Po tym, jak Legia sensacyjnie wyeliminowała w ćwierćfinale broniącą tytułu Stal Ostrów Wlkp. wynikiem 3-0, trudno mówić o kolejnej sensacji w momencie, w którym warszawianie prowadzą 2-0 po meczach we Włocławku. To Stal była faworytem do mistrzostwa, Anwil był notowany nieco niżej. Ale i tak to, co robią ostatnio na parkietach legioniści, zasługuje na wielki szacunek i głośne oklaski.
Klucz do tych zwycięstw? Obrona, konsekwencja, spokój, cierpliwość, kontrola tempa, skuteczność w kluczowych momentach, zbiórki w ataku – ogólniki, fundamenty i detale. Po dwóch meczach we Włocławku Legia w każdym z tych elementów jest od Anwilu lepsza i prowadzi zasłużenie.
W piątek legioniści zagrali znakomitą pierwszą kwartę. Znakomitą. Goście wygrali ją aż 23:3 i uciszyli głośną zwykle Halę Mistrzów. Koszykarze Wojciecha Kamińskiego doskonale rzucali za trzy, trafili cztery trójki w pierwszych minutach, dzięki czemu objęli prowadzenie 14:2. A Anwil był już wówczas jak sparaliżowany.
Kiedy legioniści spokojnie rozgrywali piłkę, wydłużali akcje, szukali lepiej ustawionych kolegów, czekali aż przeciwnicy zmęczą się w obronie, to gospodarze forsowali nieprzemyślane ataki. Już na samym początku meczu rezygnowali z zagrywek, próbowali w pojedynkę przełamać impas. To im nie wychodziło, a kolejne niepowodzenia Anwilu napędzały Legię.
Włocławianie po pierwszej kwarcie mieli kompromitujące 1/12 z gry i pięć strat, a legioniści błyszczeli – Grzegorz Kulka, Raymond Cowels oraz Robert Johnson zaczęli dobrze i świetnie ustawili spotkanie swojej drużynie.
Kiedy kluczowi gracze Legii grali dobrze i wywiązywali się ze swoich zadań, liderzy i gwiazdy Anwilu zawodziły. Jonah Mathews i Kyndall Dykes do przerwy nie trafili ani jednego rzutu z gry. Byli nieskuteczni, niepewni, coraz bardziej sfrustrowani. Niewiele do gry gospodarzy wniósł też Kamil Łączyński, choć akurat jemu należą się oklaski za to, że w ogóle wyszedł na parkiet, bo przecież w meczu nr 1 doznał urazu barku i jego piątkowy występ stał pod znakiem zapytania.
Dlatego Anwil, który od drugiej kwarty ruszył w powolną pogoń za Legią, znów musiał polegać na graczach będących zwykle w cieniu Mathewsa i Dykesa – Luke Petrasek i James Bell byli najpewniejszymi opcjami włocławian. Pierwszy w całym meczu zdobył 11 punktów i miał 16 zbiórek, drugi dodał 18 punktów. Na Anwil pozytywnie działały szczególnie trójki Bella.
Celny rzut z dystansu Amerykanina na 23 sekundy przed końcem zmniejszył straty do trzech punktów, do wyniku 69:72. Faulowany Cowels odpowiedział jednak dwoma celnymi rzutami wolnymi, a kolejnych trójek Bell już nie trafił i legioniści utrzymali przewagę do końca.
O ile pierwsza kwarta w wykonaniu Legii była pełna polotu i ładnych, skutecznych akcji, tak końcówka była momentami jak taplanie się w błocie. Warszawianie właściwie w całej drugiej połowie grali jakby z zaciągniętym hamulcem, w trzeciej i czwartej kwarcie zdobyli w sumie ledwie 35 punktów. Ale wygrali i można powiedzieć, że zwycięstwa w takich zaciętych, ciągnących się i nerwowych końcówkach, to w tegorocznym play-off ich znak firmowy.
To niesamowite, ale Legia, która ma w nim bilans 5-0, te pięć spotkań wygrała łącznie różnicą ledwie 21 punktów. Ze Stalą było to odpowiednio cztery, trzy i cztery punkty, a Anwilem cztery i sześć. I tu wracamy do legijnych atutów: konsekwencji, spokoju, cierpliwości, zaufania. W play-off są to cechy bezcenne.
Legionistów nie wybiło z rytmu zamieszanie z 37. minuty, kiedy ich lider Johnson – zwykle oaza spokoju – zdenerwował się zachowaniem Sebastiana Kowalczyka, który chciał mu zabrać po gwizdku należną Anwilowi piłkę. Amerykanin nerwowo machnął ręką uderzając rywala w twarz. Został za to ukarany faulem niesportowym, usiadł na moment na ławce, ale zmiennicy spisali się bez zarzutu.
Najlepszym strzelcem Legii był Cowels, który rzucił 18 punktów trafiając cztery z dziewięciu trójek. Johnson zdobył tylko 11 punktów, a osiem zbiórek i cztery asysty zostały przyćmione przez aż siedem strat. Ale Legia nie musi polegać tylko na liderach – w piątek świetnie spisali się gracze drugiego plany.
Wśród nich był 38-letni, niezniszczalny Łukasz Koszarek, który zdobył 10 punktów, ale większe słowa uznania należą się Grzegorzowi Kulce i Jure Skificiowi. Podkoszowi Legii trafiali po różnych akcjach, zbierali ważne piłki w ataku w końcówce, po cichu byli zawsze tam, gdzie potrzebował tego zespół.
Kulka zaczął mecz od celnej trójki, a zakończył go trafieniem spod kosza, które ustaliło wynik – w sumie zdobył 13 punktów, miał trzy zbiórki i trzy mądre asysty. Skifić rzucił osiem punktów, zaliczył sześć zbiórek, z czego trzy w ataku, miał też dwa przechwyty.
Teraz rywalizacja przenosi się do Warszawy, w której Legia nigdy nie przegrała meczu play-off. Owszem, tych spotkań nie było wiele, bilans 8-0 nie robi może wyjątkowego wrażenia, ale jednak legioniści u siebie czują się mocni, a w Warszawie zaczyna się gorączka związana z poszukiwaniem biletów na mecze w hali na Bemowie.
Anwil? Anwil ma kłopoty i nie chodzi tylko o wynik 0-2. W piątek utykając z boiska schodzili Łączyński i Dykes, trener Przemysław Frasunkiewicz ma coraz mniej graczy, na których może polegać w trudnym momencie. Jeśli włocławianom udałoby się odwrócić losy tej serii, byłoby to coś niesamowitego.
Na razie zanosi się na to, że w finale zobaczymy starcie historycznych potęg, które od dawna nie grały o złoto. Legia wygrywa 2-0, a w drugim półfinale w takim samym stosunku Śląsk Wrocław prowadzi z Czarnymi Słupsk.