sugerował, że w Stanach zbyt miękko gra się w obronie i zbyt łatwo zdobywa się punkty. Dyskusja była zażarta, przyciągnęła oczy tysięcy użytkowników, ale Durant odpuścił, pisząc do fana: "ok, możesz już iść kupić pakiet Euroligi".
Rację ma być może Steve Ballmer, właściciel Los Angeles Clippers, który stwierdził, że winny dyskusji jest fakt, iż na mistrzostwa świata nie pojechali naprawdę najlepsi gracze NBA, jak LeBron James, Steph Curry, czy właśnie Kevin Durant. - Być może gdyby pojechali najlepsi, to moglibyśmy znów nazwać tę drużynę z czystym sumieniem "mistrzami świata" - powiedział Ballmer w podcaście Paula George’a.
Oczywiście - nie można powiedzieć, że w zespole USA znaleźli się gracze przypadkowi. Mikal Bridges, Anthony Edwards, czy Jaren Jackson to pierwszoplanowe postacie swoich drużyn NBA. Z drugiej strony krytycy podkreślają, że w drużynie znalazło się ledwie trzech graczy formatu All-Star i ani jeden, który miałby jakiekolwiek doświadczenie w drużynie narodowej. Gilbert Arenas, były gracz Washington Wizards, mówił nawet, że Kerr zabrał na turniej nie drużynę A, ani B, czy C tylko F.
O tym, że tak dłużej być nie może, LeBron James zaczął mówić w zasadzie tuż po ostatniej syrenie w meczu z Kanadą: najpierw nieoficjalnie, wrzucając tajemnicze emotikonki na Twitterze, a potem, według źródeł, już otwarcie, obdzwaniając największe gwiazdy NBA i pytając o plany na kolejne lato.
"The Athletic" informuje, że James - trzykrotny olimpijczyk i dwukrotny złoty medalista igrzysk – rozmawiał już ze Stephenem Currym, Kevinem Durantem, Anthonym Davisem, Jaysonem Tatumem i Draymondem Greenem i wszyscy oni również są gotowi zaangażować się w grę dla ojczyzny.
Podobne zainteresowanie wyrazili Devin Booker, Damian Lillard, De'Aaron Fox z i Kyrie Irving. A to oznacza, że Stany Zjednoczone mają szansę zbudować drużynę, na którą znów będzie się patrzeć z zapartym tchem.
Ale na razie to Niemcy - całkowicie zasłużenie i przynajmniej do 2027 r. - mogą szczycić się mianem mistrzów świata. I wypuszczać okolicznościowe koszulki: jak tę z napisem "World champions of what?" – oczywiście w narodowych barwach.