Panowie, zagraliście na medal. O czwartym miejscu baliśmy się nawet myśleć

Łukasz Cegliński
Wymarzonego medalu nie ma, ale przecież to czwarte miejsce też jest z marzeń i to tych najbardziej skrytych. Polscy koszykarze odnieśli największy sukces od ponad pół wieku i osiągnęli wynik, o którym przed turniejem baliśmy się choćby pomyśleć, by nie zostać wyśmianym - pisze Łukasz Cegliński ze Sport.pl.

To zrozumiałe, że przegrane z Francją w półfinale oraz Niemcami o trzecie miejsce przegoniły chmurę euforii znad kibicowskich głów. Być tak blisko medalu, ale skończyć turniej dwiema porażkami i tuż za podium – to może boleć i na pewno boli, szczególnie polskich koszykarzy. Tę zgraną, ambitną ekipę, która na EuroBasket pojechała gotowa na wszystko i z wiarą znacznie przewyższającą oczekiwania kibiców czy ekspertów. My marzyliśmy o wyjściu z grupy, oni marzyli o czymś większym.

Zobacz wideo Kulisy pracy ring girls KSW. "Hejtu jest już dużo mniej"

I coś wielkiego osiągnęli! Francja, Hiszpania, Niemcy, Polska. Ostatni dzień wspaniałego turnieju, a my wciąż w ważnej roli, w meczu o medal. Gdyby ktoś zapowiadał to trzy tygodnie temu, zostałby uznany za wariata. Czwarte miejsce, o którym potocznie mówi się, że jest najgorsze dla sportowca, dla polskiej koszykówki jest osiągnięciem wyjątkowym, sukcesem, o którym wręcz baliśmy się pomyśleć, by nie zostać wyśmianym.

W XXI wieku na EuroBasketach Polacy wygrali tylko dziewięć z 30 spotkań, w sześciu turniejach tylko dwukrotnie wyszli z grupy. I nagle wrócili do wielkiej gry o medale – po 51 latach przerwy. W najlepszej czwórce mistrzostw znaleźli się po raz pierwszy od 1971 roku. Na dodatek dokonali tego na być może najbardziej gwiazdorskim EuroBaskecie w historii. Nikola Jokić, Janis Andetokunmpo, Luka Doncić, a także Litwini, Chorwaci czy Włosi mogli tylko zgrzytać zębami pakując się do domu, podczas gdy Mateusz Ponitka prowadził Polaków do czwórki.

Polaków, wśród których nie ma żadnego koszykarza z choćby nikłym doświadczeniem NBA, z których żaden nie ma w tej chwili miejsca w Eurolidze. W skali EuroBasketu – to wyjątkowa sytuacja. W gronie najlepszych jesteśmy kopciuszkiem, w tej wspaniałej imprezie zostaliśmy czarnym koniem. Tak, jak chciał tego trener Igor Milicić, który powtarzał te słowa przed turniejem. Jego zespół dokonał rzeczy wielkiej.

A przecież zaczynaliśmy z obawami, bo od meczu z Czechami, gospodarzami grupy w Pradze. To rywalom dawano więcej szans, z niepokojem patrzyliśmy na ich gwiazdy. Ale już pierwsze akcje Ponitki z Aleksandrem Balcerowskim dały nam ładne, efektowne punkty i maszyna ruszyła. Czechów ograliśmy 99:84 i zgodnie nazwaliśmy ten mecz naszym najlepszym ofensywnym popisem ostatnich lat.

Potem zdarzyła się wpadka – wysoka, zbyt wysoka porażka z Finlandią, po której wrócił niepokój, wróciły obawy. Zespół Milicicia po raz pierwszy pokazał jednak wtedy, że będzie się w tym turnieju pięknie podnosił w trudnych momentach. Ważne spotkanie z Izraelem, z którym zawsze grało nam się ciężko, kontrolowaliśmy od początku do końca i tym razem to Deni Avdija, gwiazda rywala z NBA, była bezradna.

Potem nie panikowaliśmy, kiedy słaba Holandia miała 13 punktów przewagi w trzeciej kwarcie – odrobiliśmy straty, wygraliśmy pewnie i zapewniliśmy sobie awansu do fazy pucharowej już w przedostatnim meczu grupowym. W 1/8 finału stoczyliśmy twardy bój z Ukrainą, która wówczas też miała nadzieję na tytuł czarnego konia turnieju. Rywal miał mocne argumenty, ale w najważniejszym momencie show zrobił Ponitka.

"Sukces, w który nikt nie wierzył! Mamy ćwierćfinał EuroBasketu! Mateusz Ponitka gigantem!" – krzyczeliśmy radując się z awansu do ósemki. Nawet do głowy nam nie przychodziło, że najlepsze wciąż jest przed nami…

Mecz ze Słowenią, wygrany 90:87 ćwierćfinał z obrońcą tytułu, przejdzie do historii. I to nie tylko polskiej koszykówki, bo nie ma wątpliwości, że obok zwycięstwa z Jugosławią w półfinale EuroBasketu 1963 roku, to był najlepszy mecz polskiej reprezentacji. Ale, z całym szacunkiem dla srebrnej wówczas ekipy trenera Witolda Zagórskiego, to były inne czasy.

Pokonanie Słowenii prowadzonej przez Lukę Doncicia, pobicie jej w świetle reflektorów i na największej koszykarskiej scenie, było czymś wyjątkowym. W pierwszej połowie otarliśmy się o poezję basketu, w końcówce potrafiliśmy przezwyciężyć własne słabości i pokonać rozpędzającego się rywala. Zwycięstwo biało-czerwonych ze Słoweńcami to jedna z największych sensacji w historii imprezy.

Ten mecz przejdzie do historii także ze względu na Ponitkę, który zdobył 26 punktów, miał 16 zbiórek i 10 asyst – to trzecie triple-double w historii EuroBasketu, to występ, który rzucił na kolana nie tylko polskich kibiców. To był popis pod każdym względem, kapitan reprezentacji po prostu przyćmił Doncicia, dokonał – wydawałoby się – niemożliwego. Do tego występu Ponitki, ale też całej reprezentacji Polski, będziemy wracać wielokrotnie.

Francja okazała się za mocna, w półfinale koszykarskiego cudu już nie było. Bój z Niemcami o brąz też nie skończył się dobrze. Ale powtórzmy – porażki w spotkaniach o medale w żadnym stopniu nie przekreślają wyjątkowości tego, czego dokonała w tych mistrzostwach reprezentacja Polski. To było wielkie granie, wielki turniej i wielki sukces.

I choć reprezentacyjne lato zaczęło się źle, bo porażka z Niemcami zamknęła nam drogę na przyszłoroczne mistrzostwa świata, tak na zakończenie upalnych chwil, choć znów z Niemcami przegraliśmy, jesteśmy w zupełnie odmiennych nastrojach. Mamy czwartą drużyną Europy, która – to świetna wiadomość z soboty – za trzy lata będzie jednym ze współgospodarzy kolejnego EuroBasketu. I patrząc na to, jak Polacy grali w kończącym się turnieju – ciągu dalszego nie można się wręcz doczekać.

Więcej o: