- Siedemdziesiąt?! Siedemdziesiąt?! – Kevin Durant, dwukrotny mistrz i czterokrotny król strzelców NBA nie dowierzał, kiedy na konferencji prasowej usłyszał od dziennikarzy, że Joel Embiid z Philadelphia 76ers zdobył 70 punktów. On sam właśnie zaliczył 43 i trudnym rzutem z wyskoku dał Phoenix Suns zwycięstwo 115:113 z Chicago Bulls. Jego oczy, po tym, jak usłyszał wiadomość, że Embiid rzucił 70, wyrażały i zachwyt, i niedowierzanie.
Takich reakcji jest ostatnio więcej wśród wszystkich, którzy interesują się koszykówką. W połowie grudnia Giannis Antetokounmpo zdobył 64 punkty dla Milwaukee Bucks. W miniony poniedziałek wspomniany Embiid zdobył 70, tego samego wieczoru Karl-Anthony Towns z Minnesota Timberwolves dobił do 62. W piątek wszystkich ich przyćmił fantastyczny Luka Doncić, który rzucił 73. Wszystkich, czyli także Devina Bookera z Suns, który w tym samym dniu, co Słoweniec, zdobył 62 punkty.
Koszykarze NBA coraz więcej i więcej punktów rzucają od lat. Wzrostowy trend jest widoczny od sezonu 2012/13, w którym drużyny zdobywały średnio po 98,1 punktu na mecz – w obecnych rozgrywkach to już 115,6, czyli o punkt więcej niż rok i aż o pięć więcej niż dwa lata temu.
Osiągnięcia indywidualne? W latach 90. mecze za 50 punktów w każdym sezonie można było liczyć na palcach jednej ręki, jeszcze w połowie poprzedniej dekady wciąż było ich po kilka. Jednak od 2015 r. trend też jest rosnący. W poprzednim sezonie 50 lub więcej punktów padło rekordowe 29 razy i dokonało tego aż 16 różnych koszykarzy! Rekordziści, Damian Lillard i Donovan Mitchell, zdobyli po 71.
A jeśli przy meczach za 70 punktów jesteśmy – z 15 takich spotkań w historii ligi, która gra od 78 sezonów, aż pięć rozegrano w ostatnich siedmiu latach. Oczywiście, sam legendarny Wilt Chamberlain między grudniem 1961 roku, a marcem 1963 miał sześć takich występów, ale to temat na osobną historię. Do Wilta jeszcze wrócimy.
Dlaczego w NBA od kilku lat rośnie liczba zdobywanych punktów, skąd te kolejne rekordy koszykarzy? Zadziałał splot kilku czynników – zmian przepisów, szalonego rozwoju talentu zawodników oraz analitycznego podejścia do ofensywy, co zaowocowało wzrostem znaczenia rzutu za trzy punkty.
Zacznijmy od zmian przepisów, czyli 2004 r., w którym NBA zakazała gry rękami w defensywie. Wcześniej obrońca mógł spychać, a nawet odpychać gracza z piłką używając obu dłoni lub przedramienia - doświadczał tego choćby Michael Jordan. Niżsi gracze mieli z reguły wielkie problemy z przedarciem się pod kosz, kontakt fizyczny był wszechobecny, faule odgwizdywano rzadko. Obrona wygrywała z atakiem.
Apogeum twardej koszykówki był finał z 1994 roku, w którym Houston Rockets i New York Knicks z trudem dobijali do 90 punktów. 10 lat później NBA powiedziała w końcu "Stop!". Bo co sprzedaje bilety i prawa do transmisji telewizyjnych za grube miliony? Efektowne akcje i punkty, dużo punktów. Kibice, co do zasady, kochają atak, kichają na obronę, więc liga nie chciała wyników 91:87, wolała 121:117.
I dzisiejsza NBA to właśnie liga bezkompromisowego ataku, o tytanach twardej obrony z przełomu wieków – Detroit Pistons, Chicago Bulls, New York Knicks czy San Antonio Spurs – można opowiadać legendy, oglądając je na YouTube. Teraz między bezradnymi często obrońcami wręcz pływają błyskotliwi, wszechstronni i niemal nietykalni gracze z piłką, a zwycięża ten, kto rywala przerzuci, a nie zatrzyma. Atak wygrywa z obroną.
Koszykówka jako gra stała się mniej fizyczna, ale jednocześnie bardziej fizyczni stali się koszykarze. W naturalny sposób są silniejsi, skoczniejsi, bardziej dynamiczni, a do tego nieprawdopodobnie utalentowani. Liczba gwiazd w NBA rośnie, w lidze jest coraz więcej graczy zasługujących na to określenie – takich, którzy potrafią w meczach robić cuda. Przypomnijmy: aż 16 koszykarzy zdobyło w poprzednim sezonie 50 lub więcej punktów.
Amerykańscy fachowcy często mówią o niespotykanej dotychczas eksplozji talentu i patrząc tylko na wyjątkowych graczy z ostatnich lat, nie sposób się nie zgodzić. Stephen Curry, LeBron James, Kevin Durant, James Harden, Nikola Jokić, Giannis Antetokounmpo, Luka Doncić, Joel Embiid – każdy z nich w jakimś stopniu rewolucjonizował koszykówkę. Nieprawdopodobnym dryblingiem, wyjątkową wszechstronnością, doskonałym rzutem lub umiejętnością kozłowania przy wysokim wzroście, czy przewidywaniem wydarzeń owocującym fantastycznymi podaniami.
I nie wszyscy z nich to atleci. Jeśli niektórzy z nich mięśniami się nie wyróżniają, to korzystają z wyjątkowej boiskowej inteligencji – Doncić i Jokić, kluseczki w porównaniu z gladiatorami takimi jak LeBron czy Giannis, czasem wyglądają tak, jakby robili wszystko w zwolnionym tempie, ale ich zmysły, głowa i ręce są szybsze od wszystkich dookoła. Są absolutnie wyjątkowi. I przypomnijmy – wszystkie swoje koszykarskie cuda mogą wyczyniać przeciwko obrońcom, którzy muszą unikać kontaktu.
Ofensywna gra wywołana zmianami przepisów przyspieszyła, lepsi koszykarze zaczęli wykorzystywać szereg nadarzających się okazji, a w międzyczasie dostali jeszcze jedno narzędzie – rzut za trzy punkty jako główną broń ofensywy. Nie brak teorii, że to właśnie trójki naprawdę zrewolucjonizowały obecny basket.
Kalkulacja jest prosta – skoro skuteczność z dystansu rośnie i zbliża się do tej w rzutach dwupunktowych z półdystansu, to bardziej opłaca się rzucać z daleka. I tak się dzieje – rzuca się już praktycznie tylko za trzy lub spod kosza. Tradycyjne rzuty z półdystansu, z których słynął choćby wspominany już Jordan, uznawane są za złe, niepotrzebne.
I tak stare koszykarskie powiedzenie "żyjesz z trójek, umierasz przez trójki" odchodzi do lamusa. Golden State Warriors, kosmiczny zespół z połowy poprzedniej dekady, który nie tylko wywalczył cztery mistrzostwa NBA, ale także pobił legendarny rekord Chicago Bulls kończąc rundę zasadniczą z bilansem 73-9, opierali się właśnie głównie na trójkach Stephena Curry'ego i Klaya Thompsona. Ich piątka bez środkowego nazywała była "piątką śmierci", bo zabijała rywali szybką grą i rzutami z dystansu.
Za Warriors poszli wszyscy, liczba oddawanych trójek rośnie regularnie: 20 lat temu drużyny rzucały średnio 14,9 razy z dystansu, 10 lat temu – 21,5, a w tym sezonie – 35 razy. Skuteczność tak skokowo nie rośnie, ale trend jest zauważalny – odpowiednio 34,7, 36 oraz 36,7 proc.
Rzucają rozgrywający, rzucają skrzydłowi, rzucają podkoszowi. Najwyższy w NBA, mierzący 224 cm wzrostu Victor Wembanyama z San Antonio Spurs, oddaje średnio pięć trójek w meczu, trafia 30 proc. i wszyscy są zadowoleni. A skoro wszyscy rzucają, to gra przenosi się na obwód, obrońcy są wyciągani spod kosza. A to oznacza, że tam robi się miejsce, które szybkim, piekielnie utalentowanym graczom z piłką, łatwo atakować. Tłok się rozrzedza, twardo bronić nie można, punkty można zdobywać co chwila.
Taka gra jest stworzona dla gwiazd pokroju Doncicia – takich, którzy mają świetny rzut za trzy, ale jednocześnie znakomicie dryblują. Obrońca nie podejdzie? Rzucasz za trzy. Obrońca się zbliży? Mijasz go i masz autostradę do kosza, na której na dodatek nikt nie może cię dotknąć, bo będzie faul.
Ale mówiąc o rekordach, trzeba wspomnieć jeszcze właśnie o obronie, która w NBA bywa określana mianem słabej. – Powrót do obrony jest najgorszy w historii ligi – mówił rok temu Steve Kerr, trener Warriors. – Co wieczór widzisz sytuacje, w których pięciu graczy po prostu stoi, ktoś rzuca, ktoś pobiegnie do kontry, a potem wszyscy się zachwycają, że zdobywa punkty. Myślę, że gra się bardzo poluzowała, a gracze są bardzo utalentowani i stąd tak dużo meczów z dużą liczbą punktów.
Kerr wypowiedział się dość ogólnie, ale konkretne niedomagania defensywy można wskazać w przypadku ostatnich meczów Embiida za 70 i Doncicia za 73 punkty. Rywale pierwszego, San Antonio Spurs, w ogóle wielkiego środkowego nie podwajali, a w ostatniej kwarcie pilnował go dużo niższy i lżejszy Jeremy Sochan. Z kolei przeciwnicy drugiego, Atlanta Hawks, też nie zdecydowali się na podwajanie, nie zmienili sposobu bronienia akcji dwójkowych, Doncić od początku do końca meczu miał mnóstwo miejsca.
Trochę tak, jak w 2006 r., w swoim rekordowym meczu za 81 punktów, miał Kobe Bryant. Toronto Raptors nie zdecydowali się wówczas na podwajanie, co już w trakcie meczu wydawało się dziwną decyzją. - Pamiętam, że trener w pewnym momencie powiedział: "A niech rzuci nawet 100 punktów. Liczy się tylko to, czy wygramy mecz, czy nie" – wspominał rekordowy mecz Bryanta Matt Bonner, były gracz Raptors.
Do Bryanta obecni koszykarze NBA mają blisko – Embiid rzucając 70 punktów, spudłował aż 17 rzutów, a 11 minut przesiedział na ławce. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zobaczyć na jego koncie 82 punkty – to tylko sześć celnych rzutów więcej, a w pięć dodatkowych minut na boisku mógłby ich oddać i trafić więcej. Doncić "wyżyłował się" już bardziej – spędził na parkiecie 45 z 48 minut, trafił rewelacyjne 25 z 33 rzutów z gry, w tym osiem z 13 za trzy.
Czy rekord Bryanta zostanie pobity? – Tak, jeśli nie w tym sezonie, to w następnym lub jeszcze kolejnym. Gracze są po prostu zbyt efektywni, a obrońcy są w zbyt niekorzystnej sytuacji, by ograniczać strzelców – uważa Chris Herring z ESPN. – Jest coś zaraźliwego w tych ogromnych osiągach punktowych, jeśli chodzi o przekonanie innych graczy, że mogą komuś dorównać lub przewyższyć poprzedni wynik. Poprzeczka została zawieszona, reszta ligi ma teraz ponad dwa miesiące na jej przeskoczenie – dodaje Kevin Pelton z tej samej redakcji.
By rekordy pobijać, musi być spełnionych kilka okoliczności, roboczy wzór na taki mecz istnieje. Po pierwsze: spotkanie jest zacięte, co wymaga od najlepszych wielu minut gry. Po drugie: gwiazdy od początku są w gazie, zdobywają przynajmniej 20 punktów w pierwszej kwarcie - taki wynik nakręca, skłania zespół do grania na konkretnego gracza. Po trzecie: obrona jest bierna, nie reaguje, nie dostosowuje planu gry do popisów gwiazdy. Po czwarte, opcjonalne: przydałaby się dogrywka, albo dwie.
Rekordu Bryanta obecne gwiazdy NBA już niemal dotykają, ale co z rekordem absolutnym? 2 marca 1962 r. Wilt Chamberlain zdobył 100 punktów w meczu swoich Philadelphia Warriors z New York Knicks. Najsłynniejszy wyczyn w historii koszykówki ma już niemal 64 lata, setka to święty graal basketu.
Ale to nie był normalny mecz. Świetni Warriors i słabiutcy Knicks grali w niewielkiej miejscowości Hershey przed ledwie czteroma tysiącami kibiców. Chamberlain, mierzący 216 cm wzrostu ówczesny dominator, do przerwy miał 41 punktów. – Podawajmy piłkę tylko do niego, zobaczymy, ile zdoła rzucić – rzucił Guy Rodgers, jeden z graczy Warriors. A trener się zgodził.
Na początku czwartej kwarty Knicks przegrywali 106:125 i teoretycznie mieli jeszcze czas na pogoń i walkę o zwycięstwo, zaczęli spowalniać grę, żeby zmniejszyć liczbę okazji Chamberlaina na zdobywanie punktów. W odpowiedzi Warriors zaczęli ich intencjonalnie faulować – tak, żeby po rzutach wolnych jak najszybciej odzyskać piłkę. Ale Knicks też się wycwanili - też próbowali faulować rywali. Niech rzucają sobie wszyscy, byleby tylko Wilt nie dostał piłki. – Ten mecz był farsą. Oni faulowali nas, a my faulowaliśmy ich – wspominał trener Knicks Eddie Donovan.
W obecnej NBA taka farsa nie byłaby możliwa, po prostu. Ale czy to znaczy, że niemożliwe jest zdobycie 100 punktów w meczu? Stwierdzenie, że tak, możliwe, wydaje się nazbyt optymistyczne, więc zakończmy cytatem z Bryanta wspominającego swój rekord. - Zawsze uważałem, że zdobycie 80 punktów w meczu jest możliwe. Podobnie jak 90. Podobnie jak 100. Gdy zdobyłem 81 punktów, przesiedziałem na ławce pierwsze sześć minut drugiej kwarty. W ich trakcie mogłem rzucić 14-15 punktów i grając tak, jak grałem, na luzie dobiłbym do 40 punktów przed przerwą.
Czyli do 100 w końcówce. Czekamy.