Właściwie rozstrzygnięcie finałowego meczu nr 1 nie powinno nas dziwić, bo King - druga drużyna rundy zasadniczej - w play-off wyeliminował już Anwil Włocławek i Stal Ostrów Wlkp., więc udowodnił, jakim jest silnym i klasowym zespołem. Ale to wciąż debiutant w finale ekstraklasy i w wyjazdowym starciu broniącym tytułu, osiemnastokrotnym mistrzem Polski z Wrocławia, nie był faworytem. Ale zagrał tak, jakby nim był. Szczecinianie byli znakomicie zorganizowani, twardzi w obronie, skuteczni i efektowni w ataku.
Po wyrównanej pierwszej kwarcie kluczowy moment meczu nastąpił w drugiej. Od stanu 24:23 dla Kinga szczecinianie wrzucili szósty bieg. Zaliczyli zryw 17:5, po którym Śląsk właściwie się nie podniósł. Próbował, ale raczej nieudolnie i tak naprawdę ekipie trenera Arkadiusza Miłoszewskiego już nie zagroził.
Szczecinianie uciekli Śląskowi, bo zagrali znakomity fragment po obu stronach boiska. Trudno powiedzieć, co było katalizatorem - czy to twarda obrona napędzała atak, czy udane akcje w ofensywie zwiększały determinację pod własnym koszem. W każdym razie King wygrywał walkę o zbiórki, przechwytywał piłki i biegał, biegał, biegał. W samej drugiej kwarcie szczecinianie zdobyli aż 14 punktów z kontry. W całym spotkaniu - 30.
King grał zespołowo, ale miał też koszykarzy, którzy jeden po drugim mieli swoje pięć minut. Bryce Brown trafiał do kosza w pierwszej połowie (13 punktów w tej części), Alex Hamilton błyszczał po przerwie (16 w całym meczu), celnymi trójkami zaskakiwał Kacper Borowski (3/4). Świetne momenty miał też Andrzej Mazurczak, który wypadł zdecydowanie lepiej niż lider Śląska Jeremiah Martin. Mazurczak zdobył dziewięć punktów, miał siedem asyst i trzy przechwyty, ale te statystyki nie oddają jego pozytywnego wpływu na zespół.
Największą gwiazdą w drużynie ze Szczecinia był jednak Tony Meier. Wysoki skrzydłowy, specjalista od rzutów z dystansu. Amerykanin, który trakcie pandemii na rok przerwał karierę, w pierwszym meczu finału zdobył 24 punkty, miał 4/8 za trzy. Jego dwie trójki w końcówce trzeciej kwarty, a potem taki sam rzut Borowskiego dałly Kingowi prowadzenie 68:53.
Śląsk walczył, ale to było walenie głową w mur. Raz, że obrona Kinga utrzymywała dobry poziom, a dwa, że wrocławianie byli w tym spotkaniu po prostu słabi. Rozkojarzony, popełniający błędy Martin zdobył 16 punktów, miał pięć zbiórek i cztery asysty, ale w najważniejszych momentach był niewidoczny. Krótkie zrywy mieli Łukasz Kolenda i Jakub Nizioł, ale to ich proste błędy (złe wybicie i faul niesportowy) napędzały rywali.
Wrocławianie popełnili w całym spotkaniu aż 18 strat, mieli też ledwie 41 proc. skuteczności z gry. King trafił 47 proc. rzutów, miał bardzo dobre 11/26 za trzy. Szczecinianie objęli w finale prowadzenie 1-0 i odebrali Śląskowi przewagę parkietu w rywalizacji do czterech zwycięstw. Mecz nr 2 w niedzielę ponownie we Wrocławiu.