Polscy koszykarze bliscy europejskiego dna. "Nie wiem, co się stało, ale to było straszne"

Łukasz Cegliński
Osiem miesięcy temu polscy koszykarze byli o dwa zwycięstwa od udziału w igrzyskach, dziś są bliscy europejskiego dna. Po porażkach z Izraelem, Niemcami i Estonią ugrzęźli na ostatnim miejscu w grupie D eliminacji mistrzostw świata i w drodze na kolejny mundial zboczyli na manowce.

Tak, z Estonią też była walka. Tak, jak w Izraelu, gdzie Polacy przegrali 61:69. Tak, jak w Lublinie, gdzie zespół trenera Igora Milicicia uległ 69:72 Niemcom. W piątek w Tallinie w grze o zwycięstwo biało-czerwoni też byli do ostatnich sekund, ale znów przegrali – tym razem 71:75.

Zobacz wideo Mamed Chalidow kontra maszyna "bokser". Coś niebywałego

Po trzech meczach eliminacji mistrzostw świata w 2023 roku Polacy mają więc bilans 0-3 i ugrzęźli na ostatnim miejscu w grupie D. Izrael, Niemcy i Estonia z wynikami 2-1 są pewniakami do awansu do drugiej fazy. A nawet gdyby Polsce udało się do niej jakimś cudem wślizgnąć, to szanse na awans na przyszłoroczny turniej w Filipinach, Japonii i Indonezji wyglądają mizernie.

Jesteśmy bliscy europejskiego dna

W ciągu niespełna trzech lat reprezentacja koszykarzy popadła ze skrajności w skrajność. We wrześniu 2019 roku było euforycznie przyjęte ósme miejsce na mistrzostwach świata w Chinach, gdzie mierzyliśmy się z takimi potęgami jak Argentyna, Hiszpania czy USA. W lutym 2022 roku szanse na kolejny mundial zostały praktycznie zaprzepaszczone po porażce z Estonią – 27. zespołem europejskiego rankingu, który w ostatnich 20 latach w mistrzostwach Europy zagrał tylko raz. I zajął w nich 20. miejsce.

Ba, przecież jeszcze w połowie 2021 roku Polacy byli o dwa zwycięstwa od udziału w igrzyskach w Tokio. Owszem, Litwini i Słoweńcy na turnieju kwalifikacyjnym w Kownie byli dla biało-czerwonych rywalami z innej bajki, ale mimo wszystko – koszykarze ówczesnego trenera Mike’a Taylora mieli prawo marzyć o igrzyskach. Minęło osiem miesięcy i zespół nowego selekcjonera Igora Milicicia jest bliski europejskiego dna – jeśli nie wykaraska się z ostatniego miejsca w grupie D, to będzie musiał grać w eliminacji do eliminacji EuroBasketu 2025.

Mieliśmy pilnować rzutów za trzy. Estończycy trafili osiem razy do przerwy

Mecz w Tallinie – niezależnie od matematycznych wyliczeń – był postrzegany jako spotkanie, które trzeba wygrać, by na poważnie włączyć się jeszcze do gry o mistrzostwa świata. Ale w pierwszej połowie trudno było w grze Polaków dostrzec jakiś specjalny plan, jakąś wyjątkową energię. No, może sam początek był jeszcze przyzwoity – piłki pod kosz dostawał skuteczny w pierwszych minutach Aleksander Balcerowski, biało-czerwoni nieźle radzili sobie w obronie.

Ale w drugiej kwarcie Estończycy łatwo znaleźli w polskiej defensywie dziury. Nie działały wstawki agresywniejszej obrony na całym boisku – nie dawały ani przechwytów, ani nie wprowadzały chaosu w grze gospodarzy. Naciskani Estończycy przyspieszali, tworzyli przewagi, znajdowali pozycje do rzutów. I choć Milicić zaznaczał przed meczem, że zatrzymanie trójek rywali będzie w obronie najważniejsze, to przeciwnicy pozycje znajdowali i już do przerwy trafili osiem razy.

"Nie wiem, co się stało, ale to było straszne"

Po 20 minutach było 47:36 dla Estonii po bardzo słabym fragmencie Polaków. Biało-czerwonym zdarzały się momenty irytujące, jak choćby trzy straty z rzędu – najpierw źle piłkę zza linii końcowej wybijał Michał Sokołowski, potem w indywidualnej akcji zgubił ją Michał Michalak, a następnie błąd kroków popełnił Balcerowski. A gdy Polacy oddawali swoje akcje za darmo, Estończycy zdobyli sześć punktów z rzędu i rozpoczęli zryw 9:2.

