EuroBasket 2015. Łukasz Koszarek, czyli ten, który zna kadrę: Najpierw jest nadzieja, potem jest niedosyt [ROZMOWA]

- Reprezentacja Polski nie ma żadnego stylu gry, nie da się o niej powiedzieć, że czymś się charakteryzuje. Gdybyśmy wiedzieli, jak mamy grać przed dłuższy czas, przez kilka lat, to na pewno pomogłoby drużynie - mówi Łukasz Koszarek, rozgrywający reprezentacji Polski, która rozpoczyna przygotowania do wrześniowego EuroBasketu we Francji.

Łukasz Cegliński: Przez 12 lat rozegrałeś w reprezentacji 126 spotkań, m.in. na czterech EuroBasketach. Nikt nie wie o niej tyle, co ty. Jaka jest ta reprezentacja Polski?

Łukasz Koszarek: To drużyna z nadziejami. Z uzasadnionymi nadziejami, bo jej potencjał widać. Ma zawodników, którzy nieźle radzą sobie za granicą, którzy wyróżniają się w Polsce, miała kilku dobrych trenerów. Ale o ile na początku lata te nadzieje są spore, to im bliżej jesieni, tym więcej smutku, niedosytu. Ta drużyna chyba nigdy nie zagrała na miarę swojego potencjału.

Masz jakieś dobre wspomnienia z gry w kadrze? Czy jak myślisz "reprezentacja" i zamykasz oczy, to widzisz obrazy, do których się uśmiechasz i przypominasz sobie, jak było fajnie?

- One są, ale niestety krótkie. Na dobry poziom wzlatywaliśmy tylko w pojedynczych spotkaniach, nie potrafiliśmy ustabilizować dobrej gry na dłuższy okres, choćby na jednym turnieju. Pamiętam świetne zwycięstwo z Turcją, pamiętam wygraną z Litwą, po której we Wrocławiu czuć było koszykarski szał. Nie jest tak, że zawsze było źle.

Ale traum związanych z reprezentacją było zdecydowanie więcej.

- Najbardziej pamiętam dwie. Pierwszy raz naprawdę upokorzony poczułem się w 2010 roku, po porażce w Portugalii. W tamtych eliminacjach graliśmy w bardzo silnym składzie, a ze słabą Portugalią przegraliśmy po dogrywce. To była smutna kwintesencja polskiej koszykówki - graliśmy w hali, w której na trybunach siedziało najwyżej 100 osób, dla miejscowych kibiców to spotkanie nie miało żadnej rangi, przeszło niezauważone. A my przegraliśmy.

Drugi moment, to mistrzostwa w Słowenii - znów odbyło się pospolite ruszenie, znów zebraliśmy wszystkich najlepszych polskich koszykarzy, w meczach sparingowych graliśmy bardzo dobrze. Pojawiły się duże oczekiwania i to nie tylko mediów czy kibiców, ale także nasze - liczyliśmy na wielkie rzeczy, a skończyło się na czterech porażkach. Nigdy nie staliśmy się drużyną w pełnym tego słowa znaczeniu, w której jeden za drugiego skoczy w ogień, odda, co ma najlepszego. Zwykle byliśmy jakimś nieuporządkowanym folwarkiem, na którym każdy pracuje sam.

Reprezentacja Polski to drużyna niestała, z roku na rok potrafi się zmienić niemal całkowicie. Która była najlepszym zespołem, której zabrakło najmniej, by ugrać coś więcej?

- Wydaje mi się, że w 2011 roku na Litwie w największym stopniu wykorzystaliśmy potencjał drużyny. Mieliśmy trudną grupę, a niewiele zabrakło do awansu do drugiej rundy. Ale największy potencjał miał ten zespół sprzed dwóch lat, gdy do doświadczonych graczy ze świetnym Michałem Ignerskim na czele dołączyli, już jako pełnoprawni zawodnicy, młodsi Mateusz Ponitka czy Adam Waczyński. Na dodatek na ławce siedział trener Dirk Bauermann z bogatym CV. Ale zabrakło nam zwycięstwa na początku turnieju, by ten napompowany balonik dostał jeszcze więcej powietrza i nas uniósł. Porażka z Gruzją nas jednak zablokowała, styl gry z pchaniem piłki pod kosz do Marcina Gortata i Maćka Lampego zupełnie się nie sprawdził. W sparingach dawał efekty, na turnieju nie, a na zmiany między meczami było za późno. To zresztą chyba nigdy się nie udaje.

Wspomniałeś już o mistrzostwach w Słowenii, na Litwie, także o meczu z Litwą w Polsce, ale nie powiedziałeś słowa o swoim pierwszym EuroBaskecie w 2007 roku w Hiszpanii. Tam przegraliście wszystkie trzy mecze, ale walczyliście w każdym i nikt nie miał do was pretensji.

- Walka była, ale najważniejsze są zwycięstwa, więc trudno mówić, że tamten turniej był dobry. Z drugiej strony wtedy nikt w nas nie wierzył, poza Adamem Wójcikiem i Andrzejem Plutą nikt nie miał doświadczeń z mistrzostw, a kontuzji mieliśmy tyle, że więcej nie pamiętam. Przecież w pierwszej piątce na skrzydle wychodził 20-letni Bartek Wołoszyn, a Przemka Frasunkiewicza trener Andrej Urlep ściągał z wakacji. Tamta kadra miała charakter, ale też niewielki potencjał. Wystarczyło go na walkę, ale na nic więcej.

Co by było z reprezentacją, gdyby Andrej Urlep pozostał trenerem po mistrzostwach w Hiszpanii?

- Drużyna poszłaby w dobrym kierunku. Urlep przez dwa lata przygotował grunt, do lepszego wyniku w Hiszpanii zabrakło obecności kilku kontuzjowanych zawodników. Niektórzy z nas dopiero zaczynali wówczas grę w europejskich rozgrywkach, ale mieliśmy już pierwsze doświadczenia. Urlep mógł na tym bazować i dzisiaj myślę, że jego zwolnienie było błędem. On był wówczas chyba w życiowej formie, jeśli chodzi o osiągnięcia szkoleniowe, zasłużył na dalszą pracę. Znał polskich koszykarzy, Polaków, naszą mentalność, a kolejne mistrzostwa odbywały się przecież u nas w kraju, także we Wrocławiu, który był jego miastem.

O reprezentacji rozmawialiśmy długo po mistrzostwach w 2011 roku, powiedziałeś wtedy wiele ciekawych rzeczy. Np. o ówczesnym trenerze Alesie Pipanie - że dobrze byłoby, gdyby został, że na mistrzostwa w Słowenii, w swoim kraju, będzie wyjątkowo zmotywowany. Ale Pipana też zwolniono - to był kolejny błąd?

- Rok później, w 2012 roku, mieliśmy jeszcze eliminacje do mistrzostw w Słowenii. I mimo że przyjechali wszyscy najlepsi gracze, a grupę wygraliśmy, to widać było, że na linii trener - drużyna coś się psuje. Że coś nie gra. Zwolnienie trenera Pipana było uzasadnione dużo bardziej niż w przypadku Urlepa.

Ale, generalnie, u nas za często zmienia się trenerów. Nie da się im szansy ani na wprowadzenie własnego stylu gry, ani na poznanie zawodników. Bo kiedy trener może naprawdę poznać koszykarza? Kiedy popracuje z nim przez sezon, pozna jego reakcje w trudnych momentach, zobaczy, jak się zachowuje w sytuacjach stresowych. A gra w reprezentacji to przecież nie tylko zaszczyt, ale też spora presja.

"Co roku kadra jest inna, inny jest też trener, nie ma żadnej kontynuacji' - mówiłeś właśnie w 2011 roku.

- Jak zmieniają się trenerzy, to zmieniają się też założenia. I my raz przywiązujemy większą wagę do obrony, raz do ataku. Raz mamy przyśpieszać, raz pchać piłkę pod kosz. Reprezentacja Polski nie ma żadnego stylu gry, nie da się o niej powiedzieć, że czymś się charakteryzuje. Gdybyśmy wiedzieli, jak mamy grać przed dłuższy czas, przez kilka lat, to na pewno pomogłoby drużynie. Tymczasem zmieniają się i koncepcje, i szkoły, bo mieliśmy przecież i bałkańską, i polską, i niemiecką, i amerykańską... One, podejście do gry, do budowania drużyny, różnią się między sobą. Warto o tym pamiętać.

Zmieniały się też koncepcje dotyczące sposobu budowania drużyny. Pierwsza, to bierzemy wszystkich najlepszych. Druga, zwykle gdy nie działała pierwsza, polegała na dobieraniu graczy drugoplanowych do konkretnych ról. Która jest lepsza?

- Zawsze powinno się dążyć do tego, by mieć w drużynie najlepszych graczy, kilku liderów, na których można się oprzeć. Ale ta grupa powinna być raczej wąska niż szeroka i wokół niej powinien być budowany zespół. Już nie z kolejnych najlepszych graczy, ale z takich, którzy pasują do drużyny charakterem, stylem gry. Takich, którzy będą dobrze współpracować z liderami.

Twój cytat z 2011 roku: "Najgorsze jest to, że nie wszyscy grają w kadrze co roku i nie możemy wspólnie przez kilka lat z rzędu doświadczać trudnych meczów".

- No właśnie, ile rozegraliśmy dobrych meczów z Maćkiem, Marcinem i Michałem? Nie liczmy oczywiście sparingów, bo mecze towarzyskie to 20 proc. tego, co się gra na mistrzostwach - przekonaliśmy się o tym dwa lata temu. Ale niestety, o tym, że gramy razem mało, decydują często kwestie indywidualne - jeden chce odpocząć, drugi ma kontuzję, trzeci jeszcze inne sprawy. Nie zawsze da się to zaplanować, przewidzieć.

W tym roku podstawowymi zawodnikami powinni być ci, którzy wygrali zeszłoroczne eliminacje. Kilku graczy świetnie się wówczas rozwinęło, do nich trzeba w mądry sposób dołączyć doświadczonych zawodników i z tej grupy zbudować drużynę na EuroBasket. Mateusz Ponitka, Damian Kulig, Adam Waczyński czy Przemek Zamojski, którzy dobrze grali rok temu, powinni być teraz liderami kadry.

Trudno uwierzyć w to, że tak będzie, jeśli do kadry dołączają Koszarek, Gortat i A.J. Slaughter. Doświadczenie i poziom gry, które prezentuje wasza trójka, dość naturalnie stawia was w roli liderów.

- Tak, ale chodzi o to, by ci doświadczeni zawodnicy nie zawłaszczali całej gry drużyny, tylko w odpowiednich momentach ją wspomagali. Koszarek mądrym rozgrywaniem, Slaughter zdobywaniem tzw. punktów z niczego, a Gortat obroną i zbiórkami. Każdy powinien wypełnić swoje zadanie, a zadaniem Waczyńskiego, Ponitki czy Kuliga powinno być branie większej odpowiedzialności i danie kadrze tego, co dają swoim klubom. Każdy musi brać odpowiedzialność za wynik, nie tylko weterani.

W 2011 roku, po Litwie, mówiłeś, że mistrzostwa w Słowenii to czas, w którym Polska powinna być w ćwierćfinale, tuż przed tym turniejem mówiłeś, że celem jest awans na mistrzostwa świata. Z perspektywy dwóch lat - co zdecydowało, że te zapowiedzi, oczekiwania, zostały tak boleśnie zweryfikowane?

- Po pierwsze, nie wytrzymaliśmy presji. Po drugie, popełniony został błąd w przygotowaniach - sześć dni przed turniejem, zamiast spokojnie trenować, pojechaliśmy na sparing do Turcji. Mieliśmy kłopoty z przelotem, spędziliśmy dzień w samolotach i na lotniskach, po powrocie do Warszawy nie mieliśmy zapewnionej hali do treningów. Zabiło nas to fizycznie, szczególnie w dwóch pierwszych spotkaniach. Przegraliśmy je oba. I po trzecie, koncepcja gry pod kosz nie zdała egzaminu. Przegraliśmy trochę taktycznie. Za mało w naszej grze było mądrze realizowanych koszykarskich podstaw - dobrego rozstawienia, wyczucia momentu, rozgrywania najprostszych akcji.

Gortat i Lampe, na których przez lata chcieliśmy budować reprezentację, razem rozegrali w reprezentacji ledwie kilkanaście spotkań, nie poprowadzili zespołu do żadnego sukcesu. Dobrze, że trener Mike Taylor nie powołał Lampego w tym roku?

- Ciężko powiedzieć. Uważam Maćka za świetnego zawodnika, nie widziałem w Polsce gracza o takim potencjale ofensywnym. Potrafi rzucić, podać, zagrać tyłem do kosza, ma niesamowite czucie piłki. Ale fakt, ostatnio w kadrze nie udawało mu się grać dobrze. To oczywiście nie jest tylko jego wina, bo to cały zespół i sztab jest odpowiedzialny za to, by zmieścić i wykorzystać podkoszowy duet na parkiecie, a z tym mieliśmy problem.

Super, że teraz jest Damian Kulig, który wydaje się idealnie pasować do drużyny, bo potrafi rzucić za trzy niemal jak Michał Ignerski, a umie skutecznie zagrać także pod koszem.

Wraz z A.J. Slaughterem wrócił temat naturalizacji. Czy dla reprezentacji koszykarzy jest ona konieczna?

- Jeśli chcemy osiągnąć sukces, to niestety tak. Rozgrywający nie rosną nam na drzewach, nie możemy ich zrywać. Ich brak to nasz problem. Praca nad rozwojem, kształceniem rozgrywających, powinna być dla trenerów szkolących młodzież najważniejsza. Jest ich mało, na każdego musimy dmuchać i chuchać.

Ale Kamil Łączyński sprawdził się w eliminacjach jako zmiennik Roberta Skibniewskiego, a nawet gracz, który prowadzi grę drużyny w końcówkach meczów. Może powinien dostać szansę na EuroBaskecie zamiast Slaughtera?

- Niezręcznie mi się wypowiadać na ten temat, bo ja jestem zawodnikiem, a nie trenerem. Ja mam grać, a nie wybierać koszykarzy do składu. Kamil to młody gracz, jeśli chodzi o staż w reprezentacji - on puka do tej drużyny, jest bardzo blisko, ale ciągle musi udowadniać występami w lidze, że miejsce w niej mu się należy. W kadrze miał dwa, trzy dobre mecze, ale chodzi o to, by tydzień w tydzień potwierdzać, że wyrasta się ponad poziom ligi i zasługuje na miejsce w kadrze.

Tylko że w kadrze jest Robert Skibniewski, który w minionym sezonie w lidze grał słabo, dopóki w ogóle grał. Rozgrywki kończył bez klubu, a powołanie dostał.

- Wygląda na to, że Robert ma dobre relacje z trenerem Taylorem, że jest między nimi świetne porozumienie, a trener ceni jego doświadczenie. Najwyraźniej uważa też, że "Skiba" zdąży odpowiednio przygotować się na turniej podczas przygotowań. Każdy trener ma swój autorski pomysł i bierze odpowiedzialność za drużynę.

Wracając do Slaughtera - prezes PZKosz Grzegorz Bachański powtarza w wywiadach, że pomysł naturalizacji Amerykanina konsultował m.in. z tobą. To skrót myślowy, czy można mówić o naradzie z najlepszym polskim rozgrywającym?

- Z prezesem rozmawialiśmy po nieudanym EuroBaskecie na Słowenii. Ustaliliśmy wówczas, że kolejnego lata zrobię sobie przerwę na wakacje, zastanawialiśmy się, kto będzie mnie zastępował. Dość naturalnie pojawił się temat gracza z polskim obywatelstwem, o wzmocnienie z zagranicy. Nie był to pomysł nowy, raczej powrót do tego, co mieliśmy w ostatnich latach, no i skopiowanie rozwiązań, które stosuje wiele krajów w Europie i na świecie. Macedonia, która była na naszym poziomie, dzięki naturalizacji Bo McCalebba osiągnęła sukces, w 2011 roku dotarła aż do półfinału.

Czy od twojego zdania w kwestii naturalizacji Slaughtera coś zależało?

- Nigdy nie chciałem wpływać na takie decyzje. Jestem koszykarzem i gram, a nie decyduję. Wyraziłem tylko swoje zdanie, że jeśli nowy Amerykanin w kadrze da jej z siebie wszystko, że jeśli będzie grał dobrze, to decyzja o naturalizacji się obroni.

Naturalizacja naturalizacji nierówna - Slaughter dotychczas nie miał nic wspólnego z Polską. O Thomasie Kelatim mówiłeś kiedyś tak: "Dla mnie on jest Polakiem. Ma tu rodzinę, dom, przyjeżdża do Polski. Nie jest Amerykaninem, który musi grać dla paszportu Unii Europejskiej". No, Slaughter to kompletne przeciwieństwo - nie ma tu rodziny, domu, do Polski nie przyjeżdża, jest Amerykaninem, który chce grać w reprezentacji dla paszportu Unii Europejskiej.

- Rzeczywiście, ciężko się z tym nie zgodzić, ciężko nie zauważyć, że jedna ze stron korzysta po prostu biznesowo - zawodnik, dzięki paszportowi, zyskuje szansę na lepsze kontrakty lub przychylniejsze traktowanie w europejskich klubach. Ale i A.J. trzeba dać szansę, nie przekreślajmy go na samym początku. Start może i ma gorszy, ale jak bliżej go poznamy, jak zobaczymy, że oddaje swoje zdrowie za reprezentację, to na pewno będziemy go inaczej oceniać.

W poniedziałek zobaczycie się z nim po raz pierwszy. Czy w sześć tygodni, które zostały do EuroBasketu, możliwe jest zbudowanie od zera wystarczającego poziomu zrozumienia i zaufania?

- Jeśli chodzi o taktykę, o rzeczy, które będziemy trenować, to detale, na których się skupimy, są podobne do tych, co trenujemy w swoich klubach. Wbrew pozorom w koszykówce wcale nie ma tak wielu różnych zasad. Oczywiście trudniej będzie z tym zrozumieniem, które buduje się dłużej i najlepiej przez ważne mecze. Najważniejsze jednak jest to, że obie strony podchodzą do problemu z czystą kartą i chcą współpracować. Pozytywne nastawienie do pracy jest istotne.

Ale na początku rozmowy wspomniałeś, że czasem chodzi o to, by skoczyć za sobą w ogień. Czy osiągniecie taki poziom zaufania?

- Potrzebujemy trzech, czterech liderów, którzy pokażą, o jaki rodzaj zaangażowania chodzi w drużynie. Jeśli oni wytyczą drogę, to reszta powinna się dostosować. Liderzy muszą dawać taki przykład, by cały zespół im uwierzył. Oni muszą się troszczyć o niego, a nie tylko o siebie, o własne statystyki itp.

Skoczysz w ogień za Gortatem?

- Tak. Obu nam zależy na jak najlepszym wyniku reprezentacji.

Gortat mówił ostatnio, że dla waszego pokolenia - jego, Koszarka, Ignerskiego, Lampego, Szczewczyka - powoli zamyka się reprezentacyjne okienko, w których mogliście walczyć o sukcesy. Zgadzasz się z tym?

- Tak. Każdy z nas zdołał ułożyć sobie karierę, ale żaden z nas nie osiągnął żadnego sukcesu z kadrą. A okazje przecież były, bo co dwa lata graliśmy na mistrzostwach Europy.

Wróćmy jeszcze do naturalizacji, bo w dyskusji o niej pojawił się przepis o Polaku i zasadność jego obowiązywania w lidze. Preferujemy Polaków na boiskach ekstraklasy, sztucznie ich promujemy, a do ważnej roli w kadrze naturalizujemy Amerykanina. Jak to oceniać?

- Moim zdaniem w przepisie chodzi o wyszukiwanie młodych polskich zawodników - to naturalne, że polska liga powinna ich promować i tak się dzieje. A ta pojedyncza naturalizacja to jednostkowy zabieg, który ma pomóc reprezentacji w najbliższych miesiącach. Po to, by zwiększyć szansę na sukces, by przywrócić modę na reprezentację, na koszykówkę, by ci młodsi, promowani przepisem gracze, mieli gdzie występować.

Widzisz duże talenty wśród młodych graczy? I nie wspominaj o Ponitce, Michalaku czy Karnowskim, bo oni mają już po 22 lata i od kilku sezonów grają na porządnym lub wysokim poziomie. Pytam o nastolatków, którzy za kilka lat zastąpią w reprezentacji twoje pokolenie.

- Te nazwiska się powtarzają i znów wymienię właśnie Ponitkę, Michalaka i Karnowskiego, bo to oni przez najbliższe lata będą ważnymi graczami kadry. Młodsi? Szkolenie nie jest u nas na wybitnym poziomie - gdy rozmawiam o nim z różnymi ludźmi, to słyszę, że tych młodszych koszykarzy jest coraz mniej i mniej. Miałbym problem z wymienieniem kandydatów na naszych zastępców.

Nie znasz utalentowanych nastoletnich koszykarzy, którzy powinni niebawem naciskać na ciebie w hierarchii rozgrywających?

- Widzę dwóch, w Zielonej Górze, trenuję z nimi w Stelmecie. To bracia Zywertowie, bliźniacy. Kamil jest rozgrywającym, który naprawdę mi się podoba - potrafi minąć, potrafi rzucić i bardzo dobrze pracuje, tylko ma problemy z kontuzjami. Dla niego najważniejsza rzecz, to się wyleczyć. Jego brat, Marek, to trochę szalony strzelec i lekkoduch, ale naprawdę czuje grę. Gdy obaj są zdrowi, to się napędzają, rywalizują ze sobą. To mogą być dobrzy gracze.

Kto jeszcze z nastolatków?

- Nie słyszałem, by któryś z nich naprawdę gdzieś wypłynął i myślę, że to jest problem. Ale też bywa tak, jak w przypadku Karola Gruszeckiego, który kilka lat temu wyjechał do USA, a po powrocie nie od razu pokazał klasę. Ten sezon miał jednak bardzo dobry i myślę, że będzie solidnym graczem kadry. Ma już 25 lat, ale jeszcze wiele przed nim. O trzy lata młodszy od niego jest Michał Sokołowski, który też może się jeszcze rozwinąć. Na takich graczy musimy liczyć - że się rozwiną, że liga ich wypromuje.

Przed Mikiem Taylorem trudne decyzje, jeśli chodzi o wybór graczy na pozycje rzucającego i skrzydłowego. O miejsca rywalizują Dardan Berisha, Michał Chyliński, Karol Gruszecki, Mateusz Ponitka, Michał Sokołowski, Adam Waczyński i Przemysław Zamojski. Co gracze z tych pozycji mają dawać kadrze?

- Przede wszystkim punkty. Każdy z nich ma inny styl gry - ten lepiej rzuca z dystansu, ten lepiej gra akcje dwójkowe, tamten lepiej wchodzi pod kosz, ale to bardzo dobrze, że trener będzie miał taki wybór. Ważne będzie, w jakiej ci gracze będą formie podczas zgrupowania i jak będą się rozumieli z innymi zawodnikami. Trener wybierze sobie najlepszych.

Zgodzisz się, że w Słowenii - poza tym, że nie działał atak opierający się na grze pod kosz - brakowało odwagi i podejmowania ryzyka właśnie z pozycji obwodowych?

- Tak, tego nam brakowało. Ale też nie ćwiczyliśmy takiej gry podczas przygotowań - nie szykowaliśmy się na akcje jeden na jednego, na improwizowane zagrania, raczej powtarzaliśmy to, o czym mówiłem: przywiązanie do taktyki i założeń.

Powołanie do kadry dostał Dardan Berisha, którego kochamy za zwycięski rzut z Turcją i momenty, w których strzela do kosza jak z karabinu. I denerwujemy się, gdy gorzej broni lub pudłuje na potęgę. Czy taki karabin jest kadrze potrzebny?

- Jest potrzebny, ale musi dać od siebie coś więcej niż tylko rzuty. Jednostronnych graczy jest coraz mniej, każdy musi bronić, być zaangażowanym, czytać grę. Nie widziałem Dardana przez dwa, może nawet trzy lata, ale pamiętam, że to zawodnik z wyjątkowym charakterem, który nie pęka w trudnych momentach. Pamiętam wiele jego świetnych meczów.

Ponitka, Waczyński, Chyliński, Gruszecki, Sokołowski - pewnych siebie strzelców o silnych charakterach jest na tej pozycji więcej.

- Zgadza się. Ale myślę, że ta ostra rywalizacja może wyjść nam tylko na plus. Na dodatek trener Taylor może dobrać ich tak, żeby móc zaskakiwać różnym doborem umiejętności.

A gdybyś mógł wybrać jednego Europejczyka do reprezentacji Polski, to kogo byś wziął? Jaki gracz tej kadrze mógłby najbardziej pomóc?

