- Cześć, pamiętasz mnie?! – słyszę tuż nad uchem i czuję klepnięcie w plecy. Odrywam wzrok od parkietu, na którym rozgrzewają się koszykarze Śląska Wrocław i Legii Warszawa. Do rozpoczęcia pierwszego meczu finału kilkanaście minut, w Hali Stulecia tumult, muszę poprosić o powtórzenie kolejnych zdań. – Graliśmy kiedyś razem w kosza – słyszę i szybko przypominam sobie kolegę z amatorskich boisk.
A potem słyszę historyjkę, jakże typową dla tegorocznej wiosny we Wrocławiu. – Jestem z synem, on też trenuje kosza, musieliśmy tu być po prostu. Biletów nie dostałem, ale mam znajomego ochroniarza, wpuścił nas bez wejściówki. Nie wiem, gdzie będziemy siedzieć, ale co za różnica, najwyżej będziemy stać. Taki finał, w takim miejscu!
Wierzę we wszystko, co mówi. Wiadomo, że nie ma biletów. W momencie, gdy ruszyła internetowa sprzedaż na pierwsze spotkanie finału, padły serwery, bo na stronę weszło blisko 10 tys. kibiców. Niemal dwa razy tyle, ile jest miejsc w Hali Stulecia. Dlatego kolega wślizguje się na wolne miejsce przeznaczone dla dziennikarzy, a ja się rozglądam. Organizatorzy podawali, że na trybunach zasiądzie 5,5 tys. kibiców, ale mój znajomy na pewno nie jest jedynym, który zawyża tę liczbę. – Cała Polska! W cieniu Śląska! – niesie się po trybunach. - WKS! WKS! – krzyczą kibice, choć mecz się jeszcze nie zaczął.
Tak, do Wrocławia wraca koszykarska gorączka.
Kilkadziesiąt minut wcześniej przechadzam się pod halą. Wtorkowy wieczór jest chłodny, ale słoneczny, a temperaturę podnosi fakt, że za chwilę na parkiet wyjdą koszykarze Śląska i Legii – dwóch historycznych potęg, które rok temu stoczyły pasjonujący, zwycięski dla Śląska pojedynek o brązowy medal. Teraz grają o złoto.
Zbliża się godzina 20, na wejście do Hali Stulecia czekają długie kolejki kibiców, które wiją się nawet wokół Iglicy pod legendarnym obiektem nazywanym mekką polskiej koszykówki. W tłumie widać wiele osób w koszulkach Śląska – piłkarskich, ale przede wszystkim koszykarskich. Zielone, białe i czarne koszulki z numerem 10, z którym na przełomie wieków grał we Wrocławiu Adam Wójcik, tyle samo „dziewiątek" z nazwiskiem Macieja Zielińskiego.
Ale nie tylko. Są kibice w koszulkach Travisa Trice’a, Aleksandra Dziewy czy Ivana Ramljaka, czyli obecnych gwiazd Śląska. Historię i nowoczesność łączą pan Paweł i jego kilkunastoletni syn Franek – senior ma zieloną koszulkę Wójcika, junior dumnie prezentuje strój Dziewy.
- 20 lat temu szaleliśmy z kolegami na punkcie drużyny, która dominowała w Polsce, a teraz mam frajdę, że odradzający się Śląsk mogę oglądać z synem – mówi pan Paweł. – Mam nadzieję, że będziemy mistrzem – dodaje Franek. Kibic w koszulce Dziewy ma 14 lat i choć sukcesów Śląska nie pamięta, to niewykluczone, że niebawem zarazi się koszykówką tak, jak dwie dekady temu jego ojciec.
Ostatnie mistrzostwo koszykarze Śląska wywalczyli w 2002 r. pod wodzą trenera Andreja Urlepa. To był ich piąty z rzędu i 17. tytuł w historii, więc w kolejnym sezonie klub wymyślił szeroko zakrojoną kampanię – na plakatach i billboardach zapraszał na osiemnastkę. Ale świętowania nie było – w 2003 r. Śląsk przegrał w półfinale Anwilem Włocławek prowadzonym już przez Urlepa, w kolejnym sezonie uległ w finale Prokomowi Trefl Sopot. Teraz wrócił do gry o złoto po 18 latach przerwy.
