20 sezonów na ekstraklasowym poziomie w Polsce i w Europie. 212 występów w reprezentacji, udział w sześciu EuroBasketach, wiele spotkań w europejskich pucharach. 669 występów w polskiej ekstraklasie - 6434 punkty, 3256 asyst, pięć złotych, pięć srebrnych, trzy brązowe medale. Ale to tylko liczby, które nie są wystarczające, by opisać karierę Łukasza Koszarka - jednego z najlepszych rozgrywających w historii polskiego basketu, który w XXI wieku zwykle był tam, gdy działo się w nim coś ważnego. W Warszawie, Zgorzelcu, Włocławku, Sopocie, Gdyni, Zielonej Górze i ponownie w Warszawie. We wtorek w Ostrowie Wlkp. zagrał po raz ostatni - nie zdobył punktów, miał jedną asystę, jego Legia Warszawa wygrała ze Stalą i 88:85, ale przegrała dwumecz i zajęła czwarte miejsce na koniec sezonu. I kariery "Koszara".
Przez 20 lat mieliśmy okazję rozmawiać wielokrotnie - po sukcesach, po porażkach, przy okazjach większych i mniejszych. Poniżej rozmowa, którą przeprowadziliśmy w 2019 roku - do książki "Mundial pod koszem" wydanej przed występem Polski na mistrzostwach świata w Chinach. Oczywiście z udziałem Koszarka.
Łukasz Koszarek: Chodzi czasem na mecze trzecioligowego WKK Września i podoba mu się koszykówka. A w jego podstawówce, w której zresztą mama uczy matematyki, powstaje klasa sportowa o profilu koszykarskim. We Wrześni była ładna, nowa jak na tamte lata hala, klasa sportowa oferuje dużo więcej lekcji WF, więc dziesięciolatek decyduje, że chce grać w koszykówkę. Idzie na testy sprawnościowe, nie wypada w nich jakoś wybitnie, co zresztą potem będzie się powtarzać w dorosłej karierze. Ale przechodząc z trzeciej do czwartej klasy, Łukasz jedzie na pierwszy koszykarski obóz z rok starszymi chłopakami i zostaje przy baskecie na całe życie.
– Zgadza się, była w domu taka mała wojna na argumenty. Mamę wspierał Stefan Tomczak, mój pierwszy trener, taki koszykarski ojciec chrzestny. Ale tata powtarzał: "Nie koszykówka, tylko piłka nożna. W niej można zrobić większą karierę, zarobić lepsze pieniądze. Poza tym ja mu pomogę".
– Tata był piłkarzem, takim amatorem grającym na pograniczu III i IV ligi w Victorii Września. Był środkowym pomocnikiem, koledzy się z niego śmiali, że jak był mecz w błocie, to był jedynym zawodnikiem, który kończył go w czystej koszulce.
Ja też trochę grałem w piłkę w Victorii. Na treningi zacząłem chodzić w szóstej klasie i pamiętam, że spadła mi średnia ocen. Wcześniej osiągałem 5,0, ale jak do koszykówki doszła piłka nożna, to zaczęło brakować czasu. Mama postawiła jeden warunek – nie mogę mieć ocen słabszych niż czwórki. Trójka może oznaczać zakaz treningów.
Fajnie się grało w piłkę. To był inny rodzaj treningu, więcej biegaliśmy, rozwijaliśmy inne partie mięśni. Byłem najwyższy w drużynie, ale dzięki koszykówce w miarę sprawny – grałem na środku ataku, strzelałem trochę goli. Ale też nie tak dużo, by się jakoś wybijać.
– Nigdy. Piłka to była po prostu ciekawa odmiana, coś dodatkowego. Raczej taki relaks na świeżym powietrzu, okazja do spotkań z kolegami. Zawsze łatwiej znaleźć grupę chłopaków, którzy potrafią zagrać w nogę niż w kosza.
– Chyba nie. Do dziś – gdy oglądamy razem mecze Lecha Poznań lub się po nich zdzwaniamy – powtarza: "Widzisz, jacy zawodnicy tam się czasami trafiają? Ty też byś tak potrafił grać, ja bym ci to załatwił". Moja miłość do koszykówki to jednak wykluczała.
– Grając z chłopakami z klasy sportowej, zaczynaliśmy odnosić sukcesy w mistrzostwach szkół. Nie tylko w regionie, ale też w całej Polsce. Zajmowaliśmy przeważnie drugie miejsce, bo lepsza od nas była szkoła z Ostrowa Wielkopolskiego. Ja się w tych rozgrywkach wybijałem, wybierano mnie do pierwszych piątek turniejów. Kiedyś udało mi się uścisnąć rękę Andrzeja Pluty. Nie pamiętam już dokładnie okoliczności tego wydarzenia, ale zostało mi w pamięci, że Andrzej był wówczas niewiele wyższy ode mnie. Koledzy się śmiali, że mamy już niedaleko do ekstraklasy. To mógł być 1996 albo 1997 rok – po awansie na EuroBasket w Hiszpanii lub tuż przed. O reprezentacji już się mówiło, jej gracze byli rozpoznawalni. Ja byłem wtedy w szóstej lub siódmej klasie.
– Ważnym argumentem było chyba to, że pochodzę ze sportowej rodziny. Mama na poziomie szkolnym, w liceum, grała w koszykówkę, a Jacek Koszarek był znany we Wrześni jako były piłkarz. Zresztą mam wrażenie, że gdy byłem mały, to połowa Wrześni grała w piłkę. Byli zawodnicy Victorii tworzyli grupę, która jeździła na mecze Lecha do Poznania. Mnie tata też zabierał, pamiętam mrozy na trybunach, walkę w europejskich pucharach, o Ligę Mistrzów.
Trener Tomczak widział, że mam smykałkę, że lubię sport. Nie byłem największy i najszybszy, ale chyba rozumiałem już grę. Mam wrażenie, że o tym się teraz czasem trochę zapomina, że zbyt dużą wagę przykłada się do motoryki, siły, warunków fizycznych.
– Dwie młodsze siostry – Karolinę i Joannę.
– Ja takiego nie miałem, od rodziny dostawałem wsparcie, choć czasem krytyczne.
Pamiętam taki mecz piłki nożnej – po pierwszej połowie było 1:1, ja strzeliłem gola. O taktyce nie mieliśmy zbyt wielkiego pojęcia, więc jak przeciwnik po przerwie nas cisnął, to ja po prostu przechadzałem się w okolicy koła środkowego. Czułem się zadowolony, bo przecież zdobyłem już bramkę. I nagle słyszę z trybun: "A ty się w końcu ruszysz?! Kręcisz się po boisku jak koza i nic nie robisz. Biegaj!". To tata nie wytrzymał.
– To małe, spokojne miasteczko. Można powiedzieć, że pod Poznaniem, do którego pewnie większość z 30 tys. mieszkańców Wrześni chciała się kiedyś wyrwać. Mieliśmy fabrykę Tonsilu, który produkował głośniki, mieliśmy popularną piłkę nożną, teraz jest drużyna siatkówki. Zwyczajne miasteczko, jakich wiele w Polsce. Wyróżnia je ten strajk dzieci, które pod zaborami nie chciały się uczyć religii po niemiecku. O tym się dużo w szkole uczyliśmy.
– Ostatnio byłem gościem specjalnym na otwarciu sali sportowej w szkole, gdzie moja mama jest obecnie dyrektorką. Na pewno nie zapomnę, skąd pochodzę.
– Niewiele osób mnie kojarzy. Koszykówka nie jest popularna, myślę, że trzecioligowi piłkarze Victorii z początku lat 90. byli bardziej znani niż ja.
– To było czarne używane audi. Moje pierwsze takie naprawdę ładne auto. Byłem po pierwszym sezonie w Polonii, trenowałem w domu, chodziłem na siłownię itp. Umówiłem się z trenerem Wojciechem Kamińskim, że przyjadę do Warszawy na testy, podczas których pokażę, jaki zrobiłem progres. Samochód umyłem, zatankowałem i zaparkowałem tam, gdzie zwykle – na osiedlowym parkingu pod blokiem rodziców. Rano go nie było, ale nawet nie miałem czasu się tym zajmować, musiałem złapać pociąg do Warszawy. Gdybym nie pojechał, to może trener Kamiński nie uwierzyłby mi na słowo, że się wzmocniłem i być może moja kariera w Polonii nie rozwinęłaby się w takim stopniu. To się udało, ale samochód przepadł.
– Michael Jordan, nie mogę być oryginalny. Miałem siedem lat, gdy zdobywał pierwsze mistrzostwo, i 14, gdy sięgał po szósty tytuł. Najlepszy wiek, by się w kogoś wpatrywać, by kogoś naśladować i by marzyć o takiej grze. To był chyba jedyny prawdziwy idol w moim życiu, choć oczywiście podziwiałem też innych graczy, także z Polski. Zawsze się dziwiłem, jakim cudem Maciej Zieliński potrafi tak długo wisieć w powietrzu, kiedy wchodzi na tę swoją lewą rękę. Świętej pamięci Adam Wójcik też miał te swoje niesamowite zwody, robił wielkie wrażenie.
– Ja jestem gościem z dawnych czasów. Wolę twardą walkę, obronę spod znaku Andreja Urlepa, wyniki 73:70. To też było piękne.
Teraz zauważam, że jest coraz więcej graczy wyspecjalizowanych, których określa się zadaniowcami. Dzięki letnim treningom, kampom, na których ciężko ćwiczą indywidualnie, potrafią coraz więcej. Ale często potrafią to pokazać tylko na pusty kosz. Czy lepiej grają, rozumieją koszykówkę? Nie jestem przekonany.
– W związku z tym, że punktem wyjścia do oceny gracza coraz częściej jest atletyzm, bardzo popularne stały się letnie obozy, zajęcia z trenerami wyspecjalizowanymi w rozwoju indywidualnym. Koszykarze chcą walczyć o lepsze kontrakty, więc inwestują w siebie i ciężko pracują w wakacje. Ale zazwyczaj są to treningi pojedynczych elementów – motoryki, kozłowania, rzucania. Nie nauczysz się tam umiejętnego podawania w tempo pod presją, w tłoku, gdy grasz pięciu na pięciu. Raczej nie nabierzesz pewności, która da ci siłę do oddania najważniejszego rzutu.
Moja obserwacja jest taka: poziom zawodników rośnie, ale rozumienie gry, swojej pozycji i roli w zespole nie zawsze idą z tym w parze. Czasem, jak oglądamy Chicago Bulls z lat 90., to śmiejemy się z tych drugoplanowych graczy za Jordanem i Pippenem, ale ten kwadratowy Luc Longley robił na boisku dokładnie to, co trzeba było w danej sytuacji zrobić.
– Myślę, że to trochę dar od losu – pewne rzeczy od małego po prostu widziałem i rozumiałem. Potem oczywiście doszło do tego dużo nauki i nabierania doświadczenia. Ale generalnie – ja zawsze, od początku kariery, najlepiej czułem się wtedy, gdy byłem na boisku w ważnym momencie i mogłem podejmować decyzje. Oczywiście, popełniłem wiele błędów, zaliczyłem sporo niepowodzeń. Jednak dzięki nim przestałem się bać, zrozumiałem, co trzeba zrobić, by tych niepowodzeń unikać. Kolejna sprawa – ja naprawdę oglądam bardzo dużo koszykówki. Lubię analizować grę, mam mnóstwo obserwacji.
– Większość z nas, koszykarzy, ma z tyłu głowy myśl: "Jak nie trafię i przegramy, to wina spadnie na mnie". Ale presja jest zawsze i trzeba nauczyć się z nią grać i żyć. Przed ważnym meczem czuję mrowienie w brzuchu, nawet teraz. To normalne, nad nerwami po prostu trzeba zapanować i żyć z nimi w zgodzie.
Przestałem się bać po sezonie 2007/08, gdy grałem w Anwilu. W połowie rozgrywek odszedł Gerrod Henderson i nagle – po słabym roku w Turowie i byciu rezerwowym we Włocławku – zostałem pierwszym rozgrywającym. Słyszałem wówczas wiele krytycznych i wątpiących głosów: "Co to ma być?!", "On się nie nadaje", wiadomo, jakie ciśnienie jest we Włocławku. Czułem tę presję bardzo mocno, wiedziałem, że jak przegramy, to będę kozłem ofiarnym.
I rzeczywiście wtedy przegraliśmy – startując z trzeciej pozycji, odpadliśmy z Polpakiem Świecie w pięciu meczach, choć prowadziliśmy 2-0. Wina spadła na mnie, ale ja sobie powiedziałem: "Nigdy więcej nie przegram dlatego, że się bałem". Postanowiłem sobie, że jak już będę przegrywał, to na własnych warunkach. Lepiej rzucać i pudłować, niż się chować i uciekać od odpowiedzialności.
Teraz jak mam pozycję, to rzucam. Najwyżej nie wpadnie.
– Rok 2012, jestem zawodnikiem Trefla, gramy z Turowem w półfinale play-off. Pierwszy mecz u siebie przegraliśmy, w drugim zmierzamy po wygraną, ale gra mi się ciężko. Wręcz strasznie. Nic nie mogłem trafić.
W pewnym momencie ktoś wybił mi piłkę na aut przy stanowisku komentatorów, gdzie siedział pan Mirek Noculak, z którym zawsze dobrze mi się rozmawiało. Poszedłem po piłkę trochę już zrezygnowany i powiedziałem "Teraz walę tróję". I rzeczywiście, w kolejnej akcji wpadło. Z siedmiu punktów przewagi zrobiło się 10, wygraliśmy. A te słowa zaczęły żyć własnym życiem.
– Wyjazd do Warki. To zresztą był trudny czas pod wieloma względami.
Na pierwsze testy, na które zostałem zaproszony, pojechałem z ojcem i jego kolegą. To był taki ogólny sprawdzian, trenerzy chcieli się przekonać, kto się naprawdę nadaje do SMS. Okazało się, że ja mam 185 cm wzrostu, a zdecydowana większość chłopaków – po dwa metry. To był dla mnie szok, bo wcześniej grałem przeciwko drużynom, które nie miały wysokich – w Poznaniu był chyba chłopak, który miał 193 cm. Ale na tym sprawdzianie w Warce okazało się, że sobie radzę. Przeszedłem te testy i jak dostałem już konkretną propozycję, to nie wahałem się ani chwili. Szkoła Mistrzostwa Sportowego to było dla mnie coś wyjątkowego.
Ale jadąc na rozpoczęcie roku, byliśmy przekonani, że nauka, treningi, mój pobyt w Warce będą wyglądały tak, jak wyjazdy starszych kolegów do Poznania – pięć dni w szkole i powrót na weekend do domu. Szybko się jednak okazało, że tak częstych odwiedzin nie będzie, pierwszy raz do Wrześni pojechałem po dwóch miesiącach. I to był dla mnie szok – nowe miejsce, nowi ludzie, nowe zasady. Miałem 15 lat i pod względem życiowym szybko wydoroślałem. Internat, wielu chłopaków, a tylko jedna pralka. Trzeba było sobie to wszystko planować.
– Z Piotrkiem Stelmachem. W pierwszej klasie na pewno, ale potem chyba też. Pamiętam, że obok mieszkał Wojtek Barycz. A trzy pokoje dalej byli Grzegorz Kukiełka i Marcin Stefański. "Stefan" był ode mnie rok starszy i już wówczas był takim głośnym gościem, który ustawiał młodych.
– Znany może tak, ale na pewno nie żadna gwiazda. Tomek Świętoński był dużo lepszy, ja byłem takim gościem, co do którego nie było pewności, czy wypali czy nie. Ale po pierwszym półroczu trener Mariusz Mazur, którego świetnie wspominam, zrobił podsumowanie naszej pracy na treningach – bo opisywał je wszystkie, notował sobie oceny każdego z nas. Okazało się, że ja dostałem najlepszą ocenę – najbardziej się przykładałem, byłem pracowity, nie opuściłem żadnego treningu. Rano mieliśmy zajęcia lekkoatletyczne, wieczorem typowo koszykarskie. I po tym pierwszym semestrze uświadomiłem sobie, że chyba naprawdę jest szansa na to, że zostanę prawdziwym koszykarzem.
O sukcesach trudno było wówczas mówić, trzeba było po prostu przeżyć każdy kolejny ciężki trening. Najlepsi z całej szkoły, czyli koszykarze z czwartej i trzeciej klasy, grali w II lidze, a młodsi w swoich rocznikach, w okręgu mazowieckim. Ja w pierwszej klasie nie miałem wiele meczów, głównie trenowałem.
– Makroregionu tak, ale do reprezentacji Polski kadetów dostałem się właśnie po pierwszym roku w Warce.
Ciekawe, że wtedy na rozgrywających o moich parametrach się nie stawiało. Po EuroBaskecie 1997, kiedy w pierwszej piątce naszej reprezentacji na dwójce grał prawie dwumetrowy Maciej Zieliński, na skrzydłach i pod koszem wielcy Dominik Tomczyk, Adam Wójcik, Piotr Szybilski czy Krzysztof Dryja, a Mariusz Bacik w Bytomiu próbowany był jako rozgrywający, w rocznikach młodzieżowych też próbowano iść tym śladem. Była taka moda czy trend, że jak nie masz 190 cm wzrostu, to raczej nikt na ciebie nie postawi.
– Dokładnie. A ja słyszałem, że urosnę najwyżej do 187 cm, i czułem, że raczej nikt na mnie nie liczy. Może nikt nie mówił tego wprost, ale taka była narracja.
Miałem w Warce kolegę – Tomka Chojeckiego. Świetny gość, strasznie szybki, z wielkim sercem, bardzo agresywny w obronie. Był z Warki, dostał się do SMS, ale miał tylko 170 cm wzrostu. No i niestety nie miał przyszłości, natomiast ja myślę, że to właśnie dzięki niemu nauczyłem się chronić piłkę, zastawiać ją ciałem.
Pamiętam treningi, że przed gierkami jeden na jednego na całym boisku tylko się modliłem, żeby nie być z nim w parze. Był dwa razy szybszy, naprawdę świetnie bronił, musiałem się sporo napracować, by nie stracić piłki, a równocześnie patrzeć na to, co się dzieje na boisku i być gotowym do podania w tempo. Prawa ręka kozłuje, lewa asekuruje, tułów się upycha i szuka miejsca. Te umiejętności bardzo mi pomogły, może nawet pozwoliły mi zaistnieć w koszykówce.
– Rzadko, ale tak. Ostatnio widziałem się z nim w Warszawie, gdy graliśmy z Legią. On jest teraz trenerem, prowadzi grupy młodzieżowe, zrobiliśmy sobie zdjęcie.
– Nie wiem, nigdy mu tego nie mówiłem. To był dobry kolega, niezły gracz, wytrwał w SMS cztery lata.
Ja też dawałem radę i nabierałem pewności. Bo skoro radziłem sobie na treningach, skoro trener mnie chwalił, to nie było sensu przejmować się tym trendem szukania wysokich rozgrywających. Czułem, że mam szansę.
Gdy przeszedłem do drugiej klasy, sytuacja zmieniła się na moją korzyść. Raz, że byłem już po zgrupowaniu reprezentacji kadetów. Dwa, że kilku graczy odeszło, m.in. Grzegorz Kukiełka, który był w SMS gwiazdą. Trzy, że w czwartej klasie nie było wielu zawodników, pamiętam tylko Zbyszka Białka czy Przemka Hajnsza. I skończyło się tak, że już w drugiej klasie zadebiutowałem w II lidze, co zdarzało się w SMS bardzo rzadko.
Wzorce w Warce miałem bardzo dobre, bo przede mną grali tam przecież m.in. Michał Ignerski i Michał Sikora. Dokładnie już nie pamiętam gdzie, ale były w mieście namalowane na murze napisy: "Ignerski – kochamy cię", "Ignerski, Sikora, alley oop". Może nie cytuję dokładnie, ale to było coś w tym stylu. Bo oni naprawdę grali widowiskowo, prezentowali niesamowite akcje. To była druga połowa lat 90., nawet w ekstraklasie wsady nie były czymś powszechnym. Wiadomo, Wójcik już latał, ale wciąż grali też Henryk Wardach czy Jerzy Binkowski. A tu nastoletni Ignerski fruwa nad koszami, a Sikora rzuca mu piłki nad kosz. Byli wizytówką SMS.
A my ich trochę naśladowaliśmy. Pod koniec pierwszej klasy pojechaliśmy na turniej do Koszalina i w jakimś meczu z połowy boiska podałem nad kosz do Wojtka Barycza, a on to wsadził. Ludziom szczęki opadły i wiadomo już było, że Ignerski z Sikorą mają godnych następców.
– Z polskiego, matematyki i niemieckiego.
– Akurat mi z niemieckim było wtedy jakoś bardziej po drodze niż z angielskim. Na lekcjach angielskiego raczej czytałem "Przegląd Sportowy", na niemieckim – choć nie prezentowałem jakiegoś wysokiego poziomu – wyróżniałem się na tle klasy.
Maturę zrobiłem, nauczycieli mieliśmy bardzo fajnych. Wiadomo, to była szkoła sportowa, więc to treningi, turnieje i mecze były najważniejsze, nauczyciele też mieli to z tyłu głowy. Ale nasza wychowawczyni, Zofia Kozłowska, uczyła matematyki i jeśli nikt nie dostał dwójki ze sprawdzianu, to była z nas bardziej zadowolona, niż jak wracaliśmy ze zwycięstwami. Cisnęła nas, ale w taki pozytywny sposób.
– SMS miał wówczas swoją markę. Było trochę tak: jesteś w Warce, jesteś w szerokiej kadrze. Trenerzy reprezentacji bardzo się nam przyglądali i jeśli dobrze trenowałeś, starałeś się i wykorzystywałeś szanse, mogłeś się szybciej wybić.
Świetne było to, że treningi były szalenie intensywne. Najpierw miałeś konkurencję w swoim roczniku. Jeśli się wyróżniałeś, przechodziłeś do wyższego i znów musiałeś udowodnić, że jesteś dobry. Zdarzało mi się ćwiczyć przeciwko rok starszemu Grześkowi Kukiełce, który na mistrzostwach Europy kadetów potrafił rzucić 44 punkty Grecji. O nim mówiono jak o gwieździe, podobno greckie gazety pisały, że to polski Michael Jordan. No i weź go zatrzymaj. A jak nie Kukiełka, to Świętoński. A jak nie oni, to ten Chojecki, który najlepiej bronił.
W drugiej klasie, gdy poczułem się dobrze, to przyszedł Kamil Wójciak, który miał zabójczy crossover i nieraz pokręcił mi kostki tym zwodem. Potem przyszedł Michał Chyliński, który miał 196 cm wzrostu i był dobrą dwójką, ale pchano go na jedynkę. Każdy każdemu chciał coś udowodnić, treningi bywały walką o przetrwanie.
– W czwartej klasie, bo ja chciałem skończyć szkołę. Byli tacy, np. Grzesiek Kukiełka, którzy odchodzili wcześniej – on przeszedł do Starogardu, który budował ekipę na ekstraklasę. Ja czekałem do matury, no i wciąż w sumie nie miałem tych 100 proc. pewności, że będę koszykarzem. Nabierałem tej pewności, ale wciąż wolałem mieć plan B, czyli studia.
Zresztą, jak poszedłem do Polonii, to przez pół roku studiowałem w Wyższej Szkole Sportu i Rekreacji. Walczyliśmy razem z Krzyśkiem Roszykiem, ale nie daliśmy rady pogodzić nauki z poważnym trenowaniem i graniem. Zrezygnowaliśmy.
– Miałem ofertę z Włocławka. Ale trochę bałem się przeskoku do tak dobrej drużyny. Anwil regularnie walczył o medale, Polonia dopiero szła w górę.
Poza tym Warszawa była mi bliższa. Z SMS często przyjeżdżaliśmy tam na mecze młodzieżowe, podróżując do Wrześni, przesiadałem się na Dworcu Centralnym. Jakoś Warszawę już znałem, Włocławka w ogóle.
– Trochę rozmawialiśmy z dyrektorem sportowym Piotrem Pawlakiem, trochę z trenerem Dariuszem Szczubiałem. Zresztą Szczubiał docenił mnie, powołując w maturalnej klasie do reprezentacji Polski. Jesienią 2003 roku, w meczu eliminacji mistrzostw Europy przeciwko Białorusi w Bydgoszczy, siedziałem na ławce rezerwowych.
– Bardzo się wtedy wzmocniłem fizycznie. Arkadiusz Miłoszewski – wtedy kolega z Polonii, dziś jeden z moich trenerów – śmiał się, że w pierwszym sezonie robiłem tylko "bica i trica". Ale na poważnie – Kamiński dał nam do zrozumienia, że jak nie wzmocnimy się fizycznie, to nie będziemy grali.
Wziąłem się do roboty. Najpierw, na początku wakacji, we Wrześni. Siłownia, bieganie, rzuty, przy których pomagał mi tata. Potem dostałem powołanie do reprezentacji od Andrzeja Kowalczyka, u którego Kamiński był asystentem. I zawsze, gdy "Kowal" dawał wolne, to "Kamyk" się tylko uśmiechał i mówił do mnie i do Krzyśka: "Wy wolnego nie macie, wy trenujecie". Musieliśmy robić postępy, by dorosnąć do gry z seniorami. I te postępy robiliśmy.
– Od obu wiele się nauczyłem, choć to różni zawodnicy i różne osoby.
Eric był typowym rozgrywającym. Pamiętam, że mieliśmy zagrywkę, w której mógł wybrać, na którego strzelca zagra. Od niego zależało, w którą stronę pójdzie i komu poda. W trakcie meczów, gdy siedziałem na ławce rezerwowych, Krzysiek Sidor mówił mi czasem: "Zobacz, jak on to rozgrywa. Cholera, nigdy nie wybierze podania do mnie, zawsze szuka Jeffa Nordgaarda. Ale wiesz co – on to dobrze robi, to dobra decyzja".
Siedziałem, patrzyłem, a Sidor tłumaczył: "Wejdzie w tę stronę, obrona zareaguje tak, a on poda tam". A ja to czytanie gry, tę mądrość, chłonąłem, uczyłem się. Pod tym względem to był dla mnie bardzo ważny rok. Obserwując Elliotta, zrozumiałem, że nie jest sztuką podać do wolnego gracza. Sztuką jest podać do wolnego najlepszego strzelca. Tak poprowadzić akcję, by rzucał ten, który rzuca najlepiej.
Dla mnie to była nowość, bo wcześniej podawało się temu, kto miał pozycję do rzutu. I czy on trafił czy nie, to już jego sprawa. A tu rozgrywający kreuje wszystko na wyższym poziomie.
– Raczej obserwowałem, język był jeszcze wówczas dla mnie barierą. Dlatego dużo lepszy kontakt miałem z polską częścią składu czy właśnie z Walterem Jeklinem.
Walter pokazał mi, jak należy korzystać z różnych sytuacji na boisku, z zasłon, z ruchów obrony, żeby zdobywać punkty. Eric też potrafił być świetnym strzelcem, ale to Walter był takim prawdziwym łowcą punktów. To był taki killer, który jak miał dobry dzień, to mógł zdobyć 30 czy 40 punktów. On dużo ze mną rozmawiał. Tłumaczył, że koszykówka nie polega na tym, by zrealizować na boisku zaplanowaną zagrywkę – nie, trzeba ciągle reagować, komunikować się z innymi zawodnikami, pokazywać wysokim, że jeśli obrona zachowuje się w dany sposób, to my musimy szukać dziur w innym miejscu, niż wskazywałby nasz schemat. Inny kąt ustawienia zasłony, przesunięcie się 20 cm w prawo sprawia, że rozgrywasz już zupełnie inną akcję.
Walter ma czasem filozoficzne podejście do gry, do życia. Wiele razy brał mnie na bok i pytał o rzeczy pozornie niezwiązane z basketem. Do dziś pamiętam, jak jechaliśmy na turniej do Ostrowa. Jechał daewoo 160, a może i 170 km/h, wyprzedzał kolejne samochody. Ja momentami byłem zielony ze strachu, a on tym swoim spokojnym głosem tłumaczył mi jakieś niuanse. Do dziś mamy kontakt, mogę powiedzieć, że jest moim przyjacielem.
– Czekaj, daj dokończyć. Bo ja muszę wspomnieć o pozostałych kolegach z Polonii, o tych polskich doświadczonych graczach. Krzysiek Sidor, Leszek Karwowski, Arek Miłoszewski czy Michał Hlebowicki… Krzysiek kiedyś mi powiedział: "Słuchaj się nas, to może coś z ciebie będzie. Jak ja grałbym z Zoranem Sretrenoviciem dłużej, jakbym go słuchał i obserwował, to ciągle byłbym w kadrze". I dawał przykłady – grając przeciwko strefie, czasem warto zrobić sugestywny ruch głową, by obrońcy przesunęli się pół metra i otworzyli ci szansę na dobre podanie, na punkty.
Ja w pierwszym sezonie w Polonii grałem mało, ale zyskałem ogromne doświadczenie, takie teoretyczne. Dowiedziałem się, co można zrobić, żeby kierować drużyną, żeby samemu grać lepiej. Byłem na takim koszykarskim uniwersytecie i codziennie przyswajałem teorię basketu. Nigdy później nie miałem już takiej sytuacji. Sam zacząłem grać, teorię zacząłem zamieniać w praktykę. W dużej mierze właśnie dzięki tym, których wymieniłem.
Był jakiś mecz, w którym zdobyłem 20 punktów, ale w ostatnich minutach podjąłem dziwne – wydawało mi się – decyzje. Spudłowałem rzuty, nie byłem z siebie zadowolony. Ale w autokarze przysiadł się do mnie Sidor, przyniósł piwo, gadamy. Mówię mu, że trochę głupie były te moje rzuty. A on: "Co?! Byłeś dzisiaj najlepszym zawodnikiem drużyny. Kto miał rzucać w najważniejszych momentach? Ten grał słabo, ten pudłował, ten nie umie rzucać. To właśnie ty miałeś rzucać".
– Najlepiej wspominam sezon w Treflu i oczywiście okres w Stelmecie.
W Sopocie doświadczyłem najlepszej atmosfery w karierze. Filip Dylewicz, Marcin Stefański, Łukasz Wiśniewski, młody Adam Waczyński – Polacy odgrywali w tej drużynie ważne role, doszliśmy do finału, przegraliśmy z Prokomem 3-4. Świetny zespół, "Dylu", znany śmieszek, nadawał ton, ale to był też bardzo dobry basket. Zresztą Filip to dla mnie najlepsza polska czwórka ostatnich lat. Michał Ignerski jest świetny, ale on raz grał na skrzydle, teraz jest środkowym, nigdy nie był taką typową czwórką.
– Bardzo dobry. Czułem, że muszę się sprawdzić. Trafiłem do silnej drużyny, w pierwszym sezonie zajęliśmy trzecie miejsce w Serie A. Po rundzie zasadniczej byliśmy drudzy, półfinał z Armani Mediolan przegraliśmy 2-3. Graliśmy w eliminacjach do Euroligi z Chimkami, dobrze wypadłem w tych meczach. Potem pojawiły się problemy finansowe, zespół zaczął się rozłazić. Nie awansowaliśmy do play-off, ale w Pucharze Europy doszliśmy do ósemki, odpadliśmy dopiero z Uniksem Kazań Maćka Lampego, który potem zdobył trofeum.
Po drugim sezonie we Włoszech miałem dylemat – zostać w niezłej lidze europejskiej, ale w roli zmiennika, który czasem gra 23, ale czasem tylko 13 minut, czy wrócić do Polski i móc robić to, co kocham najbardziej – być na boisku w najważniejszych momentach, decydować o wyniku. Walić tróje i wygrywać lub przegrywać, ale na własnych zasadach. Wybrałem to drugie.
– Może przez tego Jordana, który oddawał najważniejsze rzuty w ostatnich sekundach, a ja jako dzieciak śniłem, by móc kiedyś być w takiej sytuacji. Zawsze uwielbiałem te momenty, już jako młody gracz chciałem to robić. To zawsze wyzwalało we mnie podwójną koncentrację.
– Dwa na pewno. W 2008 roku, w pierwszym meczu ćwierćfinału z Polpakiem przegrywaliśmy punktem, przekozłowałem całe boisko i w ostatniej sekundzie trafiłem z wejścia. A potem w Sopocie, w sezonie zasadniczym, rzuciłem trójkę w ostatniej sekundzie i pokonaliśmy jednym punktem Zastal.
Ale paru rzutów na wygraną też nie trafiłem.
– Tak, była taka reklama. Cała prawda.
Był jeszcze taki mecz w 2014 roku, gdy byłem już w Stelmecie i graliśmy w finale z Turowem. Zostałem sfaulowany, choć trzeba przyznać, że gwizdek był kontrowersyjny, przy jednopunktowym prowadzeniu rywali, była chyba sekunda do końca. Trafiłem oba wolne, wygraliśmy tamten mecz. Nerwy były, przyznaję. Ale musiałem te rzuty trafić, po prostu.
– Oj, śniła mi się ta akcja. Nieraz mi się śniła. Oglądałem to potem wielokrotnie: Ivan Almeida wyszedł do mnie wysoko i… To byłby bardzo ciężki rzut, nie zdecydowałem się. Najlepszym rozwiązaniem byłoby szukanie Martynasa Geceviciusa, ale rywale pilnowali go blisko, więc podałem do Savovicia.
Siedzi mi w głowie ta akcja. No ale trudno…
– Nie, myślę, że ciało nie jest najważniejsze. Są świetni rozgrywający na europejskim poziomie, którzy wcale nie są atletami, mają warunki podobne do moich, a są wybitni. Może za późno wyjechałem za granicę? Może powinienem tam zostać na dłużej? Jasne, moje ciało, przygotowanie fizyczne, nigdy nie było moim największym atutem, ale nie przesadzajmy. Może zabrakło szczęścia, może trochę charakteru?
Walter Jeklin zwracał mi uwagę, że ja nigdy nie gram na statystyki. To były nawet takie koleżeńskie pretensje: "Kurde, grasz świetny mecz, masz 18 punktów, trafiłeś większość rzutów. Dlaczego nie rzucasz dalej? Zdobądź te 26 punktów, weź je, przecież możesz! Jak masz dobry mecz, to nikt ci nic nie powie".
– No właśnie, ja na to patrzę inaczej. Dla mnie mecz z 18 punktami i 10 asystami jest wybitny. Swoje zrobiłem – otworzyłem kolegów, otworzyłem sam siebie. Dla mnie ideał rozgrywającego jest taki – przez trzy kwarty dba o partnerów, podaje piłki, a w czwartej bierze piłkę, trafia i załatwia wynik.
A Walter powtarzał: "Musisz to zmienić, bo inaczej nigdzie nie wyjedziesz. Zamiast 18 i 10 zrób statystyki na poziomie 25 i 7. Uwierz mi, takie mecze inni trenerzy cenią bardziej i prędzej cię zatrudnią". Ale mi zawsze większą przyjemność sprawiały podania. Chyba miałem to w genach, takie podejście trudno zmienić. W tym sensie mówię, że może zabrakło mi trochę charakteru.
– Pierwszy, ten z 2007 roku, na pewno był wyjątkowy. To były tylko trzy mecze, ale przez trzy dni z rzędu stawałem naprzeciw Tony’ego Parkera, Jaki Lakovicia i Gianluki Basile. Wcześniej oglądałem ich tylko w telewizji, teraz przeciwko nim grałem.
Walczyliśmy wtedy w Hiszpanii. Trener Andrej Urlep ulepił z nas, co mógł. Brakowało wielu graczy, przeszkadzały kontuzje, Przemek Frasunkiewicz został ściągnięty z wakacji, w pierwszej piątce wychodził 21-letni Bartek Wołoszyn. Przegraliśmy trzy mecze, ale w każdym walczyliśmy do końca. Byliśmy słabsi, wiadomo, ale to nie była różnica poziomów.
Najlepsza przygoda to jednak EuroBasket w Polsce. Czuliśmy się młodzi, większość z nas najlepsze lata miała przed sobą, ale mieliśmy już spore doświadczenie. Był Gortat z NBA, był świetny Lampe, ale oni mogli otrzymać wsparcie od Ignerskiego, Koszarka, Krzyśka Szubargi czy Davida Logana, a przecież byli jeszcze Szymon Szewczyk, Michał Chyliński, Krzysiek Roszyk czy Adam Wójcik.
Zaczęliśmy świetnie – od dwóch zwycięstw z Bułgarią i Litwą. Hala Ludowa szalała, ale potem przyszedł zimny prysznic i porażka z Turcją. Tego meczu najbardziej szkoda, wyszedł brak doświadczenia. Ta Turcja nie była jeszcze tak silna jak w późniejszych latach, a przecież w 2011 roku ją pokonaliśmy… Myślę, że porażka z Turcją we Wrocławiu przekreśliła nasze szanse na ćwierćfinał.
– Szalenie mocne drużyny, nawet jeśli wtedy nie wiedzieliśmy, że Milos Teodosić czy Nemanja Bjelica będą później tak wybitnymi graczami. Serbowie byli młodzi, ale doszli do finału.
– Zabrakło nam doświadczenia. Generalnie, mówię o polskiej koszykówce. Przecież to był pierwszy turniej od 12 lat, w którym graliśmy o ćwierćfinał. Znów wrócę do tej Turcji – zamiast cieszyć się z bilansu 2-0, powinniśmy zagrać na maksa, zdusić ich, wyjść z grupy na pierwszym miejscu.
– Ja byłem wtedy po bardzo dobrym sezonie w Anwilu, wówczas swoim najlepszym. Miałem już podpisany kontrakt we Włoszech, swój najwyższy w życiu. Nie byłem zadowolony, ale nie byłem też zdziwiony. Już rok wcześniej widziałem, że Katzurin wyżej stawia Krzyśka, i musiałem to zaakceptować. Nie było to łatwe, ale robiłem swoje. Grałem najlepiej, jak mogłem.
– Drugą rundę w Łodzi miałem naprawdę dobrą. Z Serbią czy Hiszpanią zagrałem swoje najlepsze mecze na EuroBasketach, choć dwa lata wcześniej z Włochami zaliczyłem 10 asyst, co było rekordem tamtych mistrzostw. Z kolei w 2011 roku nieźle zagrałem w wygranym meczu z Portugalią.
– Zdecydowały indywidualności – Luol Deng i Joel Freeman. Często tak bywa, że jak zespół dopada zmęczenie, jak zawodnicy są wyeksploatowani, to decydują właśnie gwiazdy. Wielka Brytania je miała, my nie daliśmy im rady. Deng grał wtedy w Chicago Bulls, to był kawał gracza.
– Myślę, że niestety jest to część świata, w którym obecnie żyjemy…
– No tak, bo w idealnym świecie w reprezentacji Polski powinni grać Polacy. Tyle że my nie żyjemy w idealnym świecie i nie chodzi tylko o sport, ale o każdą dziedzinę życia. Trzeba się z tym pogodzić i do tego dostosować. W naszym przypadku oznacza to szukanie wzmocnień reprezentacji za granicą i biorąc pod uwagę całą sytuację polskiej koszykówki, nie jest to zła decyzja. Ja tylko, gdybym miał doradzać, sugerowałbym, by kandydatów do naturalizacji szukać wśród tych, którzy mają z Polską coś wspólnego – choćby trzy miesiące gry w lidze czy jakiegoś przodka.
– Nie dałeś mi dokończyć – moją drugą sugestią było poszukiwanie takich graczy, którzy naprawdę będą chcieli pomóc reprezentacji Polski, którzy poczują się jej częścią. Jeśli nie narodu, to przynajmniej kadry jako grupy ludzi. Wiadomo, to zawsze będzie też biznes, paszport Unii Europejskiej to po prostu atut przy podpisywaniu kontraktu, co przekłada się na pieniądze.
A.J. chce grać w kadrze, dużo wnosi do drużyny i nie daje odczuć, że to tylko jego praca. To naprawdę fajny gość, który kilka razy udowodnił, że zależy mu na reprezentacji Polski. Uczestniczy w spotkaniach z kibicami, ma z nimi dobre relacje.
– Tak, na pewno.
– Thomas szybko wrósł w Polskę. Grał tutaj, ma żonę, dzieci i dom. Szkoda, że przeszkadzały mu kontuzje, bo to jest gracz europejskiej klasy, który – gdyby nie problemy z kolanami – mógłby dać reprezentacji dużo więcej.
– I dawał z siebie wszystko, choć nie był gotowy w 100 proc. Potem też miewał urazy, ale zaliczył kolejne eliminacje i jeszcze jeden EuroBasket.
– Bo to trochę podobni, dominujący pod koszem gracze, których nie potrafiliśmy ustawić, dopasować na boisku. Z perspektywy czasu wiem, że można było to zrobić, ale to wymagało czasu i prób. A my tego czasu nigdy nie mieliśmy. Przez te lata nie graliśmy wielu meczów w pełnym składzie.
– No to sam widzisz. Brakowało powtórzeń, kolejnych meczów pod presją, dotarcia się. To nie są gracze, którzy na boisku dopasowują się od razu, ale na pewno mogli się siebie nauczyć. Jak się uzupełniać, jak się zastępować. A inni zawodnicy – jak ich wykorzystywać.
– Faktycznie, ego mieli bardzo duże, bez wątpienia to mocne charaktery. Ale łączyło ich jedno – chęć wygrywania, silne przeżywanie porażek. Widziałem to na własne oczy. Może gdyby ktoś im pokazał klarowną drogę, wytłumaczył, że czasem będą cierpieć – raz jeden, raz drugi albo obaj naraz, ale na końcu tej trudnej drogi będzie wygrana, sukces – to oni chcieliby w takiej podróży uczestniczyć.
Tylko że nikt takiej drogi, takiej wizji przed reprezentacją nie roztaczał. A nawet jeśli to robił, to po roku zmieniał się trener i zaczynaliśmy od nowa z innym podejściem. Nasza reprezentacja przez wiele lat ograniczała się do takich pojedynczych akcji, nasza droga często kończyła się urwiskiem, z którego spadaliśmy. Upadek był bolesny, a Marcin i Maciek, jako gwiazdy i najlepsi gracze, obrywali najbardziej. Nie zawsze była to ich wina, ale krytyka spadała na nich. A oni na nią reagowali raczej negatywnie.
– Teraz myślę, że rację miałem tylko częściowo.
Na pewno szkoda, że Marcin nie pokazywał się na kadrze co roku. Szkoda, że nam, zawodnikom, nie dawał szansy nauczyć się z nim grać. Brak Gortata zawsze był ciosem dla zespołu – najlepszy zawodnik nie mógł pomóc zespołowi.
Ale racji nie miałem w tym sensie, że myślałem o Gortacie swoimi kategoriami. A on jednak był trochę wyżej, funkcjonował w innym świecie. Podpisywał w NBA ogromne kontrakty, ale też nie był graczem pokroju Dirka Nowitzkiego, który mógł powiedzieć, że jedzie na kadrę i koniec. Marcin musiał dbać o swoją pozycję, szczególnie w tym 2011 roku, gdy w NBA był lokaut, były problemy z ubezpieczeniem. Przyjeżdżając na kadrę, podjąłby ogromne ryzyko – wtedy patrzyłem na to ze swojej perspektywy i nie miałem racji.
– Jest specyficzny. W ciągu kilku ostatnich lat bardzo się zmienił, jest bardziej dojrzały, ale to wciąż zawodnik, człowiek, który nie podporządkuje się drużynie. Zespół musi po prostu zaakceptować go takim, jakim jest.
– Była ostatnią stratą w tej serii, dlatego została zapamiętana najbardziej.
Popełniłem bardzo duży błąd, zapłaciliśmy za to ogromną cenę. Mieliśmy potem rzuty na wygraną – pudłowali Mateusz Ponitka i Adam Waczyński. Jeden z nich by wpadł, nikt by o tej stracie nie pamiętał. Tak się jednak nie stało, jestem twarzą tamtej porażki, muszę się z tym pogodzić.
Nie zrozumiałem się wtedy z Mateuszem, sędziowie odliczali pięć sekund, zamknęły mi się wszystkie opcje podania. Może trzeba było rzucić w nogi obrońcy albo zostawić piłkę na aucie. Zaryzykowałem, nie zauważyłem Markkanena…
– Finlandia była w naszym zasięgu, graliśmy świetny mecz, oni w czwartej kwarcie długo nie mogli przekroczyć pięciu zdobytych punktów. To my oddaliśmy im ten mecz.
Ale w tym powiedzeniu chodziło mi o inne mecze – spotkania z faworytami, drużynami od nas lepszymi. Często było tak: z Hiszpanią, Turcją, Francją, Słowenią długo się bijemy, gramy dobrze, przez 35 minut wygrana jest w zasięgu. Ale zamiast ją wziąć, wyrwać, udusić rywala, to my zadowalamy się tym, że dobrze nam idzie. I odpuszczamy, bo tak naprawdę nie wierzymy w zwycięstwo. Bo brakuje nam mentalności zwycięzców. O tym był ten cytat.
– Nigdy się nie poddawaj, bierz odpowiedzialność za zespół w trudnych momentach – to właśnie to, o czym w tej rozmowie mówiłem. Po tych stratach powiedziałem sobie, że gorzej być nie może i dalej robiłem swoje. To był mecz, w którym graliśmy kiepsko, męczyliśmy się sami ze sobą. Czuliśmy presję tych 52 lat od ostatniego awansu na mundial. Brakowało nam luzu, ale w końcu te moje trójki wpadły, trochę pomogły. Po nich koledzy załatwili zwycięstwo.
– To nie ja wygrałem, tylko drużyna. Ale dałem dobry impuls.
***
Na tym rozmowę do książki "Mundial pod koszem" zakończyliśmy, kilka miesięcy później Koszarek pojechał z reprezentacją na mistrzostwa świata do Chin, gdzie Polacy zajęli świetne ósme miejsce. Koszarek niedługo potem zakończył karierę w reprezentacji Polski, ale jej nie zostawił - został dyrektorem sportowym. Na ławce siadał już nie w stroju, a w garniturze, został łącznikiem między PZKosz, selekcjonerem Igorem Miliciciem, a zespołem. W tej roli pojechał na EuroBasket 2022, Polacy okazali się sensacją turnieju. W ćwierćfinale, po fantastycznym spotkaniu pokonali broniących tytułu Słoweńców, ostatecznie zajęli czwarte miejsce za Hiszpanią, Francją i Niemcami.
I można tylko żałować, że Koszarka nie było już wtedy na boisku. Za wszystkie zasługi i świetną grę dla Polski przez dwie dekady, taki finał reprezentacyjnej kariery mu się należał. Ale to nie zmienia faktu, że "Koszar" był wielki.