Pierwsza cegła: - Czy to był najlepszy mecz finału w historii? - zapytałem na Twitterze tuż po zakończeniu spotkania. Cóż, ustalmy, że jeden z najlepszych, bo finałowych spotkań z przeszłości, które mogłyby kandydować do tego miana, było więcej. Od razu wspomnieliście mecz nr 7 z 2008 roku, gdy Milan Gurović zdobył 36 punktów i poprowadził Prokom do decydującej wygranej 76:70 w Zgorzelcu. Mecz nr 4 z tamtej serii, gdy Prokom, po wykluczeniu Gurovicia, odrobił 15 punktów, a Simonas Serapinas trafił trójkę na 73:70 równo z końcową syreną. Mecz nr 6 z 2003 roku, gdy Joe McNaull spudłował spod kosza, była dogrywka, Anwil wygrał, zdobył tytuł. A był jeszcze przecież rzut Jeffa Nordgaarda...
Mam wymieniać dalej? Będzie ciężko, bo policzyłem, że od 1985 roku w Polsce rozegrano 141 meczów finałowych. Te z XXI wieku pamiętamy, te z przełomu lat 80. i 90. widzieli tylko szczęśliwcy. A przecież w 1994 roku w meczu nr 3 we Włocławku, Śląsk wygrał 81:80 przy wyniku 1-1. Igor Griszczuk popełnił błąd kroków trzy sekundy przed końcem, a Keith Williams zdobył 40 punktów... W 1992 roku, też przy wyniku 1-1, Arunas Vysockas z Aspro dobił piłkę w ostatnich sekundach i jego wrocławski zespół wygrał ze Śląskiem 102:101. Śląsk był pod ścianą, ale w derbowym finale z 1-2 wyszedł na 3-2... W 1986 roku Górnik wygrał z Zagłębiem 85:84 w meczu nr 1. Decydujące punkty z wolnych zdobył w ostatnich sekundach Wojciech Krzykała, a wcześniej Mieczysław Młynarski i Justyn Węglorz stoczyli pojedynek bokserski.
Nie potrafię rozstrzygnąć, czy wtorkowy mecz był najlepszym w historii. Ale wiem, że był jednym z najlepszych. Było w nim wszystko - falowanie i spadanie, niesamowite przemiany, serie trójek, popisy polskich gwiazd, dogrywka i zwycięskie rzuty 0,3 sekundy przed końcem. Kto nie oglądał, niech żałuje. I zerknie na skrót, który jednak nie może oddać emocji:
Druga cegła: Mistrzowską klasę pokazał Łukasz Koszarek. Najlepszy polski rozgrywający zaczął finał od czterech kolejnych asyst w meczu nr 1 i długo, zdecydowanie za długo, przy tych asystach zostawał. Tróje walił rzadko, punkty zdobywał niemrawo, zamęczany przez obwodowych Turowa... W końcówce trzeciej kwarty Łukasz Wiśniewski zabrał mu piłkę z kozła i w ostatniej sekundzie trafił za trzy.
Można było mieć do Koszarka pretensje. Grał, nie da się ukryć, słabo, jak na swoją klasę. To on jest liderem Stelmetu, od liderów oczekuje się więcej. Ale właśnie - Koszarek jest liderem Stelmetu. Graczem, którzy wierzy w siebie, w którego wierzy drużyna. W ostatnich minutach wtorkowego meczu trafił dwie trójki, z czego jedną - jakby w rewanżu za mecz nr 2 - sprzed nosa Filipa Dylewicza. A 0,3 sekundy przed końcem, po faulu J.P. Prince'a (przewinienie miało miejsce, akcja rzutowa trwa do momentu, gdy zawodnik nie dotknie parkietu nogami), stanął na linii rzutów wolnych przy wyniku 91:92. Nie tylko wynik meczu, ale też wynik serii (podnieść się z 0-3?) zależał od niego.
- Osobiste, jak osobiste, czułem się jak na treningu. Nikogo nie było w pobliżu, tylko ja i piłka - mówił po meczu przed kamerą Polsatu bardziej siny ze zmęczenia niż różowy od reklamy Tauronu Koszarek. Czy był faulowany? - Byłem, byłem. Oni powiedzą, że nie byłem, ale szkoda, że po meczu nie podziękowali za walkę. Wykonaliśmy 50 proc. swojej roboty z tych dwóch spotkań u siebie, walczymy dalej - dodawał.
Bez Koszarka Stelmet nie da rady wygrać z Turowem. Wiedzą to wszyscy, z kibicami z Zielonej Góry na czele, którzy dziękowali swojemu rozgrywającemu skandując "Kapitan! Kapitan!".
Trzecia cegła: O Filipie Dylewiczu pisałem po dwóch pierwszych meczach, nie będę się powtarzał poza jedną obserwacją - 34-letni skrzydłowy, najstarszy gracz finału, był nie tylko najlepszym strzelcem (26 punktów) i zbierającym (14 zbiórek) meczu nr 3, ale też grał w nim najdłużej. 41 minut i 24 sekundy. Klasa!
Ale klasę pokazał też Łukasz Wiśniewski, pracuś, jakich w Polsce - co wynika z ostatnich słów Andrzeja Pluty - niewielu. "Wiśnia" przez lata był, a może nawet wciąż jeszcze jest, niedoceniany. Ale ten gość, też już blisko 30-letni, rok w rok wykonuje ogrom pracy. Nad rzutem, motoryką, obroną... Z roku na rok gra też w coraz silniejszych drużynach, zdobywa doświadczenie, jest coraz mądrzejszy. Nie brakuje mu werwy.
Seria trójek w trzeciej kwarcie (w całym meczu 6/8!), w sumie 24 punkty (9/13 z gry!), no i ten przechwyt na Koszarku... A po meczu rozsądne, choć widać, że wypowiadane w dużych nerwach słowa: - Przegrana to przegrana. Szkoda, że tak się spotkanie skończyło. Stelmet zagrał trochę lepiej niż ostatnio, my przyzwoicie. Powinno być 3-0. Ale nie ma co załamywać rąk. Stelmet wygrał, ale za dwa dni kolejne spotkanie, zobaczymy, jak wtedy zagrają.
Przy okazji Wiśniewskiego warto docenić też rolę Polaków w tym spotkaniu - Koszarek, Dylewicz, Wiśniewski byli najważniejszymi postaciami meczu, a wspólnie z Przemysławem Zamojskim, Damianem Kuligiem i Michałem Chylińskim, zdobyli w sumie 95 ze 185 punktów obu drużyn, czyli nieco ponad 51 proc. Jeśli doliczyć mających podwójne obywatelstwa Aarona Cela i Mantasa Cesnauskisa, pula rośnie do 60 proc. (111 ze 185).
To na pewno nie przeszkadza w odbiorze finału.
Czwarta cegła: Gdzie jest "Książę Zgorzelca"? Po meczu nr 1, w którym J.P. Prince zdobył 30 punktów, w dwóch kolejnych spotkaniach MVP ligi rzucił w sumie 16 - trafił ledwie pięć z 24 rzutów z gry, we wtorek spudłował dwa ważne wolne w końcówce.
Co się z nim dzieje? Po pierwsze: wiadomo było, że poziom z pierwszego meczu utrzymać będzie szalenie trudno, takie występy zdarzają się rzadko. Po drugie: obrońcy Stelmetu pilnują skrzydłowego Turowa lepiej, dokładniej, mądrzej. Christian Eyenga i grupa wspomagająca zrozumieli, na czym polegają akcje Prince'a, zabierają mu miejsce i atuty.
"Księcia" lepiej nie przekreślać, ale w hierarchii najważniejszych graczy finału nie jest on już tak wysoko, jak po pierwszym spotkaniu. A na koniec warto przyznać kilka wyróżnień za role drugoplanowe - dla aktywnego Eyengi, odblokowanego Cela, skutecznego Vladimira Dragicevicia w Stelmecie oraz Damiana Kuliga i Urosa Nikolicia w Turowie. Dzieje się w tym finale!