Kosiński, dotychczas znany jako Kitzinger, pięć lat temu był odkryciem ligi. Po występie na mistrzostwach Europy w 2007 roku zaczął jednak zmieniać kluby, doznał kilku kontuzji i jego kariera załamała się...
Marcin Iwo Kosiński: Jedno drugiego nie wyklucza, ale jestem przede wszystkim koszykarzem, to pasja i miłość mojego życia. Modelingu nie nazwałbym nawet hobby, to po prostu rzecz, którą robię dodatkowo. Do tej pory wszystkie sesje zdjęciowe odbywały się poza sezonem koszykarskim, czyli w czasie wolnym. Mam zamiar trzymać się tej zasady.
- Bez sensacji, ale nie obyło się bez dość zabawnych uwag - pewnie dlatego, że byłem pierwszym, który to zrobił. Cieszę się, że zrobiłem tamtą sesję, bo przez kilka miesięcy, kiedy się leczyłem i rehabilitowałem po kontuzji kostki, dokończyłem studia i pojawiła się oferta w modelingu. Pomogło mi to utrzymać się.
- Tak, ale nie mam ambicji zostać celebrytą. Wszystko, co robię poza koszykówką, robię ze względów zarobkowych i dlatego, że nie chcę mieć klapek na oczach. Chcę się rozwijać.
- Jestem zobowiązany do zachowania poufności, szczególnie jeśli chodzi o kwestie finansowe.
- Nie wiem, miałem tylko kilka sesji. Nie brałem jeszcze udziału w pokazach mody czy sesjach w ekstremalnych warunkach. Jeśli chodzi o samo pozowanie, to za spore wyzwanie uważam kontrolę nad mimiką.
- Do kulturysty mi daleko, nie mam zresztą takich ambicji. Na siłownię chodzę już od około siedmiu lat - eksperymentowałem z treningiem na różne sposoby, dzięki temu jestem świadom swego ciała, znam swój organizm, wiem, jak często musze pracować i jaki program obrać. Jest to też kwestia odpowiednich genów.
- Decydująca okazała się moja pierwsza sesja sprzed dwóch lat. Po niej dostałem propozycję wystąpienia we francuskim kalendarzu "Dieux Du Stade", czyli "Bogowie stadionów", a to z kolei spowodowało, że zgłosili się do mnie ludzie z Top Model. Wystąpiłem tam jako model, ale głównie dlatego, że jestem koszykarzem. Modeli do wyboru jest mnóstwo, model koszykarz jest jeden.
- Można to uznać za niezależny ode mnie zabieg marketingowy. Moje nazwisko pojawiło się w tych artykułach, bo znam się z Dawidem, poznaliśmy się na planie, ale poznałem tam także Anję Rubik czy Joannę Krupę. Znajomość jest tylko i wyłącznie służbowa.
Dla mnie było to dziwne. Każde środowisko funkcjonuje inaczej, dzięki temu zrozumiałem, jak działa to telewizyjne. Pewne rzeczy dzieją się poza nami, i to była jedna z takich sytuacji. Nie mam wpływu na to, jak ludzie interpretują pewne sytuacje i nie reagowałem gwałtownie. Postanowiłem poczekać, co się wydarzy i jak się okazało, news umarł śmiercią naturalną, bo nie był ani ciekawy, ani prawdziwy.
- Jeśli pojawią się propozycje, a jest taka szansa, to dlaczego nie? Byłaby to nadal ciekawa przygoda, a poza tym mógłbym się przyczynić do promowania koszykówki, która ciągle jest w Polsce sportem niszowym.
- Rok temu, jako gracz Asseco Prokomu Gdynia, przed rozpoczęciem sezonu doznałem kontuzji kostki. W lutym klub mnie zwolnił, krótko potem okienko transferowe zostało zamknięte, a ja nie byłem jeszcze zdrowy. Wyciągnął do mnie rękę trener AZS Politechnika Warszawa Mladen Starcević - korzystałem z obiektów klubu i trenowałem z zespołem, co pozwoliło mi odbudować zdrowie. Skorzystałem także z propozycji przyjaciela i zagrałem w warszawskiej lidze amatorskiej. Teraz miałem wiele ofert z różnych klubów, ale wybrałem Radom, bo to dla mnie dobre miejsce przede wszystkim ze sportowych względów. Zniknąłem z rynku, kluby niechętnie decydują się na zawodników, którzy nie grali tak długo. Rosy nie traktuję jako degradację, ale szansą na odbudowę i powrót do kadry. Potrzebuję dużo grania i skupieniu się na sporcie.
- Doświadczenie z walki o ekstraklasę z Rosą, będzie dla mnie cenniejsze niż bycie w drużynie, która nie będzie walczyć o nic. Specyfika ekstraklasy w tej chwili jest taka, że to liga zamknięta - żaden klub nie spada. Po składach niektórych drużyn można zauważyć, że liga w tym sezonie będzie bardzo przeciętna. Jest wiele zespołów, które poziomem nie odbiegają od I ligi. W Radomiu są ambicje awansu.
- Ambicją każdego koszykarza jest reprezentowanie kraju. Mi się to udało bardzo wcześnie, miałem wtedy 22 lata. Potem kilka rzeczy się zmieniło - dwa lata temu w kadrze był David Logan, zawodnik podobny do mnie, jeśli chodzi o pozycję na boisku i styl gry, ale wybrano jego. Poprzedni sezon rozpocząłem od kontuzji i długo nie potrafiłem się wyleczyć, co spowodowało, że nie byłem brany pod uwagę. Reprezentacja potrzebuje zawodników w formie, a ja ostatnio w niej nie byłem.
Przez całą dotychczasową karierę Kosiński grał jako Iwo Kitzinger. Nazwisko zmienił w grudniu. - Ucinając spekulacje na ten temat, chciałbym oświadczyć, że zmiana nazwiska podyktowana była zawiłymi sprawami rodzinnymi. Zawsze czułem się Marcinem, a decyzje o zmianie danych podejmowane były niezależnie ode mnie. Pierwszy raz będąc pełnoletnim, miałem okazję dokonać świadomego wyboru - tłumaczy.
Jednak w pierwszym meczu w Rosie Radom znów wystąpił jako Kitzinger. - Byłem zmuszony zagrać pod starym nazwiskiem, ze względu na niedopatrzenie PZKosz. Na początku roku przekazałem odpowiednią dokumentację z urzędu stanu cywilnego, ale dane na licencji zawodnika nie zostały zmienione na czas - mówi Kosiński, który w sobotę przeciwko Spójni zagrał jeszcze jako Kitzinger. Rzucił dziewięć punktów, Rosa przegrała 49:61.