Oto miejsce reprezentacji Polski w Europie. Trener powtarza: Chcemy być czarnym koniem

Łukasz Cegliński
Igor Milicić ambitnie powtarza, że chcemy być czarnym koniem EuroBasketu, ale fani wobec kadry koszykarzy oczekiwań nie mają rozbuchanych - sukcesem będzie wyjście z grupy. Decydujący może być już pierwszy, piątkowy mecz z Czechami.

Na mistrzostwach Europy gramy nieprzerwanie od 15 lat, najbliższy występ będzie dla Polski siódmym z rzędu. I gdyby te sześć poprzednich turniejów sklasyfikować pod względem oczekiwań, które przed ich rozpoczęciem mieliśmy odnośnie do biało-czerwonej reprezentacji, to najniżej umieścilibyśmy zespoły słoweńskich trenerów Andreja Urlepa (2007) i Alesa Pipana (2011). Oba, z różnych względów, jechały na mistrzostwa właściwie po to, żeby powalczyć i dobrze się pokazać. Co innego ekipy Mulego Katzurina (2009), Dirka Bauermanna (2013) oraz Mike’a Taylora (2015, 2017). Tu celem minimum był awans z grupy, głośno mówiło się o wejściu do ćwierćfinału, a w 2013 r. pojawiały się nawet tak brawurowe zapowiedzi, że jedziemy po medal.

Zobacz wideo Koszykarze byli 8. drużyną świata, teraz grają eliminacje eliminacji

Oczekiwania kontra rzeczywistość? Na sześć prób z grupy wyszliśmy dwukrotnie. Łączny bilans zwycięstw i porażek z tych turniejów to 6-21. I stała pozycja średniaka z drugiej dziesiątki europejskiej hierarchii, którą jakże pięknie zachwiały mistrzostwa świata w 2019 roku. Tam Polacy wygrali połowę z ośmiu spotkań, zajęli świetne ósme miejsce i obudzili wielkie nadzieje, zanim okazało się, że dla zespołu Taylora był to właściwie łabędzi śpiew.

Krótki rys historyczny potraktujmy jako porządkujący wstęp, ale jednocześnie historię spróbujmy wymazać z głów jak najmocniej. Szczególnie ostatnie miesiące, które odmalowały przygnębiający obraz reprezentacji po zmianie trenera. Igor Milicić zaczął pracę selekcjonera od przegranych eliminacji mistrzostw świata, ale dziś ma do dyspozycji inny zespół. Inny, czyli lepszy - pod każdym względem. Lepiej wyselekcjonowany, ułożony, zgrany. Ale jednocześnie na tyle zagadkowy i niezbyt doświadczony, że w przywoływanej na wstępie hierarchii oczekiwań reprezentację Milicicia możemy ustawić tylko nad kadrami Urlepa i Pipana.

Serbia na górze, Holandia na dole, w środku stawka wyrównana

Hierarchia w grupie C, w której w Pradze grać będą Polacy, jest jasna o tyle, że zdecydowanym faworytem jest Serbia, a na słabeusza wygląda Holandia. Pozostałe zespoły to Finlandia, Czechy, Izrael i Polska, i w tym gronie kolejność typować jest zdecydowanie trudniej. Finlandia jako pierwszy zespół z Europy awansowała właśnie na przyszłoroczne mistrzostwa świata i ma w składzie Lauriego Markkanena zmieniającego właśnie Cleveland Cavaliers na Utah Jazz, ale to jednak kontynentalny średniak, który miewa i lepsze, i gorsze turnieje. Lepiej niż Polska prezentowali się w ostatnich miesiącach Czesi, którzy liczą na gwiazdy, jakimi są walczący o powrót po kontuzji Tomas Satoransky oraz Jan Vesely, a także Izrael, z którym biało-czerwonym od lat gra się ciężko. Ale żaden z tych trzech zespołów nie wygląda na ekipę, z którą Polacy nie mają szans. Tym bardziej że patrząc tylko na ostatnie tygodnie, i Czechy, i Izrael zawodziły w eliminacjach mistrzostw świata.