W międzyczasie Śląsk podupadał sportowo i organizacyjnie. Klub dwukrotnie wycofywał się z ekstraklasy, przez rok pod szyldem Śląska grał mniejszy WKK Wrocław. - Był taki moment, że kibice odwrócili się od koszykówki, co było związane z wynikami, ale też zmianami w klubie, z bolesną transformacją. Ale od ostatniego powrotu do ekstraklasy w 2019 roku zainteresowanie się nakręca, a tego, co się dzieje w ostatnich tygodniach, to nawet nie możemy ogarnąć. To wygląda na szał – mówił przed pierwszym meczem finału Arkadiusz Rogala z Klubu Kibica WKS Śląsk Wrocław.
Mówił to niemal w biegu, bo razem z koleżankami i kolegami już na trzy i pół godziny przed meczem skakał po trybunach rozkładając elementy oprawy, dbając o ich symetrię i sprawdzając, czy flagi wiszą równo i w odpowiednich miejscach. – Nasz klub kibica powstał cztery lata temu. Zaczynaliśmy od trzech osób, na początku sezonu mieliśmy 50 osób w sektorze, a teraz wszyscy chcą już chodzić na kosza, na naszej trybunie bywa już nawet po 500 osób – uzupełniał Konrad Szokalski. - Przychodzą też dzieciaki, całe rodziny. To jest też związane z dopingiem, który organizujemy od trzech lat – przyjaznym, kulturalnym, bez animozji.
Zmienił się zatem Śląsk, zmieniła też trochę mapa polskiej koszykówki. Przez ostatnie 20 lat najgorętszymi punktami były na niej Włocławek, Trójmiasto, Zielona Góra, Ostrów Wlkp., teraz wrócił na nią Słupsk. Ale punktem odniesienia, także dla kibiców z tych miast, zawsze był - i pewnie będzie - Wrocław. Historyczna stolica polskiej koszykówki.
Trybuny Hali Stulecia zaczynają się zapełniać około półtorej godziny przed meczem. Powoli, ale systematycznie. 60 minut przed spotkaniem spiker wita wszystkich w mekce polskiej koszykówki i nie sposób z tym stwierdzeniem polemizować – wybudowany w 1913 roku obiekt jest wiekowy, ale wciąż imponujący. Nad parkietem unosi się olbrzymia kopuła, wrażenie robi ogromna przestrzeń, czuć też ducha koszykarskiej historii – to przecież w tej hali reprezentacja Polski odniosła największy sukces, zdobywając srebrny medal mistrzostw Europy w 1963 roku. O dominacji Śląska przypominają mistrzowskie flagi zawieszone nad jedną z trybun. A jeśli się dobrze wsłuchać, to można usłyszeć tumult ze zwycięskiego meczu z Litwą z EuroBasketu 2009, kiedy Michał Ignerski trafił trzy trójki w 61 sekund.
- Ta hala jest wyjątkowa, i to nie tylko dla nas. Kiedy w grudniu przyjechał do nas hiszpański Joventut Badalona na mecz w Pucharze Europy, to reakcja jego przedstawicieli była jednoznaczna – weszli, rozejrzeli się, otworzyli oczy i powiedzieli: „jesteśmy w świątyni koszykówki" – opowiada Michał Lizak, prezes Śląska.
I właściwie we Wrocławiu powtarzają to niemal wszyscy. - Hala Stulecia to jest magia. Ojciec przyprowadzał mnie na mecze Śląska, gdy miałem cztery lata, pamiętam jeszcze Dariusza Zeliga. A potem wszystkie kolejne mistrzostwa. Tu działa się wielka historia. Fakt, że znów możemy tutaj grać, przypomniał ludziom we Wrocławiu o wielkim Śląsku – mówił 39-letni Michał, którego na dwie godziny przed meczem spotkałem pod Iglicą.
Powrót Śląska do Hali Stulecia był częścią szerszego planu, którego zalążek powstał pod koniec poprzedniego sezonu. Dobra gra zespołu, widoki na podium, które udało się osiągnąć po zwycięskiej serii o brązowy medal z Legią, pokazały oczywisty kierunek. – Europejskie puchary. Decyzja i skorzystanie z możliwości gry w Pucharze Europy były kluczowe – tłumaczy Lizak. – Bo jeśli grać w takich rozgrywkach, to w Hali Stulecia. Prezydent Wrocławia Jacek Sutryk mocno poparł nasz tok myślenia i powiedział jasno: „tak, zagrajmy w Hali Stulecia!".
Wyzwanie było ambitne, potrzebny był nowy parkiet, nowe kosze, specjalne systemy elektroniczne. Zainstalowanie tego wszystkiego wymagało planu, czasu i pieniędzy. We Wrocławiu znalazło się wszystko. – Zaczęliśmy tutaj grać w połowie grudnia, a potem musieliśmy się ścierać z terminarzem rezerwacji w hali. I jeśli kilka miesięcy temu na play-off nie było żadnych terminów, to potem okazało się, że mamy siłę przebicia, że poziom gry i zainteresowanie otwierają nam drzwi – opowiada Lizak.
Po uchyleniu drzwi do Europy Śląsk nie zamierza się cofać. Zapytany o pucharowe plany na najbliższe lata – w koszykówce europejskie rozgrywki są podzielone między dwie federacje i bardzo zagmatwane – Lizak odpowiada jasno: - Naszym priorytetem jest Euroliga. Wiem, to mocna deklaracja i oczywiście nie dotyczy ona jeszcze najbliższego sezonu. Ale my musimy o tym myśleć. O meczach z Barceloną w tej hali, ale też w nowym obiekcie, o którym Wrocław myśli i który może być kolejnym kołem zamachowym.
Ale nie samą halą żyje koszykarski Śląsk. Bo kto wypełniałby trybuny na ponad 5 tys. osób, gdyby zespół grał słabo? - Dziadostwa kibic we Wrocławiu nie kupi. Serce, walka, zwycięstwa, perspektywa medalu – to jest to, co przyciąga kibiców – mówi Cyprian Dmowski z „Gazety Wrocławskiej".
Tymczasem początek obecnego sezonu był dla Śląska dziadowski. Zespół zaczął od bilansu 2-5 i w połowie października zwolniono trenera Petara Mijovicia. Na jego miejsce przyszedł Andrej Urlep – 65-letni obecnie Słoweniec, który ćwierć wieku temu rewolucjonizował polski basket i budował wielki Śląsk. Ostatnie lata były dla niego chude, Urlep pracował m.in. w Tajlandii, ale we Wrocławiu zaufano mu raz jeszcze.
Można się spierać, czy zadziałał warsztat, czy może bardziej autorytet albo magia nazwiska. Większość ekspertów powie, że gra Śląska odmieniła się przede wszystkim wraz z dojściem Travisa Trice’a, amerykańskiego wirtuoza, który z pozycji rozgrywającego dyryguje zespołem i zdobywa mnóstwo punktów. Ale kibice i tak wierzą w czar Urlepa. - Wrócił do podstaw, dopieścił zespół, stworzył atmosferę, ten zespół skoczy za sobą w ogień. Odkąd przyszedł Andrej, po prostu zaczęło się dziać – mówi cytowany już Michał. Wróciło nerwowe wymachiwanie rękami, wróciły efektowne grymasy i wykrzykiwane pretensje. Wróciły też wyniki.
No i wróciła efektowna gra, Pod tym względem Trice naprawdę odmienił zespół. Po serii sugestywnych zwodów i efektownie zdobywanych punktów w trzeciej kwarcie, z trybun Hali Stulecia słychać było w meczu z Legią jęki zachwytu, gdy Amerykanin po raz kolejny wywodził w pole obrońców. I nawet jak nie trafiał, bo akurat ze skutecznością we wtorek nie było najlepiej, to robił wrażenie.
- Na punkcie Travisa to jest po prostu szał – przyznaje Konrad Szokalski. - Niektórzy mówią o nim, że jest kosmitą i może coś w tym jest. Zresztą jak pojechaliśmy na mecz do Słupska, to tamtejsi kibice od razu powiedzieli: „o, kosmici przyjechali. Cali na zielono i jeszcze tego Trice’a mają".
Owszem, Trice nie będzie taką legendą klubu, jaką byli ćwierć wieku temu Maciej Zieliński i Adam Wójcik. Po sezonie zapewne wyjedzie z Polski do silniejszej ligi, gdzie zarobi większe pieniądze – takie jest miejsce polskiej ligi w koszykarskim łańcuchu pokarmowym, takie jest też miejsce Śląska. Ale kibice z Wrocławia mają też polskich, zadomowionych w mieście bohaterów. - Bardzo cenimy walczaków, którzy byli z nami od początku, od drugiej ligi, czyli Olka Dziewę i Szymona Tomczaka. Chłopaków z Konina, z jednego podwórka i z jednej szkoły. Olek wybił się szybciej, Szymon trochę później, ale obaj mają u nas wielki szacunek – dodaje Szokalski.
Przechadzając się po centrum Wrocławia koszykarskich akcentów na razie nie uświadczysz. Owszem, po mieście jeździ tramwaj linii nr 10, któremu nadano imię zmarłego przed pięciu laty Adama Wójcika. Ale to broniący tytułu żużlowcy Sparty Wrocław są bardziej widoczni na środkach lokomocji, a na słupach wiszą ponadrywane już plakaty zapraszające na mecz piłkarskiego Śląska.
- Przez te 20 lat trochę zmieniła się rzeczywistość – zauważa Arkadiusz Rogala z Klubu Kibica. - Wiele akcji czy też manifestacji związków z klubem przeniosło się do mediów społecznościowych. Ludzie dołączają spontanicznie – mają klubowe nakładki na zdjęcia, udostępniają posty, dzielą się emocjami. Wśród moich znajomych widzę, że koszykarski Śląsk zaczyna być tematem rozmów.
No i sąsiedzkich spotkań. O jednym z nich opowiedział Michał: - Mam małe mieszkanie, więc piąty mecz w Słupsku oglądaliśmy ze znajomymi pod blokiem, na osiedlu. Było nas około dwudziestu osób – rozwiesiliśmy płachtę na ścianie bloku, przynieśliśmy rzutnik, podłączyliśmy prąd przedłużaczami i oglądaliśmy. Głośno może nie było, bo mieszka tam sporo dzieci, ale ludzie do nas przychodzili, jak ktoś szedł na spacer z psem, to się zatrzymywał. Zrobiliśmy taką sąsiedzką strefkę kibiców.
- A wiesz po czym ja widzę, że duch koszykarskiego Śląska wraca? – wyczekująco uśmiecha się Cyprian Dmowski. Ale nie każe zgadywać, bo wie, że tego i tak bym nie wychwycił. – Bo pokolenie starszych kibiców, tych, którzy pamiętają sukcesy z przełomu wieków, zaczyna wracać do typowej wrocławskiej bufonady. Że Śląsk jest najlepszy i wszystkim przywali. Już wtedy mówiło się u nas, że kibice „bufonią". „Śląsk ma wygrywać, a innych ma to boleć" – to było dość powszechne. I teraz czterdziestoletni lub starsi kibice do tego wracają – zauważa dziennikarz „Gazety Wrocławskiej".
Na taką bufonadę jest jednak zdecydowanie za wcześnie. Pierwszy mecz finału z Legią nie był dla Śląska łatwy, o nie. Warszawianie też zresztą od lat rosną w siłę – odwołują się do historii, budują sprawną organizację, podnoszą poziom sportowy, z powodzeniem występowali w tym sezonie w Pucharze Europy FIBA. W porównaniu do Śląska nie mają jednego – hali w Warszawie, w której mogliby tworzyć tak imponujące widowiska jak wrocławianie w Hali Stulecia. Ale w finale wcale nie są na straconej pozycji – mimo osłabienia brakiem kontuzjowanego Adama Kempa we wtorek walczyli do końca. Śląsk wygrał, ale tylko 76:72.
Kibice są jednak szczęśliwi. Pod szatnią gospodarzy czekają cierpliwie dziewczyny i chłopaki, kobiety i mężczyźni. Matki z synami, ojcowie z córkami. W koszulkach Trice’a i Ramljaka lub tych historycznych, Wójcika i Zielińskiego. Koszykarze i trenerzy pozują do zdjęć, ale tych najważniejszych nie widać – Urlep nie lubi tłoku i zainteresowania, Trice ma odnowę biologiczną, zabiegi regeneracyjne czekają Kerema Kantera. W finale jest 1-0, ale jeszcze wiele do zrobienia.
- To co, będzie w końcu ta osiemnastka Śląska Wrocław? – pytam na koniec kibiców. - Wciąż do niej w rozmowach nawiązujemy, bo to symboliczna liczba, która oznacza dojrzałość – mówi Rogalski.
- Niby o tym haśle zapomnieliśmy, ale wciąż je w sobie nosimy. Prędzej czy później się uda. Byłoby pięknie, gdyby udało się teraz – dodaje Paweł w koszulce Wójcika.
- No, czekamy na tę pełnoletniość – żeby legalnie wypić sobie szampana i pobawić się na rynku do rana ciesząc się z mistrzostwa – śmieje się Szokalski.
W nocy z wtorku na środę, po pierwszym meczu z Legią, na wrocławskim rynku było spokojnie. Ale, jakoś tak zaraz po północy, z jednego barów dało się usłyszeć: „WKS! WKS". Niezbyt głośne i dość szybko zaniechane, ale jednak już obecne.