- W tym roku wziąłbym Sergio Llulla. Imponował mi tym, jak grał, jak poprowadził Real Madryt do mistrzostwa i do zwycięstwa w Eurolidze. On może i rozgrywać, i zdobywać dużo punktów, i grywać na pozycji skrzydłowego. Miał świetny sezon.

Czego do najlepszych europejskich rozgrywających brakuje Łukaszowi Koszarkowi? Z Tonym Parkerem, Jose Calderonem, Sarunasem Jasikeviciusem, Rickym Rubio na różnych turniejach spotykasz się od lat. Gdzie widzisz największe różnice?

- Każdy ma inny styl gry, nie da się uogólnić. Do jednego brakuje mi pewności siebie, do innego techniki, do kolejnego - atletyzmu, do któregoś z nich pewnie wszystkiego. Na pewno brakuje mi też doświadczenia z najważniejszych meczów - tych decydujących na mistrzostwach Europy lub w Eurolidze. To w nich nabiera się pewności gry, bezczelności.

Po powrocie z ligi włoskiej w 2011 roku zagrałeś w czterech kolejnych finałach polskiej ligi, dwukrotnie zdobyłeś mistrzostwo. Spełniłeś się koszykarsko?

- Nie. Co roku okazuje się, że uczę się czegoś nowego - w minionym sezonie w Stelmecie ciężko pracowaliśmy nad obroną, a ja łapałem się na tym, jak wiele się dowiaduję. Niby z każdym rokiem wiesz więcej, ale z drugiej strony masz świadomość, że do nauki wciąż pozostało wiele, a czasu na przyswojenie sobie tych rzeczy jest coraz mniej.

Ale jestem też na takim etapie kariery, w którym wiem dobrze, jakim graczem nie jestem i nigdy nie będę. Nie mam atletyzmu, który pozwala mi dynamicznie minąć każdego rywala. Ale potrafię korzystać z tego, co wyczytam - z tego, co widzę w danej akcji, z tego, jak zachowują się koledzy. Potrafię też sprawiać, by inni byli lepsi.

Poprzedniego lata po raz pierwszy zrobiłeś sobie przerwę od gry w reprezentacji, ominąłeś eliminacje. Odpocząłeś, złapałeś dystans? Co ci dały te wakacje?

- Trochę pomogły. Miałem spokój, odpocząłem od presji, mecze chłopaków oglądałem bez nerwów. Zmieniło się też trochę myślenie, w tym roku do reprezentacji podejdę z większą radością, bardziej pozytywnie. Przerwa też może czegoś nauczyć.

Co Łukasz Koszarek może zaoferować w tym sezonie reprezentacji?

- Zrozumienie gry. Lepiej niż w poprzednich latach wiem, na czym polega moja rola. Nie będę się pchał na pierwszy plan. A poza tym mogę wprowadzić spokój, przytrzymać piłkę, podjąć dobrą decyzję w trudnym momencie.

Niedawno przedłużyłeś kontrakt ze Stelmetem na trzy lata. Jak długo planujesz grać na poziomie mistrzowskim i w reprezentacji?

- Na razie staram się cieszyć z każdego roku. Z tego, że nie mam kontuzji, że mogę grać dalej. Mam 31 lat, ale jak mówiłem - moja gra nigdy nie opierała się na jakimś wielkim przygotowaniu fizycznym, nie czuję się zmęczony, omijały mnie urazy. Dlatego wydaje mi się, że mogę jeszcze grać długo. Ale wszystko zależy od tego, jak się będę czuł i jaką będę miał motywację.

Gortat, twój rówieśnik, mówi, że tylko świetny wynik na mistrzostwach Europy może sprawić, że będzie kontynuował karierę w reprezentacji. A ty?

- Jeśli będę prezentował się dobrze na tym poziomie, to dlaczego mam jeszcze nie grać? Ciągle czuję dumę z tego, że mogę grać dla reprezentacji Polski. Mało tego, z wiekiem zaczynam to cenić bardziej. W tej chwili chcę przyjeżdżać na kadrę tak długo, jak tylko będę mógł.

Niewiele osób wyobraża sobie reprezentację koszykarzy bez Koszarka. Następców nie ma, więc kto ma rozgrywać, jak nie ty?

- No i to jest problem.

Zobacz wideo
Więcej o: