Ci, którzy zostali do końca, wyszli jako świadkowie jednej z najgłośniejszych akcji początku sezonu NBA.
Wtedy Yuki Kawamura - 23-letni rozgrywający Grizzlies - oszukał obrońcę, zrobił step-back i trafił daleką trójkę. To były pierwsze punkty Japończyka na parkietach NBA, na punkcie którego szaleje nie tylko jego ojczyzna, ale i cały koszykarski światek.
- To jest świat Yukiego, w którym my tylko żyjemy - mówi Ja Morant, gwiazdor Grizzlies, który już uczy Japończyka swoich zwyczajów - tradycyjnego, przedmeczowego tańca czy koszykarskiego slangu. - Yuki wnosi mnóstwo radości i uśmiechu do naszej drużyny - dodaje. Grizzlies tej radości potrzebują jak nigdy wcześniej. Ale o tym za chwilę. Teraz o Yukim, który jest niczym błąd w koszykarskim systemie.
FIBA, która wpisała do profilu Kawamury 175 cm wzrostu, musiała być łaskawa, bo według mediów to trzy centymetry więcej niż w rzeczywistości. Tak czy inaczej - co taki mikrus robi na parkiecie? Zwłaszcza w zdominowanej przez wielkoludów NBA, w której era rozgrywających w stylu Steve’a Nasha i Jasona Kidda, czyli skupionych na podawaniu, a nie skakaniu i zdobywaniu punktów, już przeminęła.
Ale Kawamura tym wszystkim stereotypom zaprzecza, oszukując system.
Japończyk nie jest najniższym graczem w historii NBA. Earl Boykins i Spudd Webb mierzyli odpowiednio 168 i 165 cm, a najniższym koszykarzem, który biegał po amerykańskich parkietach, był Muggsy Bogues – mierzący 158 cm.
To, co wyróżnia Kawamurę, to niesamowita inteligencja boiskowa, przebojowość i cudowne podania.
Jego gra po prostu zapada w pamięci. Jak mecz Francji z Japonią na igrzyskach. Ten, w którym faworyzowani gospodarze o mały włos nie przegrali z japońskim underdogiem. Tak, Kawamura był gwiazdą tego meczu - zdobył 29 punktów, trafił sześć trójek i dołożył siedem zbiórek oraz sześć asyst. Nie przeszkadzało mu bieganie między gigantami wyższymi o ponad pół metra - Victorem Wembanyamą (224 cm) i Rudym Gobertem (217 cm).
Koszykarscy bogowie nie stanęli jednak po jego stronie. 16 sekund przed końcem czwartej kwarty Japonia prowadziła 84:80, ale wtedy Kawamura sfaulował przy rzucie Matthew Strazela. Ten trafił trójkę, a potem rzut wolny na wagę remisu. Kawamura miał jeszcze szansę dać Japonii zwycięstwo, ale przestrzelił trójkę. W dogrywce wycieńczeni Japończycy przegrali 90:94, tracąc szansę na sprawienie gigantycznej niespodzianki - czyli wygranej z późniejszymi srebrnymi medalistami igrzysk w Paryżu.
Mimo porażki cały świat skierował swoje oczy w kierunku Kawamury. Dosłownie - cały, bo Yukim zainteresowali się także działacze NBA. Do Stanów zaprosili go Grizzlies - najpierw oferując możliwość udziału w obozie przygotowawczym, a potem nagradzając dwuletnią umową typu "two-way", w której zawodnik może występować i na parkietach w NBA, i w jej "rezerwach", czyli G League.
- Jestem naprawdę szczęśliwy. Niezależnie od tego, czy to zagram w Hustle [drużynie G League - red.] czy Grizzlies, chcę pomóc drużynie wygrać. Chcę pokazać, że nie trzeba być wielkim, żeby grać w NBA. Chcę to zrobić - mówił Japończyk. Mistrz NBA Jason Tatum powiedział zaś o Japończyku: Steph Curry też nie jest aż tak duży, ale potrafi rzucać, rywalizować, rozumie grę. Yuki ma taki sam zestaw cech i myślę, że będzie wpływowym graczem NBA – stwierdził gracz Boston Celtics. Trudno o lepszą rekomendację.
Na razie Yuki gra niewiele, ale jeśli już wychodzi na parkiet, to jego zagrania przyciągają oczy fanów. Jak w kolejnej z akcji w meczu z Wizards, gdy wszedł w podkoszową strefę pełną gigantów, a potem podał bez patrzenia do Jaya Huffa.
"Czy każde podanie, które wykonuje Yuki, jest bez patrzenia?", "Ten gracz to prawdziwy sztos", "podziwiam go od igrzysk", "Osiem minut z Yukim [tyle Kawamura zagrał w spotkaniu przeciwko Portland Trail Blazers – red.] to coś, na co zasługiwaliśmy po całym tygodniu" - piszą kibice na Twitterze. Szaleństwo trwa. Gdy Yuki zdobył punkty w meczu z Blazers, hala rywala w Oregonie - tu cytat z lokalnego dziennikarza Devina Walkera - zachowywała się, "jakby to był siódmy mecz finałów".
Grizzlies takiego pozytywnego szaleństwa potrzebują. Zwłaszcza po ostatnim sezonie, który jest w całości do zapomnienia. Nie tylko z powodu fatalnego wyniku 27 zwycięstw i aż 55 porażek. Głównie z powodu swojej gwiazdy, wspomnianego Moranta, zawieszonej przez NBA na 25 meczów za niegodne zachowanie. Morant epatował gangsterskim stylem życia, m.in. wymachując bronią w klubie ze striptizem.
Teraz Grizzlies w końcu kojarzą się pozytywnie. W lecie zatrudnili nie tylko Kawamurę, ale i innego debiutanta - Zacha Edeya. Obaj tworzą osobliwy duet - pierwszy ma 172 cm wzrostu, drugi… 224 cm.
Grizzlies z pomocą Kawamury i Edya odtworzyli nawet legendarne zdjęcie sprzed lat - dawnych graczy Washington Bullets, czyli nieżyjącego Manute Bola i Muggsy Boguesa.
Kontrakt Kawamury nie jest gwarantowany, ale Japończyk zdaje sobie sprawę z szansy, przed jaką stoi. - [NBA] to scena moich marzeń. Bez względu na to, czy będę na niej przez 40 minut, czy jedną, dam z siebie 100 procent" - mówi. Dodaje, że koncentruje się także na nauce języka. - Na razie mówię tylko po japońsku, ale uczę się. Oglądam Netfliksa z angielskimi napisami. Obejrzałem w ten sposób serial "Last Dance" z Michaelem Jordanem - mówi, wzbudzając sympatię niemal na każdym kroku. Jak wtedy, gdy wchodząc na parkiet, wykonuje tradycyjny ukłon.
Japończyk w Grizzlies występuje z numerem "17" na koszulce. Nie przez przypadek. Z tym samym numerem w barwach Los Angeles Dogers gra Shohei Ohtani - najpopularniejszy japoński baseballista, z którym w grudniu Dogers podpisali 10-letni kontrakt wart 700 mln dol.
Kawamurze daleko do Ohtaniego – i pod kątem rozpoznawalności, i zarobków, i wkładu w dyscyplinę, którą reprezentuje. Ale i tak podbija serca fanów koszykówki. Kawamura grą, charakterem i usposobieniem jakby chciał powiedzieć: Myślisz, że nie potrafię grać, bo jestem niższy? No to patrz.