Pan Andrzej mówi "dość", czyli koniec Tour de Pologne

20 lat temu śląski młokos z ciemnym wąsikiem uparł się, by udowodnić, że może być klasowym koszykarzem mimo nikczemnego wzrostu. Wąsy zgolił, a na boisku doszedł do mistrzowskiego poziomu.

- Oj, czuję już te 20 lat. W nogach, w stawach, w kręgosłupie i w kostce - wylicza dziś Andrzej Pluta. Kiedy mówi - niczym reumatyk - o swoich dolegliwościach, brzmi niewiarygodnie. Koszykarz tak obolały nie byłby w stanie uciekać rywalom "na zasłonach" i trafiać z dystansu ze skutecznością niczym z gry komputerowej. W polskiej lidze - pozbawionej wielkich osobowości - Pluta był postacią wyjątkową. Siódmy strzelec w historii ekstraklasy, czwarty zawodnik pod względem liczby meczów, dwunastokrotny uczestnik Meczu Gwiazd, etatowy triumfator konkursów rzutów z dystansu. Z ligą pożegnał się jako jej symbol.

We Włocławku o Plucie nie mówi się inaczej niż "pan Andrzej". Jest nim dla dziennikarzy radiowych czy kibiców komentujących mecze na forach internetowych. Nawet pracownicy klubu żartobliwie mówią do niego tak, jakby chcieli podkreślić swój wielki szacunek.

Nieprzypadkowo. Nie było w ostatnich dekadach w polskiej koszykówce zawodnika tak zdeterminowanego, by osiągnąć sukces - wbrew opiniom wszystkich dookoła.

Jego kariera to walka z mitami. Najpierw musiał obalić ten dotyczący wzrostu. Gdy na początku lat 90. zaczął grę w Pogoni Ruda Śląska, słyszał, że jest za niski: 180 centymetrów - oficjalnie, bo wydaje się ich nieco mniej - to niewiele. Wystarczyło na dwie dekady kariery.

Później obalał mit pozycji. Trenerzy ustawiali go jako rozgrywającego, choć ma duszę strzelca. Pluta męczył się, ale rozgrywał. Aż w drugiej dekadzie swojej kariery szkoleniowcy - przede wszystkim Andrej Urlep w Anwilu - stworzyli z niego rzucającego. Niskiego, nietypowego, ale świetnie korzystającego z zasłon i trafiającego z dowolnej pozycji.

Tak Pluta stał się uosobieniem tytana pracy.

We Włocławku zadziwiał. Kiedy kończył się trening, a wszyscy zawodnicy schodzili do szatni, Pluta prosił o klucz i zostawał w hali. Rzucał bez przerwy. Miał zasadę, której starał się nie zmieniać - do domu mógł wyjść dopiero po 300 celnych próbach.

- Jestem zadowolony, wręcz dumny z siebie. Każdy, kto zna Andrzeja Plutę, wie, że nie byłem nigdy supertalentem. Ani skocznym, ani motorycznym, wzrostu też nie mam. Potrafię rzucać, ale to wynika właśnie z pracowitości - mówi wprost. - Przez te 20 lat cały czas byłem przygotowany. Wiadomo, że od Pluty oczekuje się dobrej formy. Często po sezonie robiłem "roztrenowanie", tydzień wolnego, a później znowu były treningi, treningi, treningi. Aby utrzymywać formę, musiałem być cały czas na najwyższych obrotach.

Odkąd małżeństwo Plutów wybudowało dom w rodzinnym Radzionkowie, są w nim gośćmi.

Reprezentant kraju - w skali Polski - został koszykarskim obieżyświatem. - Pogoń Ruda Śląska, wspaniałe pięć lat w Bobrach Bytom, Czarni Słupsk, Pruszków, mistrzostwo w Anwilu Włocławek, a potem w Sopocie z Prokomem Treflem. Po drodze Francja, a potem jeszcze Turów Zgorzelec i ostatnio znów Anwil. Niektórzy się śmiali: "Andrzej, ty mógłbyś w Tour de Pologne startować" - wylicza.

Sam - dzięki pracowitości - karierę robił w błyskawicznym tempie. Najpierw już w pierwszym sezonie w ekstraklasie trafił do podstawowego składu Stali Bobrek Bytom. W drugim roku w lidze grał już w jej finale. Szybko dostał powołanie do reprezentacji. Miał być rezerwowym, ale w debiutanckim meczu o punkty - przeciwko Szwecji - zdobył aż 26 punktów. Był rok 1994. Koszykarki magazyn "Basket" nazwał go po tym spotkaniu "Księciem Wałbrzycha". Od spotkania w tym mieście Pluta stał się gwiazdą ligi.

W pięciu meczach, które Polakom dały awans do finałów mistrzostw Europy w 1997 r., Pluta miał średnią 20 punktów na mecz - jedną z najlepszych na kontynencie. Teoretycznie otwierało to mu drogę do wielkiej europejskiej kariery. Kariery zagranicznej - poza sezonem we Francji - nie zrobił. Jest ofiarą przepisów. - Za moich czasów, kiedy miałem 22-23 lata, osiągaliśmy największe sukcesy i mieliśmy propozycje z europejskich klubów, nie było Unii. Obowiązywało prawo Bosmana, byliśmy traktowani jak Amerykanie. Wszystko się zamykało. Teraz ludzie mogą wyjeżdżać i grać, gdziekolwiek chcą. Dlatego młodzieży wystarczy wpajać, by chciała pracować - nie tylko z trenerami, lecz także sama. By wykorzystywała każdy moment. Niech zostawiają w domu komputery, telewizory - namawia dziś.

- W 1997 r. był najlepszy moment mojej kariery. Mieliśmy reprezentację naprawdę na poziomie europejskim. To była niesamowita chwila, odnieśliśmy sukces z reprezentacją. Było fajnie, bo poczuli to wszyscy: zawodnicy, kibice, liga - bo znaleźli się sponsorzy dla klubów i transmisji telewizyjnych. Szkoda, że po tym musieliśmy aż dziesięć lat czekać, by pojechać na mistrzostwa do Hiszpanii. Ale uważam, że liga idzie w dobrym kierunku. Ja jestem cały czas za tym, by dwóch Polaków występowało na parkiecie. Tak, by się ogrywali, by ich promować. Nie jest tak, że teraz młodzież nie chce grać, nie chce zajmować się sportem. Chce, tylko trzeba dać jej szansę.

Decyzja o zakończeniu kariery jest nieodwołalna. - Podjąłem ją jeszcze przed tym sezonem, ale nie chciałem nikomu o tym mówić.

Pytany o najbardziej pamiętne akcje, mecze i rzuty unika konkretnych odpowiedzi. Był jednak bohaterem zagrania, które stało się symbolem jego skuteczności i ofensywnego talentu. Kiedy w finale ligi w 2003 roku Pluta we włocławskiej Hali Mistrzów w końcówce zaciętego meczu finałowego składał się do rzutu, skrzydłowy Prokomu Trefla Sopot Goran Jagodnik - jakby w geście bezradności - spontanicznie wstał z ławki rezerwowych i złapał go za rękę. Tak, by po prostu już nie rzucał niczym maszyna do zdobywania punktów.

- Chyba mogę powiedzieć, że odchodzę z podniesioną głową - mówi Pluta.

Dzięki żonie, czyli grał za dwoje

Andrzej Pluta przyznaje, że nie znalazłby w sobie tak wielkiej determinacji, gdyby nie żona. Justyna Pluta - kiedyś także koszykarka - miała szansę grać w ekstraklasie, ale skończyła karierę, gdy lekarze wykryli arytmię jej serca. - Chciałem od tego momentu grać jakby za dwoje: za siebie i za nią - mówi teraz były reprezentant Polski. Żona z koszykówką nie zerwała: była w składzie jednej z drużyn grających w amatorskiej lidze we Włocławku.

Liczba Pluty

12780

tyle punktów zdobył Pluta w 904 meczach w rozgrywkach seniorskich: lidze, pucharach, kadrze i Meczach Gwiazd. Średnio zdobywał po 14,1

Cegliński na blogu: Pan Andrzej, czyli nie taki z niego łocet

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.