Wicemistrz podejmujący mistrza, mecz najpoważniejszych kandydatów do złota i reprezentantów Polski w europejskich pucharach, wypełniona niemal w całości hala Torwaru - spotkanie Legii Warszawa ze Śląskiem Wrocław zapowiadało się hitowo. Ale zamiast hitu przez długie minuty mieliśmy kit.
Po pięciu minutach było 8:2 dla Śląska, dlatego że wrocławianie grali momentami w koszykówkę, a Legia nie potrafiła. Warszawianie pudłowali rzut za rzutem, grali w poprzek boiska, a nie do kosza, mieli problem ze skonstruowaniem akcji, tracili piłki. Legioniści w pierwszej kwarcie mieli fatalne 3/17 z gry, Śląsk niewiele lepsze 6/18. Ale kilka rzutów więcej jednak trafił i dlatego prowadził - po 10 minutach 16:11.
Kibice, którzy oglądali mecz z trybun Torwaru mogli czuć się rozczarowani poziomem, ale i tak mieli lepiej niż telewidzowie. Transmisja w Polsacie Sport Extra co chwila się zrywała, zatrzymywał się obraz, meczu nie dało się oglądać. Narzekania w social mediach ciągnęły się przez całą pierwszą połowę, a na domiar złego - nie działała też statystyczna relacja na żywo na stronie internetowej ligi, co utrudniało odbiór meczu.
Co działo się na parkiecie? W drugiej kwarcie niewiele się zmieniło. Mnożyły się straty i niecelne rzuty z obu stron, ale Legia zaczęła grać do kosza, częściej wykorzystywać środkowego Geoffreya Groselle'a i powoli zmniejszała straty. Choć trener Wojciech Kamiński i tak drżał przy większości rzutów, bo nawet jak Ray McCallum wyrównywał spod kosza na 18:18, to piłka tańczyła na obręczy tak, jakby miała się sturlać w złą stronę. Ale wturlała się w dobrą.
Do przerwy 35:30 prowadził jednak Śląsk, który lepiej wykorzystywał błędy Legii. Choć, co ciekawe, mistrzowie Polski do przerwy mieli tylko 33 proc. skuteczności z gry, czyli pod tym względem byli gorsi niż warszawianie, którzy poprawili się na 35 proc. W dalszym ciągu było to jednak kiepskie widowisko.
Rozczarowanie poziomem było spore, bo i Legia, i Śląsk w pierwszej kolejce łatwo i wysoko wygrywały swoje mecze - warszawianie bez trudu pokonali na wyjeździe beniaminka Rawlplug Sokół Łańcut 83:72, a Śląsk przebiegł się po PGE Spójni Stargard wygrywając 99:60. Oba zespoły szykują się też na grę w pucharach - Legia już w poniedziałek zaczyna rywalizację w Lidze Mistrzów, wrocławianie niedługo później wystartują w Pucharze Europy.
Eksportowej jakości w czwartek na Torwarze jednak nie było - nawet jeśli w drugiej połowie było już więcej porządnej koszykówki. Legia próbowała różnych rozwiązań, przez moment broniła strefą, Kamiński, dla którego było to jubileuszowe, 100. spotkanie w roli trenera legionistów, wyciągał z ławki kolejnych zawodników. Ale przeważał Śląsk, który po rzucie Daniela Gołębiowskiego wyszedł na prowadzenie 40:30, a po chwili miał 12 punktów przewagi.
Po 30 minutach było 56:47 dla gości, ale Legia próbowała gonić - po trójce Łukasza Koszarka w 32. minucie, a potem akcjach Devyna Marble i Groselle'a, gospodarze zbliżyli się na pięć punktów. Kolejna trójka, tym razem Janisa Berzinsa, dała wynik 60:62. Było sześć minut do końca, zdenerwowany trener Śląska Andrej Urlep poprosił o czas.
Po chwili Marble dał Legii na prowadzenie 63:62, ale - jak się szybko okazało - był to jedyny, ledwie dziewięciosekundowy fragmencik meczu, kiedy warszawianie byli na czele. W najważniejszym momencie kilka znakomitych akcji zaprezentował rozgrywający Śląska Jeremiah Martin, który zdobył dziewięć punktów z rzędu. Śląsk odbudował na prowadzenie i ostatecznie wygrał 76:63.
A Martin, gwiazda meczu, zdobył ostatecznie 24 punkty. Gdy 26-letni Amerykanin, który w poprzednich sezonach zaliczył epizody w Brooklyn Nets i Cleveland Cavaliers, schodził z boiska, mocno wyściskał go Urlep. Zasłużenie.