Po 30 minutach było 68:58 dla gości z Warszawy - gra Legii w trzeciej kwarcie wyglądała świetnie, a Śląska - bardzo kiepsko. Wrocławianie stracili całą przewagę, dali się rozkręcić gościom, którzy karcili ich trójkami i kontrami. Ale w czwartej kwarcie Śląsk podniósł się szybko i w pięknym stylu.
Po czterech minutach tej części był już remis 72:72, bo 12 punktów z rzędu zdobył MVP rundy zasadniczej, niesamowity Travis Trice. Gra Amerykanina to momentami koszykarska poezja – szybki kozioł, sugestywne zwody, zmiana kierunku i rzut, po którym piłka czysto wpada do kosza. W czwartek Trice zdobył znakomite 31 punktów i zaliczył osiem asyst.
Po wyrównaniu wyniku koniec spotkania był szalenie emocjonujący. Dwie minuty przed końcem Legia prowadziła 81:77, ale dwa wolne - przekraczając barierę 30 punktów - wykorzystał Trice. A po chwili był już remis, bo spod kosza trafił Aleksander Dziewa. Ale wtedy uaktywniła się druga gwiazda tego finału - ta z Legii.
Amerykanin Robert Johnson przez większość meczu był niewidoczny - oddawał mniej rzutów niż zwykle, był w cieniu skuteczniejszych kolegów. Ale zaletą Johnsona jest to, że rozkręca się w końcówkach i trafia ważne rzuty. I to właśnie on trafił dwukrotnie z półdystansu. Ta druga próba, na 42 sekundy przed końcem, dała Legii prowadzenie 85:81.
W odpowiedzi Kodi Justice spudłował za trzy i niewiele pomogły celne wolne Ivana Ramljaka po nieudanej akcji Legii. W pojedynku na rzuty po faulach taktycznych i zwykłych warszawianie nie stracili zimnej krwi i skuteczności. Trice miał jeszcze okazję na doprowadzenie do remisu, ale w ostatniej sekundzie spudłował za trzy. Legia wygrała 88:85 i w rywalizacji do czterech zwycięstw jest 1-1.
Drugi mecz finału odbył się w Hali Orbita, bo w Hali Stulecia w środę zaczął się 50. Zjazd Polskiego Towarzystwa Otorynolaryngologów Chirurgów Głowy i Szyi. Zamiast ponad 5,5 tys. kibiców na trybunach usiadło 3 tys. i wydawało się, że ta wspaniała atmosfera z meczu nr 1 gdzieś uleci. Ale nie uleciała. Niesamowity mecz nakręcił kibiców tak, że i w mniejszej Orbicie było momentami fantastycznie.
Na rozgrzewkę przed drugim meczem Śląsk wybiegał, gdy z głośników leciał utwór „Noc komety" Budki Suflera. Dość mocny, z energetycznym refrenem i na tyle podrywający graczy, że Kodi Justice, amerykański rzucający wrocławian, z entuzjazmem krzyknął coś na cały głos. I uśmiechnął się tak, jakby nie pamiętał o swojej fatalnej formie rzutowej z ostatnich spotkań.
Licząc półfinał z Czarnymi Słupsk, a potem pierwszy mecz finału z Legią, Justice miał kompromitujące wręcz 3/32 za trzy, a więc 9,3 proc. Ale w meczu nr 2 zaczął od celnej trójki, potem dorzucił jeden wolny, a następnie trafił z wejścia o tablicę. Śląsk prowadził 9:2 i nie zwalniał. Po efektownym bloku Aleksandra Dziewy kibice ryknęli „Cała Polska w cieniu Śląska", a ich zespół powiększał przewagę.
Legia zaczęła bardzo źle. Bez dobrego rytmu, bez znajdowania pozycji, za to z bałaganem w ataku i dużą liczbą niecelnych rzutów. Przez pierwsze sześć minut do kosza trafił tylko Robert Johnson, goście mieli 1/11 z gry i przegrywali już 2:15.
Wiadomo było, że Legia ma kłopoty – ze względu na pękniętą kość oczodołu wciąż pauzować musi Adam Kemp, a we wtorek kostkę w dwóch miejscach złamał Grzegorz Kulka. Ale nawet jeśli weźmiemy pod uwagę nieobecność dwóch wysokich graczy z pierwszej piątki – początek warszawian był po prostu słaby. Odmieniły go dopiero trzy celne trójki Grzegorza Kamińskiego.
I wtedy mecz zaczął przez moment przypominać ten sprzed dwóch dni, który gospodarze wygrali 76:72 – wówczas Śląsk po wypracowaniu przewagi też stracił rytm gry, a Legia zaczęła odrabiać straty. Trafiał Johnson, znów dobrą zmianę dał Muhammad-Ali Abdur-Rakhman (aż 16 punktów do przerwy, 27 w całym meczu), dzięki któremu goście dwukrotnie zbliżyli się na pięć punktów. Śląsk momentami dominował pod koszem i w walce o zbiórki (25:15 w pierwszej połowie), ale Legia potrafiła się odgryźć z dystansu (6/14 do przerwy). Słowem, oba zespoły wykorzystywały swoje największe atuty.
Pierwszą połowę trójką w ostatniej sekundzie zakończył Cowels i Śląsk prowadził tylko 41:38. I mimo kwadransa przerwy kanonada Legii z dystansu trwała: Łukasz Koszarek, Abdur-Rakhman, ponownie Cowels i Jure Skifić - niesamowita seria trójek dała gościom prowadzenie 50:43 na początku trzeciej kwarty.
Śląsk się zaciął. Gospodarze zamiast wykorzystywać przewagę pod koszem, rzucali z dystansu, ale pudłowali. Nic nie wnosił wtedy do gry aktywny zazwyczaj w obronie i w ataku Ramljak, Trice nie potrafił przejąć kontroli nad grą, słabszy niż w meczu nr 1 był Dziewa. Ale do czasu.
Wrocławianie zaliczyli zryw 7:0, bo trafiali właśnie Ramljak, Trice, a ważną piłkę zebrał Dziewa i wynik znów się wyrównał. I zrobił się nerwowy - koszykarze impulsywnie reagowali po odgwizdywanych faulach, akcje były szarpane. Ale z tego klinczu wspaniale wyszła Legia - po trójce Kamińskiego, potem jego asyście przy wsadzie Jakuba Sadowskiego oraz punktach Cowelsa było 68:56 dla gości w 30. minucie. I przez chwilę słychać było w Hali Orbita doping malutkiej grupki kibiców z Warszawy.
Kilkanaście minut później cieszyli się już tylko oni.
Trzeci mecz odbędzie się w niedzielę w Warszawie, spotkanie nr 4 także w stolicy, we wtorek. Rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw.