Zyskowski był jednym z bohaterów kosmicznej wygranej ze Słowenią 90:87 – 14 punktów zdobył w 28 minut, trafił trzy trójki na pięć oddanych prób. Każda wpadała w kluczowych momentach tego meczu, choć – czy w takim meczu są chwile nie-kluczowe?
Zyskowski przysłużył się też na finiszu, gdy na cztery minuty przed końcem wykonał akcję składającą się z sekwencji pozytywnych dla Polski zdarzeń – przy stanie 79:76 zebrał piłkę w ataku, dał się sfaulować przez Lukę Doncicia (który kilka chwil później wyleciał za faul numer pięć), a po chwili wykorzystał jeden z dwóch wolnych. Perfekcyjnie byłoby, gdyby trafił dwa, ale w meczu, o którym decyduje jeden rzut, jedna akcja, jedno dotknięcie piłki, to już dużo.
– Nie mam pojęcia, jak tego dokonaliśmy. Cały EuroBasket jest jak niesamowity sen, z którego nie chcesz się budzić – mówił po spotkaniu Zyskowski, dla którego do środy ten sen – pod kątem indywidualnym – nie należał do najprzyjemniejszych.
Zyskowski w praskiej fazie grupowej oraz berlińskim ćwierćfinale nie tylko zdobywał mało punktów, 30-latek po prostu był w przeciętnej dyspozycji. Przede wszystkim pudłował za trzy, a to – mimo dość specyficznej techniki rzutu, który z sympatią próbują naśladować jego koledzy z zespołu – jego ogromny atut. Zyskowski do środy spudłował wszystkie pięć prób, które oddał w sześciu meczach. Dostrzegł to też Igor Milicić, który z czasem ograniczał rolę "Zyzia". – Nie dziwię się, moja rola bywała różna, bo jak się nie trafia, to trudno oddawać jeszcze więcej rzutów. Moja forma była rwana. Jak może rzuty – tłumaczył Zyskowski.
A piłka rzeczywiście się nie słuchała. Aż do starcia ze Słowenią, które "Zyzio" zaczął na ławce, ale na parkiet wszedł już pod koniec pierwszej kwarty. I od razu zaczął od celnej trójki. – Wtedy poczułem, że tym razem będzie już naprawdę dobrze. Wiedziałem, że na tym jednym trafieniu nie skończę. To fantastyczne uczucie – poczuć taką pewność siebie w takim meczu z takim rywalem – tłumaczył gracz.
To zasługa i Zyskowskiego, i Milicicia, którego o skok jakościowy koszykarza pytali dziennikarze. – Ja wierzę w ten zespół – niemal sylabizował Milicić. – Nie tylko Zyskowski pomógł drużynie, mogę wymieniać nazwisko po nazwisku – choć brzmiało to kurtuazyjnie, boiskowe wydarzenia dają tym słowom moc.
30-letni gracz Trefla Sopot (z którym związał się tego lata) to od lat polska czołówka – trzy mistrzostwa zdobyte z Anwilem i Zastalem, epizody w lidze niemieckiej i hiszpańskiej, tytuł MVP sezonu Energa Basket Ligi w 2020 r. czynią go jednym z najbardziej utytułowanych polskich koszykarzy. Geny odziedziczył po ojcu, Jarosławie Zyskowskim seniorze, legendzie Śląska i kadrowiczu, jednym z najbardziej utalentowanych.
Ale na arenie międzynarodowej wciąż był niespełniony – Zyskowski nie załapał się do drużyny Mike’a Taylora, która na mistrzostwach świata w Chinach w 2019 r. zajęła ósme miejsce, nie znalazł się w kadrze na żaden z poprzednich turniejów o mistrzostwo Europy.
Występy w Czechach i Niemczech to dla Zyskowskiego debiut w imprezie o tak wysokiej randze. Długo zapowiadało się, że będzie to debiut przeciętny, bezbarwny. Ale ćwierćfinał ze Słowenią nadał mu kolorów.