Dlatego szanse dla Polski są. Z sześciu drużyn do 1/8 finału i fazy pucharowej w Berlinie awansują cztery drużyny, by pojechać do Niemiec mogą wystarczyć nawet dwa zwycięstwa. Silną Serbię, jednego z faworytów turnieju ze znakomitym Nikolą Jokiciem, postawmy poza nawiasem – wygrana byłaby sensacją. Ale zwycięstwa z Finlandią, Czechami, Izraelem i Holandią? Raczej nikt nie postawi Polski w roli zdecydowanego faworyta, ale sukcesy w tych spotkaniach są możliwe.

I nie jest to nadmierny, urzędowy optymizm przed startem turnieju. Przez ostatni miesiąc, od 4 sierpnia, kiedy rozpoczęło się zgrupowanie, zespół Milicicia staje się silniejszy. W końcu był czas na regularną pracę, na zgrywanie zespołu, na testy w sparingach, na poprawki w kolejnych meczach towarzyskich. Zaczęło się od dotkliwego 60:88 z Ukrainą, skończyło na pewnym 91:55 na wyjeździe z Austrią w prekwalifikacjach do kolejnego EuroBasketu. A pomiędzy były porażka i zwycięstwo z silną Turcją, wysoko przegrany mecz ze znakomitą Grecją, pewna wygrana z odpowiadającą nam poziomem Gruzją i zacięty mecz z mocną Chorwacją w prekwalifikacjach.

Fundamentem biało-czerwonych ma być defensywa

Patrząc na grę Polaków widać, że jeśli jakiś element gry ma być ich atutem, to najpewniej będzie to obrona. 101, 87, 76, 72, 55 – tyle punktów tracili biało-czerwoni w ostatnich pięciu meczach. Chwytliwy ciąg liczb można oczywiście rozkładać na czynniki pierwsze i podważać, wspominając o rangach spotkań i sile rywali, ale obserwacja kolejnych meczów raczej nie pozostawia wątpliwości – bronimy coraz lepiej.

Na boisku widać defensywne chęci, umiejętności, współpracę i pomysły. Milicić, którego trenerskim konikiem zawsze była kombinowana obrona, dostosowuje założenia do rywali, potrafi krzyżować im szyki doborem taktyki, wprowadza elementy zaskoczenia. W obronie indywidualnej wyróżniają się Michał Sokołowski i Mateusz Ponitka, pod koszem z centymetrów i siły fizycznej potrafią skorzystać Aleksander Balcerowski, Dominik Olejniczak czy Aleksander Dziewa. I nawet jeśli Polacy nie stawiają w defensywie muru nie do sforsowania, to niewątpliwie w oparciu o obronę chcą dążyć do zwycięstw. To ona ma być fundamentem zespołu.

Pytanie, co Milicić i jego drużyna wymyślą na spotkania z gwiazdami. Satoransky, jeśli zagra i zbliży się do swojej typowej dyspozycji, w duecie z Veselym potrafią rozmontować niejedną defensywę – w mistrzostwach świata w Chinach ten pierwszy w meczu z Polską zdobył 22 punkty, zaliczył 12 asyst. Fin Markkanen też bywał naszą zmorą, a przecież słynie z gry wielowymiarowej – i pod koszem, i na obwodzie. Defensywne plany na spotkania z nimi – nie wspominając już o gwiazdorskiej Serbii – będą musiały być perfekcyjne. Podobnie jak ich wykonanie.

Ponitka i Sokołowski to motory napędowe. Slaughter ma zimną krew i pewną rękę

Patrzmy na obronę, liczmy na skuteczną walkę o zbiórki, którą widzieliśmy podczas przygotowań i na tej podstawie budujmy skuteczny atak. W nim atuty mamy trzy – Mateusza Ponitkę, A.J. Slaughtera oraz Michała Sokołowskiego. Reprezentacyjnych weteranów z kilkoma dużymi turniejami za pasem, doświadczonych graczy z europejskich lig, koszykarzy wszechstronnych, którzy potrafią kłuć rywali na różne sposoby.

Liderem w tym gronie pod każdym względem jest Ponitka. Kapitan drużyny, 29-letni skrzydłowy, którego Milicić ustawia często w roli głównego rozgrywającego, może rozpoczynać akcje z piłką w dłoniach i czekać na otwierające mu grę zasłony. Ale równie dobrze może ustawiać się do gry tyłem do kosza i sprytnie wymuszać faule lub czyhać na swoje firmowe wbiegnięcia bez piłki w pole trzech sekund. Ponitka jest skuteczny w każdej z tych konfiguracji, punkty, zbiórki i asysty kolekcjonuje z minuty na minutę.

Trochę podobnie gra rok starszy od niego Sokołowski. Najlepszy obrońca w zespole daje też spore pole manewru w ataku. Jest waleczny i sprytny, momentami wręcz cwaniacki, gdy wymusza kolejne faule rywali. To gracz, który klei grę zespołu, który niejednokrotnie – tak, jak Ponitka – wyprowadza atak po zbiórce w obronie lub przechwycie. Obaj skrzydłowi to właściwie motory napędowe kadry Milicicia.

Rola Slaughtera jest nieco inna, bo choć też nieźle organizuje grę i potrafi świetnie podać, to jego największą siłą jest kreowanie sobie pozycji do rzutu. Uwolnienie się od obrońcy, sugestywne zwody, które potrafią dać metr wolnego miejsca pod presją czasu, zimna krew i pewna ręka – to największe atuty naturalizowanego Amerykanina, to umiejętności, których w polskiej kadrze nie ma nikt inny. Kiedy Slaughter ma dzień, może trafić osiem trójek i zdobyć 32 punkty – tak jak w czerwcowym meczu eliminacji mistrzostw świata z Niemcami.

O liderów trzeba zadbać, czyli wysokie wymagania wobec zmienników

Zwycięstwa Polaków bez dużego wkładu Ponitki, Sokołowskiego i Slaughtera wyobrazić sobie trudno, ale przy dużej intensywności gry – a w grupie trzeba rozegrać pięć meczów w siedem dni – pojawi się pytanie o ich wytrzymałość. Przy 35-letnim Slaughterze nawet podwójne, bo Amerykanin dopiero niedawno wyleczył kontuzję stawu skokowego i EuroBasket będzie dla niego poważnym testem. Ale i 29-letni Ponitka z 30-letnim Sokołowskim – gracze znani z bardzo dobrego przygotowania fizycznego i waleczności – w kolejnych dniach turnieju mogą zderzyć się z nawarstwiającym zmęczeniem wobec wielu minut, które najpewniej będą musieli spędzać na parkiecie. Na liderów musimy liczyć, ale o liderów musimy też dbać.

Dlatego tak ważna będzie forma podkoszowych oraz zmienników na obwodzie. Ich dobra gra może odciążyć liderów na dwa sposoby. Bo jeśli wysocy Balcerowski, Olejniczak i Dziewa będą stwarzali zagrożenie pod obręczą, to rywale będą musieli zacieśniać strefę podkoszową, zostawiając nieco więcej luzu obwodowym. Zagrożeniem dla przeciwników może być szczególnie ten pierwszy, 21-letni środkowy mierzący 219 cm wzrostu. Balcerowski potrafi punktować na różne sposoby, ma możliwości fizyczne, by skutecznie walczyć o zbiórki, nieźle podaje i blokuje. Czasem brakuje mu twardości i zdecydowania, gra nierówno, ale może dawać sporą jakość.

Dalej od kosza kluczowi w mniej eksponowanych rolach będą strzelcy Michał Michalak i Jakub Garbacz, wysocy skrzydłowi Aaron Cel i Jarosław Zyskowski oraz rozgrywający Łukasz Kolenda i Jakub Schenk. Jeśli czterej pierwsi będą trafiali swoje rzuty, a dwaj ostatni umiejętnie regulowali tempo bez tracenia piłek, to Ponitka, Sokołowski i Slaughter zyskają cenne minuty odpoczynku.

Problem w tym, że podczas przygotowań dyspozycja zmienników była różna. Każdy z wyżej wymienionych graczy miewał spotkania dobre, ale też każdy potrafił zniknąć lub irytować błędami. Najlepszym przykładem może być sinusoida w grze Michalaka, który z Gruzją trafiał na zawołanie i zdobył 22 punkty, a w kolejnym spotkaniu z Chorwacją miał 0/6 z gry. Od byłego króla strzelców Bundesligi wymagamy więcej, podobnie jak od Garbacza, Zyskowskiego i Dziewy – w ostatnich latach czołowych, a chwilami najlepszych graczy polskiej ekstraklasy. Milicić nie będzie miał jednak wyboru, nie ograniczy rotacji do sześciu, siedmiu graczy. Rezerwowi dostaną swoje szanse i jakość ich gry – nawet w niedługich fragmentach – może mieć duże znaczenie.

Wygrać pierwszy mecz i być czarnym koniem

Od 2 do 8 września Polacy zagrają kolejno z Czechami, Finlandią, Izraelem, Holandią i Serbią. Analiza terminarza przy teoretycznie wyrównanej grupie przed startem turnieju jest bezzasadna, ale przed pierwszym meczem z gospodarzami warto zauważyć pewną prawidłowość. Dla takiego średniaka jak Polska spotkanie otwarcia jest po prostu kluczowe. Rachunek zysków i strat w XXI wieku jest prosty – jak je wygrywamy, to potem wychodzimy z grupy.

Tak było w 2009 roku, gdy na EuroBaskecie w Polsce pokonaliśmy 90:78 Bułgarię, tak było sześć lat później we Francji, gdy zwyciężyliśmy 82:78 Bośnię i Hercegowinę. Tak było też w 2019 roku na mistrzostwach świata – zaczęło się od 80:69 z Wenezuelą, a potem przyszły kolejne zwycięstwa. Pozostałe turnieje zaczynaliśmy od porażek z Francją, Hiszpanią, Gruzją i Słowenią. Szczególnie bolał mecz z Gruzją na otwarcie EuroBasketu 2013 – rywal był w naszym zasięgu, tak jak teraz Czesi, a po słabym meczu i porażce atmosfera stała się nerwowa, gra pod presją sparaliżowała zespół w kolejnych spotkaniach.

Nerwy i presja to zresztą słowa klucze także dla drużyny Milicicia. Jak na razie drużyna Chorwata z polskim paszportem rozegrała wiele zaciętych meczów, ale większość z nich przegrała. W eliminacjach mistrzostw świata zespół często był w grze o wygraną do ostatniej minuty, podobnie było ostatnio z Chorwacją. Ale najczęściej przegrywał – a to zabrakło odpowiedniej decyzji w ataku, a to wyćwiczonego ruchu w obronie, a to jednego trafienia więcej. Przez długie minuty wszystko w miarę działało, ale w najważniejszym momencie następował krach. Te błędy, te końcówki w jakiś sposób definiowały reprezentację Polski w ostatnich miesiącach – mogliśmy chwalić ją za fragmenty, musieliśmy ganić za decydujące chwile.

I dlatego EuroBasket będzie dla tej drużyny chwilą prawdy – czy poznała swoją tożsamość, czy wyciągnęła wnioski z trudnych chwil, czy nauczyła się wygrywać ważne mecze? Oczekiwania kibiców nie są wygórowane, Milicić ambitnie powtarza, że chce, aby jego zespół okazał się czarnym koniem mistrzostw. I dobrze, to odpowiednia retoryka. Tylko najpierw wyjdźmy z grupy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.