Polonia (bilans 6-6) prezentuje w tym sezonie solidny poziom - w niedzielę pokonała 77:75 Anwil Włocławek, m.in. dzięki dobrym akcjom Nowakowskiego. 21-letni zawodnik gra w tym sezonie średnio po 28 minut, rzuca po 8,3 punktu, ma po 3,5 asysty.
Marcin Nowakowski: Zależy przed kogo - przez trenera Kamińskiego i Polonię na pewno czuję się doceniany, bo jestem pierwszym rozgrywającym drużyny.
- Darnell czy Harding są liderami naszej drużyny i przyciągają największą uwagę. Ale ja jestem tuż za nimi w drugim rzędzie i cieszę się, że w Polonii tyle zależy ode mnie.
- Bardzo doceniam fakt, że trener Kamiński stawia na mnie w trzecim kolejnym sezonie, a w tym dał mi nawet pozycję pierwszego rozgrywającego. Taka rola w wieku 21 lat to rzadki przypadek w naszej ekstraklasie.
- Coraz bardziej. Pamiętam, że w pierwszym sezonie byłem zupełnie zostawiany bez obrony, w poprzednim było już coraz lepiej. W obecnych rozgrywkach czuję, że mam już coraz mniej miejsca.
- Tak, bo w koszykówkę gram od momentu, kiedy skończyłem dziewięć lat. Na mecze Cersanitu chodziłem, na niektórych - jako młody koszykarz - wycierałem boisko, co traktowałem jako przywilej, a po spotkaniach biegałem do zawodników po autografy. Pamiętam tamtą drużynę doskonale, nawet teraz wymieniłbym całą dziesiątkę.
- Derrick Hayes, który zdobywał bardzo dużo punktów, Kordian Korytek, Vlatko Ilić... O, Igor Milicić, który wciąż gra w AZS Koszalin. Ostatnio przed meczem przeciwko niemu rozmawiałem z nim nawet o tym, jak to fajnie było, kiedy on grał w Kielcach.
- Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, ale pamiętam, że duże wrażenie robił na mnie Robert Szczerbala, taki niziutki rozgrywający o wzroście 172 cm. Ja zawsze byłem mniejszy od rówieśników i bałem się, że nie będę mógł grać na wysokim poziomie, więc obecność Szczerbali w ekstraklasie bardzo mi imponowała. Choć ja w końcu urosłem i jestem sporo wyższy niż on.
- Przede wszystkim powiem, że jeśli chodzi o sport na wysokim poziomie i sposób, w jaki miasto angażuje się w kibicowanie, to Warszawa może Kielcom pozazdrościć. Czy piłkarze ręczni Vive, czy piłkarze nożni Korony - obiekt jest wypełniony, a atmosfera fajna. Tak było też na meczach Cersanitu, choć hala, o ile dobrze pamiętam, mieściła tylko 1,5 tys. osób. Czy to był mecz ze Śląskiem, czy z Pekaesem, czy z ostatnią drużyną w lidze - zawsze był komplet. Z tamtego sezonu pamiętam taką sytuację, że Cersanit poleciał na turniej do Dubaju i nie zdążył wrócić na ligowy mecz z Czarnymi Słupsk. Był walkower, a potem okazało się, że Cersanitowi zabrakło punktu do czwartego miejsca, które dawałoby teoretycznie słabszego przeciwnika w ćwierćfinale. Zamiast tego była siódma pozycja i rywalizacja z Pekaesem. Przegrana, choć po walce. Wszystko się jednak rozpadło i pamiętam wielkie rozczarowanie, że wszystko stało się tak nagle, że klub zniknął.
- Zacząłem ćwiczyć w klubie Basket 27 u trenera Mikołaja Woźniaka. To był klub szkolny, który w jakimś tam stopniu podlegał pod Cersanit.
- Pasją zaraził mnie starszy o cztery lata brat Dawid. On pierwszy zaczął chodzić na treningi, potem grał nawet przez dwa sezony w drugoligowym Lafarge Kielce, ale od jakiegoś czasu nie zajmuje się już koszykówką. Dla mnie to jednak pasja i sposób na życie.
- Przez dwa tygodnie chodziłem na piłkarskie treningi do Korony, ale nie bardzo mi się podobało.
- Było bardzo fajnie. Z trenerem Woźniakiem do tej pory jesteśmy w stałym kontakcie i bardzo mu dziękuję za to, że duży nacisk kładł na rozwój indywidualny. Od małego dziecka mieliśmy mnóstwo zajęć z piłkami, to była taka rozwijająca zabawa, choć już w wieku 12-13 lat wyjeżdżaliśmy na międzynarodowe turnieje do Wiednia czy Paryża. Trochę poważniej zacząłem traktować koszykówkę, kiedy w wieku 15 lat, już jako UMKS Kielce, zajęliśmy czwarte miejsce na mistrzostwach Polski kadetów w Bychawie. Dostrzegł mnie wtedy trener Jacek Łączyński, który zaproponował mi przeniesienie się do OSSM Warszawa.
- Po pierwszym roku, po pierwszej klasie liceum w Warszawie, z OSSM odszedł trener Łączyński. Zrobiło się nieciekawie i uznałem z rodzicami, że lepiej będzie wrócić do Kielc i tam dokończyć naukę. W II lidze grałem dwa sezony - w pierwszym nawet po 15 minut z ławki. Nawet, bo to był dość mocny zespół i 16-17-letniemu juniorowi ciężko było się przebić. W kolejnych rozgrywkach grałem jeszcze więcej. Byłem zadowolony.
- Już między drugą, a trzecią klasą liceum w Kielcach byłem na letnich treningach w Warszawie u trenera Kamińskiego. On już wtedy chciał mnie w Polonii, w ekstraklasie, ale ja wolałem zdać maturę w Kielcach. Trenerzy z Polonii obserwowali jednak moje mecze i już przed końcem sezonu byłem pewny, że trafię do tego klubu.
- Trener Tomasz Jankowski ze Śląska dawał wyraźny sygnał, że chce mnie mieć u siebie. Miałem grać w II lidze, a trenować z zespołem ekstraklasowym. Zdecydowałem się na Polonię.
- Na pewno ze względu na trenera Kamińskiego. Widziałem, że młodzi rozgrywający u niego grają - Łukasz Koszarek, Kamil Łączyński i Tomasz Ochońko dostawali w Polonii szansę. Poza tym po rocznym pobycie w OSSM znałem już prezesów Polonii Piotra Pawlaka i Wojciecha Kozaka. Wiedziałem, że mogę im zaufać.
- Pamiętam, że w pierwszym sezonie słabo wychodziły mi rzuty za trzy punkty, a trenerzy mówili, że bardzo im zależy, abym ten element poprawił. W drugim sezonie było lepiej, w tym też tak jest. Poprawiłem rzut z obwodu i strasząc trafieniem z dystansu łatwiej jest mi wchodzić pod kosz. Poprawiłem też motorykę, na którą kładłem duży nacisk. Nie jestem jeszcze na takim poziomie motorycznym, na jakim bym chciał, ale z postępu jestem zadowolony.
- Moje początki w Polonii wyglądały tak, że trener Kamiński bardzo często dawał mi ćwiczenia do wykonywania z boku boiska, albo do zrobienia po treningu. Ustawiał mi krzesła, żebym uczył się wchodzić i rzucać po zasłonach. Rzuty po koźle, próby za trzy... Zwracał na takie elementy bardzo dużą uwagę, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
- Na pewno się poprawiłem, ale mam taką uwagę dotyczącą wszystkich rzutów. Grając po 10 lub mniej minut w meczu - tak jak to miało miejsce w moim przypadku w pierwszym sezonie - zawodnik może sobie pozwolić na dwa, trzy rzuty i nie ma takiej pewności jak ten, co gra przez 30 minut. Teraz, w trzecim sezonie, jest mi łatwiej, bo mogę w trakcie pobytu na boisku podejmować więcej decyzji, a poza tym mam już pewne doświadczenie, ręka już tak nie drży. Wcześniej tak bywało, ale nie jest łatwo wejść na boisko i z marszy zacząć trafiać.
- Problemy Kamila na pewno mi pomogły. Blisko się w drużynie przyjaźniliśmy i nigdy się z jego kontuzji nie cieszyłem, ale one przyspieszyły moją karierę w ekstraklasie, szybciej w niej zadebiutowałem. Na początku pierwszego sezonu nie byłem w 100 proc. gotowy do gry, bo w lecie miałem operację, po której nie mogłem przez jakiś czas trenować. Trener Kamiński planował dać mi pierwsze szanse pod koniec rozgrywek, ale Kamil doznał kontuzji i ja musiałem grać, bo obowiązywał wówczas przepis o młodzieżowcu w drugiej kwarcie.
- To była zabawa, takie rzuty z marszu. Ani ja, ani Andrzej, ani tym bardziej Iverson nie przywiązywaliśmy do tego dużej wagi. Jakoś tak się utarło, że wygrałem nie wiadomo jaki konkurs, a to było tylko kilka rzutów.
- Uczestnika w tym konkursie miał wybrać z Polonii trener Kamiński. Do wyboru byłem ja lub Kamil. Trener uznał, że pojadę ja w nagrodę za dobre trenowanie. To był rodzaj nobilitacji. Cieszyłem się z tego, bo to była fajna przygoda.
- Nie, to gość z innej bajki. Przybiliśmy piątkę, on pozdrowił krótko kibiców, a poza tym otaczali go przez cały czas ochroniarze i nikt nie miał do niego dostępu.
- NBA i Euroligę oglądałem od małego i oczywiście jestem wielkim fanem Michaela Jordana. Obejrzałem wszystkie filmy z jego udziałem. Ale, co ciekawe, zawsze z wyjątkową uwagą oglądałem także mecze Iversona. Dlatego możliwość spotkania z nim była czymś niesamowitym.
- W 2004 roku byłem w szerokiej kadrze reprezentacji Polski kadetów. Jeździłem na zgrupowania do trenera Bogdana Pamuły i pamiętam, że byłem bliski powołania na mistrzostwa Europy dywizji A, ale - jak się dowiedziałem później - nie poleciałem na nie, bo miałem gorsze warunki fizyczne niż inni rozgrywający, czyli np. Tomek Śnieg, Kamil Łączyński czy Jakub Kietliński.
- A wtedy był wyższy! Ja urosłem dopiero między drugą, a trzecią klasą liceum - skoczyłem wtedy o 14 cm.
- Może to głupio zabrzmi, ale ja naprawdę lubię presję. Nie wiem dlaczego, ale zauważyłem, że im większe wyzwanie, im większa presja wyniku, tym lepiej mi się gra. Potrafię się zmobilizować, presja mnie nie paraliżuje, wręcz odwrotnie.
- Mam po prostu nadzieję, że do niej trafię, bo gra w reprezentacji to moje największe marzenie. Większe niż gra w zagranicznej lidze. Dążę do tego, bo stawiam sobie wysokie cele i gry w kadrze nie traktuję w tej chwili jako czegoś nieosiągalnego. Nie nastawiam się jednak na to, że coś mi się należy, bo już jestem dobry, tylko żeby grać coraz lepiej. Ale to czy dostanę powołanie czy nie, zależy przede wszystkim od trenerów, a nie ode mnie.
- Na pewno Krzysztof Szubarga i Łukasz Koszarek. To zdecydowanie najlepsi polscy rozgrywający. Łukasz gra drugi sezon z rzędu w lidze włoskiej, ale już występami w Anwilu i w reprezentacji Polski udowodnił, że jest koszykarzem europejskiego formatu. Krzysiek pokazał rok temu, że jest w stanie prowadzić zespół walczący o mistrzostwo, przeszedł do Prokomu, ale w grze przeszkodziła mu teraz kontuzja. Ale wróci i będzie czołowym rozgrywającym.
- Za Koszarkiem i Szubargą są Tomek Śnieg i Robert Skibniewski, którzy próbują z nimi rywalizować.
- Na pewno tak. To może nieskromne, ale stawiam siebie w tym gronie. Chcę się w nim stawiać, bo gdybym tego nie robił, to byłoby to niemądre z mojej strony.