Kibice Legii bluzgami na Trzaskowskiego nie pomogli. Emocje coraz większe, hale coraz mniejsze

Łukasz Cegliński
Kibiców mogło być kilka razy więcej, ale zmieściło się ich tylko 1,5 tys. W ciasnej hali na Bemowie były i efektowne flagowiska, i niepotrzebne bluzgi pod adresem prezydenta Warszawy, ale przede wszystkim - emocjonujący mecz. Śląsk wygrał z Legią 81:74 i w grze o koszykarskie złoto prowadzi 2-1. Także dlatego, że biega szybciej, a bracia Travis i D'Mitrik Trice słuchają porad ojca.

Finał Energa Basket Ligi się rozkręca – po trzech spotkaniach Śląsk Wrocław prowadzi z Legią Warszawa 2-1 Ale tak się składa, że wraz ze wzrostem emocji maleje standard hal. Finał zaczął się w monumentalnej, wypełnionej po brzegi 5,5 tys. kibiców wrocławskiej Hali Stulecia, zwanej mekką polskiej koszykówki. Potem Śląsk i Legia musiały przenieść się do Hali Orbita, gdzie mecz nr 2 obejrzało "tylko" 3 tys. kibiców. "Tylko", bo w niedzielę było ich jeszcze mniej – w hali Legii na Bemowie spotkanie obejrzało 1,5 tys. kibiców.

Na Bemowie ciasno, głośno i radykalnie - Trzaskowski zbluzgany

Stary wojskowy hangar dla helikopterów więcej nie pomieści. Przerobiony w latach 80. na halę sportową, a ostatnio dwukrotnie remontowany obiekt na Bemowie to dla koszykarskiej Legii dom, choć lepiej byłoby napisać – lepianka. Gdyby Warszawa miała halę, na jaką zasługuje stolica, na finałowe mecze legionistów na pewno przychodziłoby po 5 tys. kibiców – i to szacując bardzo ostrożnie.

- Jestem zmęczony odmawianiem. Od kilkunastu dni odbieram telefony z pytaniami lub prośbami o bilety. Nie mamy ich. Musiałem rozczarować wiele osób, w tym piłkarzy Legii – powtarzał w ostatnich dniach Jarosław Jankowski, przewodniczący rady nadzorczej klubu. – Do mnie pisali znajomi, z którymi nie miałem kontaktu przez 20 lat. W końcu w internetowych komunikatorach ustawiłem sobie status: "Biletów brak" – śmiał się Wojciech Kamiński.

Zobacz wideo Vuković nie może narzekać na brak ofert. "Z odbieraniem telefonu nie mam problemu"

Ci, którzy je zdobyli, uczestniczyli w meczu, który poprzedziło imponujące, niespotykane w innych halach flagowisko, a potem doświadczyli gorącej atmosfery i zaciętego spotkania, w którym Śląsk pokonał Legię 81:74. W nieustannym tumulcie, prócz dopingu i wielu legijnych przyśpiewek, dało się też wychwycić bluzgi pod adresem obecnego na trybunach Rafała Trzaskowskiego. Kilka dni temu z prezydentem Warszawy spotkał się Jankowski, panowie rozmawiali o perspektywie budowy nowej miejskiej hali, w której mogłaby grać Legia. Kibice informujący prezydenta jak ma na imię, raczej tym konsultacjom nie pomogli.

Rozbujał się kosz, rozbujał się Śląsk

Rywalizacja Śląska z Legią jak na razie jest bardzo zacięta – pierwszy mecz wrocławianie wygrali 76:72, w drugim legioniści byli lepsi 88:85. W trzecim spotkaniu przeważał Śląsk, ale najwyższa przewaga gości wyniosła ledwie 10 punktów, prowadzenie zmieniało się osiem razy, tak samo często na tablicy wyników był remis. Kluczowy, przełomowy moment w takim meczu wybrać trudno, każdy zwróci uwagę na coś innego. Ale na pewno ważna była sekwencja wydarzeń w połowie czwartej kwarty.

