To był emocjonalny rollercoaster, to był wieczór pełen wzlotów i upadków. To był mecz, w którym najpierw nie mogliśmy uwierzyć w to, że reprezentacja Polski może grać tak znakomicie przeciwko mistrzom Europy z wielkim Luką Donciciem w składzie, ale to był też mecz, w którym potem podziwialiśmy Słoweńców wybijającym nam z głów marzenie o sensacji.
Ale tego marzenia nie daliśmy sobie wybić. W najtrudniejszym momencie znakomicie zagrał Mateusz Ponitka - 29-letni kapitan i lider, który rzucił 26 punktów, miał 16 zbiórek i 10 asyst. To czwarte triple-double w historii EuroBasketu, to występ, który - w połączeniu ze zwycięstwem Polaków, na zawsze zapisze się w historii.
Pierwsza kwarta była bardzo dobra - zaczęliśmy odważnie, od agresywnych ataków. Był wsad Aleksandra Balcerowskiego, były wejścia Ponitki i Michała Sokołowskiego, był wkład od rezerwowych z Jarosławem Zyskowskim na czele. Wysoka intensywność gry i udane akcje w ofensywie były podparte dobrą obroną, bo choć Luka Doncić swoje świetne podania w pierwszych minutach wykonał, to mocno pilnowany przez Sokołowskiego, któremu pomagali inni gracze, nie wszedł w swój typowy rytm.
Na pisanie o pierwszej kwarcie szkoda jednak czasu, bo to druga była absolutnym popisem polskiego zespołu! Absolutnym, to była momentami poezja koszykówki. Od stanu 32:29 biało-czerwoni mieli zryw 12:0, w którym królem polowania był Ponitka. Kapitan zespołu po pierwszej połowie miał 16 punktów, siedem zbiórek i siedem asyst, był po prostu znakomity. Odważne wejścia, trójki podcinające skrzydła, zbiórki w obronie, po których wyprowadzał akcje kończone asystami. Ponitka wyciągnął ze swojego repertuaru wszystko.
A koledzy pobiegli za nim - przede wszystkim Sokołowski, ale także odważny jak nigdy Zyskowski czy Aleksander Dziewa. W 19. minucie Polacy prowadzili 54:31, a Słoweńcy chwiali się w narożniku. Doncić, koszykarski fenomen, człowiek, który na boisku potrafi wszystko, chodził po boisku z grymasem na twarzy. Twarda obrona ograniczała jego atuty - Słoweniec pudłował z dystansu, a gdy wchodził pod kosz, to zderzał się ze ścianą obrońców. Do przerwy miał dziewięć punktów, trafił tylko trzy z dziewięciu rzutów, popełnił też trzy straty.
A właśnie, straty. One - a właściwie ich brak - też wiele mówiły o grze Polaków. Pierwszy błąd przydarzył się biało-czerwonym po 15 minutach i 27 sekundach. Przy takim tempie, przy takiej intensywności gry, przy nacisku rywali w obronie - to było niesamowite osiągnięcie.
Do przerwy Polacy prowadzili 58:39. Drugą połowę utykający Doncić zaczął od trójki, a cała jego drużyna - od bardzo mocnego nacisku na rozgrywających. Męczył się A.J. Slaughter, piłkę stracił Ponitka, Słoweńcy w kilkadziesiąt sekund odzyskali werwę, a Igor Milicić poprosił o czas. Ale w grze biało-czerwonych po raz pierwszy w tym meczu widać było nerwy i niepewność. Zmarnowaliśmy kilka kontrataków, rywale się rozkręcali, przewaga topniała...
W 25. minucie było już tylko 60:50, a gra Polaków kompletnie się zepsuła. W ataku biało-czerwoni wybierali przeważnie rzuty z dystansu, ale pudło goniło pudło. Zaciął się Ponitka, swoje próby marnował Slaughter, kolejni gracze też nie potrafili wykonać innej akcji niż rzut za trzy - zaczęliśmy od 1/11 z gry, w tym 0/10 za trzy. W połowie trzeciej kwarcie sytuacja właściwie się odwróciła - Słowenia grała koncert, Polaków nie było.
Trójki Vlatko Cancara i Jaki Blazicia doprowadziły do wyniku 61:60 w 28. minucie, Milicić poprosił o swoją drugą z trzech przerw, którymi dysponował w drugiej połowie. Musiał to zrobić, bo to my chwialiśmy się w narożniku. I po tej przerwie trochę ochłonęliśmy, poprawiliśmy obronę, zagraliśmy kilka razy do kosza, wymusiliśmy faule. Ale co z tego, skoro marnowaliśmy rzuty wolne?
Minimalne prowadzenie udało się jeszcze przez chwilę utrzymać - po 30 minutach było 64:63, ale ta trzecia kwarta przegrana 6:24 nastrajała bardzo pesymistycznie przed kolejną. Słoweńcy już w pierwszej swojej akcji wyszli na prowadzenie, ale Polacy nie pękli. Po kilku minutach przebudził się Slaughter, który zdobył sześć punktów z rzędu - jeden po technicznym faulu Doncicia. Była 35. minuta, Polacy prowadzili 76:74. A gdy Slaughter znalazł w kolejnej akcji Ponitkę za linią trójek, zrobiło się 79:76, bo kapitan w końcu się wstrzelił.
I w ostatnich minutach dał popis. Przyćmił Doncicia, którego zresztą wyrzucił z boiska wymuszając jego piąty faul. Słoweńska gwiazda skończyła mecz z 14 punktami, 11 zbiórkami i siedmioma punktami. Ale Doncić miał tylko 5/15 z gry i aż sześć strat. I wraca do domu.
A Polska gra dalej! W półfinale EuroBasketu, z Francją. Ależ to jest piękny turniej.