To była niezwykła, jedyna w swoim rodzaju seria w historii koszykarskiego play-off w Polsce. Pierwsza, w której wszystkie mecze wygrali goście – najpierw Śląsk dwukrotnie triumfował w Słupsku, potem Czarni wygrywali we Wrocławiu, teraz Śląsk znów był lepszy w Gryfii. Ale jeszcze bardziej niezwykłe było to, jak wyglądały pierwsze spotkania – po czterech meczach było 2-2, ale w każdym z nich jeden zespół grał koncertowo, a drugi praktycznie nie istniał.
Wrocławianie wygrywali na wyjeździe różnicą najpierw 20, a potem 25 punktów. Czarni we Wrocławiu zrewanżowali się nieprawdopodobnym spotkaniem wygranym 123:60, a potem wyrównali stan rywalizacji, zwyciężając 20 punktami.
Mecz nr 5 był jednak zupełnie inny.
Michał Jankowski, prezes Grupa Sierleccy Czarnych Słupsk, pod halę Gryfia przyjechał walcem. Prawdziwym, budowlanym walcem, który miał nawiązywać do jego drużyny, która rozjeżdża kolejnych rywali. – Jedziemy! – krzyczał i był głośniejszy niż jego maszyna.
Głośni byli też kibice Czarnych – jak zwykle w Gryfii. Stara słupska hala wypełniona była do ostatniego miejsca, zamieniła się w gorący kocioł, czy też piekło, jak sami o tworzonej atmosferze mówią kibice Czarnych. Fani słupszczan głośno wrzasnęli już po kilkudziesięciu sekundach, gdy Billy Garrett trafił za trzy i gospodarze objęli prowadzenie 3:0.
Ale walec nigdy nie ruszył, Gryfia na dobre nie odleciała, a Garrett – choć momentami grał znakomicie – nie wyprowadzał Czarnych na prowadzenie. Amerykanin zdobył aż 28 punktów, ale nie miał wsparcia kolegów. Wrocławianie zagrali lepiej jako zespół i zmrozili słupskie piekło.
Śląsk ruszył spokojnie. Andrej Urlep zmienił dwóch graczy w pierwszej piątce – wyszli w niej Kodi Justice na obwodzie i Aleksander Dziewa pod koszem. Obaj zaczęli średnio, ten drugi wręcz kiepsko, ale w końcówce okazali się kluczowymi graczami wrocławian. Najpierw jednak świetnie grali inni.
Podkoszowy Kerem Kanter pod koszami spisywał się tak, jakby miał magnes w dłoniach – ściągał piłkę z tablic po niecelnych rzutach, łapał ją w tłoku po niełatwych podaniach, wciskał do kosza w sytuacjach, w których wydawało się, że nie ma miejsce. A on je znajdował – do 20 punktów dodał dziewięć zbiórek i trzy asysty. Grał przez całe 40 minut, a przecież w meczu nr 3 skręcił lewą kostkę, której ból wciąż mu doskwiera.
Travis Trice, MVP rundy zasadniczej, nie błyszczał tak, jak w ćwierćfinale z Zastalem Zielona Góra, ale potrafił wykonać kilka tanecznych kroków i trafić uciszając publiczność (14 punktów, choć słabe 6/18 z gry) lub w idealny sposób dograć piłkę kolegom (siedem asyst). A wszystko – obronę z atakiem, grę na obwodzie z tą podkoszową – w swoim stylu kleił Ivan Ramljak (13 punktów, 10 zbiórek, dwa przechwyty).
I Śląsk prowadził. Niewysoko, ale jednak - zwykle w przedziale od pięciu do 10 punktów. Czarni walczyli – świetnemu Garrettowi pomagał Marcus Lewis, czasem dorzucali też coś inni, mniej widoczni koledzy, słupszczanie wciąż byli blisko. Śląsk nie mógł być spokojny, ale też Śląsk regularnie dostawał chwilę oddechu – a to ważne rzuty trafił młodszy brat Travisa Trice’a - D’Mitrik, a to kolejną piłkę to kosza wcisnął Kanter, a to wrocławianie zebrali kolejną piłkę w ataku.
Właśnie, zbiórki. Gdyby wybrać jeden kluczowy element w grze Śląska, to byłyby nim zebrane piłki. Goście wygrali walkę na deskach 46:37, w tym 16:9 w ataku. W punktach z ponowienia było 12:7. Nie są to może różnice wielkie, ale one były istotne – Śląsk często zbierał i dobijał właśnie wtedy, gdy Czarni się zbliżali. Słupszczan takie akcje podłamywały, gościom dawały chwilę spokoju.
Czarnym z czasem brakowało też atutów w ataku. Garrett w pierwszej połowie rzucił 18 punktów – w drugiej 10. Tylko jeden rzut trafił Marek Klassen – rozgrywający gospodarzy miał 1/6 z gry, jedną asystę i trzy straty. W najważniejszym momencie sezonu rozegrał mecz najgorszy. Impulsu nie dali też rezerwowi, którzy potrafili podrywać zespół – Jakub Musiał, Dawid Słupiński czy Bartosz Jankowski.
Śląsk awansował do finału po raz pierwszy od 2004 roku i zrobił to w sposób niebywały – w ćwierćfinale i w półfinale decydujące mecze nr 5 wygrywał na wyjazdach: w Zielonej Górze i w Słupsku. Teraz będzie miał przewagę własnego boiska w Legią, która w rundzie zasadniczej była dopiero szósta, ale potem sensacyjnie, po 3-0, ograła najpierw broniącą tytułu Stal Ostrów Wlkp., a potem Anwil Włocławek.
Finał Śląsk – Legia to finał historyczny. Raz, że zmierzą się w nim krajowe potęgi – wrocławianie mają 17, a legioniści siedem tytułów mistrzowskich. Ale dwa – Śląsk i Legia w rozgrywanym w Polsce od 1985 roku play-off nigdy nie spotkały się w finale. Na dwóch najwyższych stopniach podium obok siebie znalazły się tylko raz – w 1963 roku mistrzem była Legia, a wicemistrzem Śląsk.
Pierwsze mecze we wtorek i w czwartek we Wrocławiu, rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw. Czarni o brązowe medale zagrają w dwumeczu z Anwilem.