Na siedem minut i 25 sekund przed końcem był remis 65:65. Potem trójkę dla Śląska trafił D’Mitrik Trice – jego starszy brat Travis, MVP rundy zasadniczej całej ligi, siedział wtedy na ławce. Po chwili sędziowie przerwali grę, by uspokoić kibiców Legii stojących za koszem, na który atakował Śląsk. Ich ofiarność do pomocy gospodarzom była tak wielka, że wprowadzili w drgania konstrukcję kosza. Na marginesie – znany refren: gdyby Warszawa miała porządną halę…

Po przymusowej przerwie Legia zagrała akcję, w której Robert Johnson podał do Adama Kempa, a ten sprawiał wrażenie, jakby szykował się do wsadu. Ale w powietrzu natrafił na mur graczy Śląska, którego filarem był Kerem Kanter. Zamiast punktów Legii był atak gości, w którym Łukasz Kolenda doskonale wypatrzył Kantera pod drugim koszem. Turek trafił za dwa, wrocławianie wyszli na prowadzenie 70:65 na niespełna sześć minut przed końcem. Trener Legii Wojciech Kamiński poprosił o przerwę, czasu było jeszcze dużo, ale pomimo wielu starań gospodarze nie dogonili już Śląska na bliżej niż trzy punkty.

Travis, D'Mitrik i wiadomości od seniora Trice'a

Motywem przewodnim finału historycznych potęg jest starcie ich gwiazd – Travisa Trice’a ze Śląska i Roberta Johnsona z Legii. Graczy o różnych stylach, którzy jednak często stają naprzeciw siebie. Zawodników, od których w dużej mierze zależy sposób gry i skuteczność zespołu.

W meczu nr 3 obaj zagrali dobrze, ale bez fajerwerków, które w finale zdarzało im się już odpalać. Johnson rzucił 20 punktów, miał 9/19 z gry, trzy zbiórki i trzy asysty. Niby nieźle, niby w czwartej kwarcie znów ciągnął zespół, odrabiając straty, ale jednak w meczach we Wrocławiu pokazał więcej. Z kolei Trice zdobył 15 punktów, trafił sześć z 14 rzutów, miał siedem asyst i trzy przechwyty - kilka jego zagrań było przedniej jakości, Amerykanin starał się dzielić rzucanie z podawaniem, był aktywny w obronie. Wypadł dobrze, ale też nie olśniewająco.

Skoro jesteśmy przy nazwisku Trice - w czwartej kwarcie dwa bardzo ważne rzuty trafił D’Mitrik. Najpierw trójkę na 68:65 dla Śląska, a potem z półdystansu na 72:67. W sumie zdobył siedem punktów w 15 minut na boisku. – Trudno było wejść w tak ważnym momencie tak gorącego meczu i trafiać tak ważne rzuty? – zapytaliśmy młodszego z braci Trice. – Chodzi o to, żeby ciągle być mentalnie gotowym. W utrzymaniu koncentracji pomagał mi brat, a także mój tata, który w przerwie wysłał mi wiadomość – odpowiedział D’Mitrik. Wiadomość? W przerwie? Wiemy, że Trice senior to trener, że niedawno był w Polsce na półfinałowych meczach z Czarnymi, ale… - Tak, tata zawsze pisze coś do nas w trakcie, w przerwie meczu. Ogląda mecze w domu, przesyła uwagi. Dzisiaj napisał: "Bądź gotowy, bądź agresywny, bądź skoncentrowany".

Jure Skifić to człowiek-finał - momentami grał jak Dirk Nowitzki

W drużynie Śląska kluczowym graczem na początku, ale i pod koniec spotkania okazał się Aleksander Dziewa, o którego występie w meczu nr 3 na Sport.pl już pisaliśmy. W Legii – poza Johnsonem – wyróżnić należy przede wszystkim Raymonda Cowelsa, który trafił cztery trójki, a do 16 punktów dodał siedem zbiórek, a także Jure Skificia.

Ten drugi, chorwacki podkoszowy Legii, to taki człowiek-finał. Gra w Polsce trzeci sezon – z Polskim Cukrem Toruń dotarł do finału, wywalczył srebrny medal, ze Stalą Ostrów Wlkp. też dotarł do finału i ponownie został wicemistrzem. Jeśli spojrzeć na jego statystyki z obu tych sezonów, to są one niemal bliźniacze. Dość typowe liczby solidnego podkoszowego.

Ale w niedzielę na Bemowie Skifić momentami grał jak Dirk Nowitzki – oczywiście zachowując wszystkie proporcje. Rzut po upchnięciu się pod kosz i obrocie? Proszę bardzo. Punkty po rzucie z odchylenia, z jednej nogi? Zaliczone. Celna trójka? Była, już na początku meczu. A do tego niezła walka na deskach, dobre przesuwanie się w obronie strefowej, ale też indywidualnej.

I nawet jeśli największą owację spośród podkoszowych Legii dostał wracający po kontuzji Adam Kemp, to najlepszym wysokim graczem gospodarzy był Skifić. Kemp, grający w masce chroniącej zrastający się pęknięty oczodół, swoją pracę wykonał – był twardy, zebrał pięć piłek, zablokował trzy rzuty, zdobył dwa punkty. Skifić natomiast zdobył 16 punktów – miał bardzo dobre 7/12 z gry, miał sześć zbiórek, trzy asysty i przechwyt.

Śląsk biegnie po złoto, Legia nie może go dogonić

Po pierwszym meczu we Wrocławiu, który Legia przegrała 72:76, jako jeden z powodów porażki Wojciech Kamiński podawał zbyt dużą liczbę punktów Śląska zdobytych z kontry. Wówczas wrocławianie zdobyli ich 19, a legioniści – 12. Tymczasem w spotkaniu nr 3 Śląsk rzucił aż 18 punktów z szybkiego ataku, podczas gdy Legia tylko dwa.

A jeśli zsumuje się wszystkie mecze finału, to dysproporcja robi się już naprawdę duża – 58:26 dla drużyny z Wrocławia. – Zawodnicy znają założenia, powtarzamy je sobie regularnie. Natomiast Trice jest na tyle szybki, że czasami jest go bardzo trudno zatrzymać – mówił po meczu nr 3 trener Legii.

– Mamy swoje założenia, ale ich nie realizujemy. By grać w finale, na takim poziomie, nie możemy popełniać takich błędów, że po zdobyciu kosza za kilka sekund tracimy punkty po drugiej stronie boiska, co szczególnie było widać w pierwszym meczu – przypominał Kamiński. – Teraz Trice’a pilnujemy trochę lepiej, ale on otwiera innych zawodników Śląska. Na pewno mamy z kontrami rywali duży problem, ale teraz wszystko jest w naszych głowach. Nie trenujemy pięciu na pięciu, nie ćwiczymy, czas poświęcamy na odpoczynek i na analizy wideo.

- Ale powtórzę – jeżeli nie zatrzymamy szybkiego ataku Śląska, będzie nam bardzo trudno wygrać w tej serii – zakończył trener Legii.

Zwycięzca meczu nr 3 w 81,9 proc. zostaje mistrzem

Niedzielny mecz na Bemowie był pierwszym finałowym spotkaniem play-off o mistrzostwo ligi koszykarzy, który odbył się w Warszawie. Był też jednocześnie pierwszym w ekstraklasowym play-off, jaki Legia przegrała w stolicy. Dotychczas nie było ich wiele, ale bilans 9-0 zaczynał wyglądać znacząco. Śląsk go popsuł, a przy okazji zdobył przewagę psychologiczną – co też można wyszperać w historycznych statystykach.

Z 26 finałów, w których rywalizacja toczyła się do czterech zwycięstw, w 11 po dwóch meczach było 1-1 – tak jak do niedawna w serii Śląska z Legią. Historia pokazuje, że w 81,9 proc. przypadków mistrzem zostawał zespół, który wygrał właśnie mecz nr 3 – tak jak w niedzielę Śląsk.

Ale to tylko cyferki, których lubią szukać kibice i dziennikarze. Koszykarzy one nie interesują, trenerzy nie zaprzątają sobie nimi głowy. A na pewno nie Andrej Urlep. – Zagraliśmy dobrze, jestem zadowolony, prowadzimy 2-1, ale to jeszcze nic nie znaczy – mówi Słoweniec.

Mecz nr 4 we wtorek – ponownie na warszawskim Bemowie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.