W tej pierwszej połowie w grze Polaków bolało wiele rzeczy – kiepska skuteczność w wolnych (w całym meczu słabiutkie 4/10), brak komunikacji w obronie, przegrana walka o zbiórki. Estończycy mieli do przerwy aż 10 zbiórek w ataku, po których zdobyli 10 punktów z ponowienia. Polacy – żadnego. – Nie walczyliśmy, nie chcieliśmy się poświęcać. Nie wiem, co się stało, ale to było straszne – przyznał po meczu Michał Sokołowski, najbardziej doświadczony gracz reprezentacji.

To słowa bolesne tym bardziej, jeśli przypomnimy sobie zapowiedzi sprzed pierwszego spotkania Milicicia w roli selekcjonera. – To ma być drużyna harpaganów. A z kontrolowanego chaosu, agresji i walki, może się wiele dobrego urodzić – mówili koszykarze i trener. Na razie nie urodziło się nic.

Jakub Garbacz - kandydat na bohatera

Na początku drugiej połowy było już 50:36 dla gospodarzy i wtedy biało-czerwoni przestali w końcu biegać po boisku jak dzieci we mgle. Poprawili obronę i odebrali Estończykom dobre pozycje do rzutów z dystansu, a sami zaczęli trafiać. Typowy dla siebie impuls dał rozgrywający Jakub Schenk, wreszcie skutecznie pod koszami powalczył rezerwowy środkowy Dominik Olejniczak, no i przebudził się Jakub Garbacz.

Gdyby Polacy w Tallinie wygrali, to przemiana 27-letniego strzelca byłaby motywem przewodnim ich wielkiego powrotu. W lutowych meczach z Izraelem i Niemcami Garbacz miał odpowiednio 0/12 i 3/10 za trzy. W tamtym momencie sezonu był w kryzysie, widać było, że jest nieswój. Że stara się grać jak zwykle, ale brakuje mu rytmu i skuteczności. W Tallinie ją odzyskał – miał 5/8 za trzy, zdobył 15 punktów, najwięcej w zespole. I mógł zostać bohaterem – w ostatnich sekundach przy stanie 71:73 rzucał za trzy na zwycięstwo. Rzucał po dobrze zaplanowanej akcji, choć z niełatwej pozycji – rzut był jednak zbyt lekki.

Rewolucja na razie prowadzi na manowce

Rozkładanie końcówki na czynniki pierwsze jest oczywiście zasadne, trzeba wiedzieć, co poszło nie tak, trzeba wyciągać wnioski. Ale szerszy obraz jest po prostu taki, że reprezentacja Igora Milicicia nie potrafi wygrywać meczów. Nie narzuca swojego stylu gry, łatwo traci dystans, a ambitna pogoń zabiera jej tyle sił, że w wyrównanej końcówce brakuje też koncentracji. To przecież scenariusz ze wszystkich eliminacyjnych spotkań.

Owszem, znów brakowało w nich najlepszego polskiego koszykarza Mateusza Ponitki, którego wykluczyła kolizja terminów z meczami Euroligi. Jasne, pozytywny wynik testu na koronawirusa zostawił poza składem Tomasza Gielo. No i oczywiście wiadomo, że wzywany przez Milicicia na ratunek A.J. Slaughter kilka dni temu został ojcem i ostatecznie ustalono, że nie dołączy do reprezentacji. Na powołanie Damiana Kuliga czy Adama Waczyńskiego nie zdecydował się sam Milicić.

Ale problemy ze skompletowaniem najmocniejszego składu ma większość reprezentacji. Niemcy ograli nas bez swoich najlepszych koszykarzy z NBA i Euroligi, kilku Estończyków z gry wykluczył covid, w piątek nie zagrał m.in. wyróżniający się w poprzednich meczach Kristian Kullamae. W tej chaotycznej momentami rywalizacji wybrakowanych drużyn na razie jesteśmy najsłabsi. Rewolucja, którą zaproponował Milicić rezygnując z koszykarzy po trzydziestce, w sferze buńczucznych deklaracji wyglądała ciekawie, ale dziś widać, że – póki co – prowadzi nas na manowce.

Więcej o: