Był 11 czerwca 2009 roku, temperaturę upalnego popołudnia w Orlando podnosiła stawka nadchodzącego spotkania - meczu nr 4 w finale NBA, w którym miejscowi Magic mierzyli się z Los Angeles Lakers. Na parkingu pod halą nagle zahuczało - swoje miejsce zajęło czarne bmw M5, z którego po chwili wysiadł uśmiechnięty Marcin Gortat. 25-letni wówczas środkowy Magic wieczorem nie był już tak zadowolony, gospodarze przegrali z Lakers 91:99 po dogrywce, wynik finału zmienił się na 1-3. "Polski Młot" zdobył w tym spotkaniu cztery punkty i miał dwie zbiórki w trakcie czterech minut gry. I pewnie nawet nie zorientował się, że właśnie rozegrał 100. mecz w NBA.
W środę swój pierwszy ligowy jubileusz obchodził Jeremy Sochan - przeciwko Oklahoma City Thunder zagrał w NBA właśnie po raz 100. Nie zapamięta tego meczu dobrze - miał 1/7 z gry, zdobył tylko dwa punkty, do których dodał pięć zbiórek i cztery asysty. W obronie był raz za razem szkolony przez znakomitego Shaia Gilgeousa-Alexandra, a jego San Antonio Spurs Sochana przegrali aż 114:140 i mają bilans 8-36. Po ligowym dnie szorują właściwie od początku sezonu.
Sochan, który gra w NBA drugi sezon, w 100 spotkaniach zdobył 1110 punktów, miał 545 zbiórek i 317 asyst. Rozegrał 2752 minuty, czyli jego meczowe średnie to 27,5 minuty, 11,1 punktu, 5,4 zbiórki oraz 3,1 asysty. To bardzo dobre osiągnięcia, a w porównaniu do tego samego okresu w karierze Gortata - wręcz świetne. Były środkowy w pierwszych 100 spotkaniach rozegrał ponad dwa razy mniej, bo 1145 minut, zdobył 341 punktów i 386 zbiórek. Czyli średnio miał po 11,4 minuty, 3,4 punktu oraz 3,8 zbiórki.
Sochana i Gortata porównujemy, bo są jedynymi polskimi graczami, którzy w NBA zaistnieli naprawdę - Cezarego Trybańskiego i Macieja Lampego można w takich rozważaniach pominąć. Ale jednocześnie jasne jest, że pod względem sportowym zestawianie Jeremiego z Marcinem jest karkołomne - ze względu na styl gry i pozycję na boisku to zupełnie inni gracze.
Sochan to wszechstronny skrzydłowy, który przy 203 cm wzrostu może grać na kilku pozycjach i w wieku niespełna 21 lat wciąż przypomina kawałek plasteliny, z którego trenerzy mogą ulepić takiego gracza, jakiego potrzebuje zespół. W obecnej koszykówce polegającej w dużej mierze na wymienności pozycji jest zawodnikiem, którego każdy chce mieć w drużynie.
O 10 cm wyższy Gortat od początku kariery miał natomiast wąską specjalizację - jako środkowy miał twardo bronić, zbierać piłki, stawiać zasłony. W tym sensie był graczem tzw. starej szkoły i przez całą karierę w NBA rozwijał się właściwie tylko w tym zakresie. Ale robił to skutecznie: siła i doświadczenie dawały coraz więcej pod tablicami, perfekcja w stawianiu zasłon prowadziła do wyższych zdobyczy punktowych.
I jeśli Gortat dostał w USA ksywę "Polski Młot" ze względu na mocne wsady do kosza przypominające wbijanie gwoździ, tak Sochana, idąc tropem narzędzi, należałoby porównać do scyzoryka, z którego trener w zależności od sytuacji wysuwa odpowiednie ostrza.
Ze względu na te różnice szukanie odpowiedzi na pytanie o to, który z nich jest lepszym koszykarzem, prowadzi na manowce, ale zastanawianie się, czy Sochan dorówna Gortatowi pod względem kariery, jest zasadne.
Na razie jest kilka długości przed starszym kolegą - w chwili pierwszego jubileuszu jest o cztery lata młodszy, jego rola w drużynie jest nieporównanie większa. Regularnie występuje w pierwszej piątce Spurs, dwukrotnie rzucał ponad 30 punktów, miał kilka spotkań, w których zbliżał się do triple-double, miał kilka takich, w których jego akcje w końcówkach miały duże znaczenie dla wyniku.
Gortat dobijając do setki meczów w NBA był żelaznym rezerwowym Orlando Magic, zmiennikiem Dwighta Howarda, wówczas czołowego środkowego ligi. Na parkiet wchodził regularnie, ale jego minuty zależały od liczby fauli Howarda, przebiegu i wyniku meczu. Zdarzyło się, że zagrał aż 42 minuty, ale zdecydowanie częściej bywało, że grał grubo poniżej 10. Nie miał komfortu popełniania błędów, a jako zmiennik gwiazdy nie posiadał dużej siły przebicia.
- Na pewno Jeremy ma lepszy start niż ja - był wybrany z dziewiątym numerem draftu, od początku gra regularnie. Ja pierwsze dwa lata praktycznie siedziałem na ławie, grałem niewielkie minuty - mówił Sport.pl Gortat na początku grudnia, gdy Sochan zdobył 33 punkty przeciwko Atlanta Hawks i o dwa punkty przebił życiowe osiągnięcia "Polskiego Młota", który w 2014 roku dwukrotnie rzucał po 31 punktów.
Ten lepszy start Sochana, o którym wspomina Gortat, też ma duże znaczenie. Jeremi trafił do NBA po roku gry na uczelni Baylor – on adaptował się tam do amerykańskiego stylu gry i stylu życia, a ligowi skauci rozłożyli jego grę na czynniki pierwsze. Wysokie, dziewiąte miejsce w drafcie było wynikiem nie tyle poziomu gry, co potencjału do rozwoju, a debiut z marszu w pierwszej piątce wynikał z tego, że Spurs nie mieli klasowego gracza na jego pozycji.
Gortat w drafcie z 2005 roku został wybrany z odległym, 57. numerem. - Nie zasługiwałem wtedy na grę w NBA. Nie byłem dobrym zawodnikiem, miałem tylko potencjał – wspominał po latach, a w Orlando myślano o nim tak samo i przez dwa lata odsyłano do Europy, do niemieckiej Kolonii. - Pamiętam, że pierwsze godziny po usłyszeniu zdania: "Wróć za rok" były ciężkie - opisywał w rozmowie z "Gazetą Wyborczą". Gdy w 2007 roku podpisał w końcu minimalną umowę, NBA uczył się właściwie od początku. A drogę na parkiet zasłaniał potężny Howard, od którego Gortat pobierał naukę - także w formie kuksańców - na treningach.
Nauka dotyczyła zresztą nie tylko koszykówki. O pierwszych relacjach z Howardem Gortat opowiadał w 2008 roku tak: - Mam z nim układ "odzieżowy". Zaczęło się od pogrzebu ojca Jameera Nelsona. Założyłem garnitur, który kupiłem sobie trzy lata temu, specjalnie na draft. Nie wyglądał źle, ale jak mnie Dwight zobaczył, to powiedział: "Przyjedź do mnie do domu". Wchodzę, a Dwight mówi: "Idź do tamtego pokoju i wybieraj spośród wszystkiego, co wisi po prawej stronie". Poszedłem i poczułem się jak w galerii handlowej! Nawet nie zastanawiałem się, co biorę, po prostu zbierałem ciuchy z wieszaków i zanosiłem do samochodu.
I tak Gortat uczył się amerykańskiego sznytu, luzu, nabierał pewności siebie. Sochan? On to wszystko miał od urodzenia, zresztą na świat przyszedł w miejscowości Guymon w stanie Oklahoma, więc można powiedzieć, że 100. mecz w NBA rozegrał blisko amerykańskiego domu. Ale dom Sochan miał przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, wakacje spędzał w Polsce, a przed wyjazdem do USA grał w Niemczech. Jeremi lubi, gdy mówi się o nim "obywatel świata", sam przyznaje, że ma wyrazistą osobowość i nie chodzi tylko o to, że lubi zmieniać kolor włosów. - Wydaje mi się, że wszędzie wnoszę dużo pozytywnej energii, zabawy, którą odczuwają kibice, koledzy z drużyny, trenerzy, cała organizacja. Moim życiowym celem jest także pomaganie innym i czuję, że jeśli NBA się na mnie otworzy, jeśli będę miał szansę w niej grać, to będę w stanie zbliżyć ze sobą wiele społeczności - mówił "USA Today" jeszcze przed draftem. Miał wówczas ledwie 19 lat i pod względem medialnego obycia w naturalny sposób miał łatwiejsze wejście do NBA niż Gortat.
Marcin na wysokie schody nie zwracał jednak uwagi. Karierę w USA pozwoliły mu zrobić determinacja i ciężka praca - w roli twardego podkoszowego regularnie się rozwijał i w końcu się w NBA przebił. Właściwie tuż po rozegraniu setnego meczu, tuż po sezonie 2008/09, Dallas Mavericks zaproponowali mu 34 mln dolarów za pięć lat, a Magic wyrównali tę ofertę. Gortat został w Orlando, ale w 2010 roku przeszedł do Phoenix Suns i tam stał się graczem pierwszoplanowym, w sezonie 2011/12 był nawet najlepszym strzelcem drużyny ze średnią 15,4 punktu na mecz. A potem rozegrał pięć równych, dobrych sezonów w Washington Wizards. Na pozycji środkowego stał się w NBA znakiem jakości.
W sumie, licząc z play-off, Gortat rozegrał w NBA 892 mecze, w których rzucił 8505 punktów. W trakcie 12 sezonów w lidze podpisał trzy kontrakty - dwuletni na 1,1 mln, pięcioletni na 34 mln oraz kolejny pięcioletni na 60 mln. W sumie na amerykańskich parkietach zarobił 95 mln. Zrobił poważną karierę.
Sochan, jeśli - odpukać - zdrowie pozwoli, zrobi poważniejszą. Szczególnie pod względem finansowym, bo kontrakty w NBA z dekady na dekadę, a nawet z roku na rok rosną wraz z zyskami ligi. W tym sezonie Jeremi zarabia 5,3 mln dol., a jego cała czteroletnia umowa warta jest 23 mln. Kolejna, którą podpisze w 2026 roku, będzie zdecydowanie wyższa.
I bardzo możliwe, że już przebije rekordowy kontrakt Gortata, bo nie dość, że tacy gracze jak Sochan - wszechstronni, nastawieni na obronę, ale pokazujący przy tym przebłyski w ataku - są w cenie, to rosnący pułap wynagrodzeń dla zawodników pozwala płacić im więcej. Średnia pensja w NBA to w tej chwili 10,1 mln dol., taką kwotę lub wyższą zarabia 158 koszykarzy. Deni Avdija z Washington Wizards czy Rui Hachimura z Los Angeles Lakers - gracze wybrani tak jak Sochan z dziewiątym numerem draftu dwa i trzy lata przed Polakiem - podpisali niedawno nowe umowy. Avdija na 55 mln za cztery lata, Hachimura na 51 mln za trzy. Sochan poziomem gry od nich na pewno nie odstaje.
Jedyne, czego Sochanowi w porównaniu z Gortatem na tym samym etapie kariery brakuje, to zwycięstwa. W jego debiutanckim sezonie Spurs mieli bilans 22-60, obecnie mają 8-36. Najmłodszy zespół w lidze jest zarazem jednym z jej najgorszych, drużyna z San Antonio wciąż przypomina plac budowy, na którym dopiero zaczęto wylewać fundamenty. Filar co prawda już stoi - to ledwie 20-letni, mający zadatki na supergwiazdę NBA Victor Wembanyama - ale całej konstrukcji nie widać.
Budowa pod kątem nieokreślonej jeszcze przyszłości pozwalają trenerowi Greggowi Popovichowi na eksperymenty, także z udziałem Sochana. Jeremi zaczął sezon jako rozgrywający, co było dla niego ogromnym wyzwaniem, bo nigdy wcześniej nie grał w takiej roli. W połowie grudnia wrócił na pozycję wysokiego skrzydłowego i gołym okiem widać, że czuje się na niej lepiej, gra swobodniej.
Gortat zaczynał inaczej, dołączył do skonstruowanego już zespołu, stał się trybikiem rozkręcającej się maszyny. W jego pierwszym sezonie Magic wygrali 52 spotkania, w drugim poprawili się na 59 - w play-off wyeliminowali m.in. broniących tytułu Boston Celtics, potem Cleveland Cavaliers z LeBronem Jamesem w składzie, a w finale walczyli z Lakers Kobe Bryanta.
- Jestem częścią zespołu i codziennie oglądam to, czego większość osób nie dostrzega - ta drużyna ma charakter, wolę walki, ale przede wszystkim talent. Mamy wielu wszechstronnych zawodników i pokazaliśmy to z Cavaliers. Finał z Lakers? Wygramy. Jedziemy do samego końca - mówił Gortat w czerwcu 2009 roku. Jeśli chodzi o przewidywania, to się pomylił, Magic przegrali 1-4. Ale Sochan takich rozważań może mu zazdrościć.
Codzienność Gortata w NBA była zwycięska - w 12 sezonach jego zespół tylko dwukrotnie kończył rozgrywki z ujemnym bilansem, Marcin przywykł do zwycięstw i regularnej gry w play-off. Jeremi, póki co, wręcz przeciwnie. Zespołowa codzienność Spurs bywa przygnębiająca, na przełomie listopada i grudnia koszykarze z San Antonio przegrali aż 18 meczów z rzędu.
- Pewnie, że jest ciężko, nikt nie lubi przegrywać. Ale sezon jest długi, wiemy, że będą i gorsze, i lepsze momenty. Najważniejsze jest to, by podtrzymywać ambitne nastawienie, wyciągać wnioski z porażek, trzymać się razem jako zespół i w każdym kolejnym meczu walczyć o zwycięstwo - mówił Sochan rok temu w rozmowie ze Sport.pl, a te słowa nie straciły na aktualności.
By wygrywać i zacząć walczyć o play-off, Spurs potrzebne będą transfery - w amerykańskich mediach już pojawiają się rozważania na ten temat. Drużyna potrzebuje rozgrywającego, w kontekście poszukiwania "jedynki" eksperyment z Sochanem można uznać za nieudany. Polak nabrał nowych umiejętności, może być w tej roli opcją rezerwową, ale by wykorzystać potencjał Wembanyamy Spurs muszą mieć na tej pozycji gwiazdę.
Sochana w transferowych układankach nikt na razie nie bierze pod uwagę, wszystko wskazuje na to, że szefowie klubu chcą rozwijać jego potencjał z korzyścią dla drużyny. Możliwe, że Jeremi w San Antonio zostanie na lata i to właśnie w Teksasie będzie miał okazję obchodzić kolejne jubileusze.
No i będzie gonił Gortata. - Jest jeszcze parę moich fajnych osiągnięć do pobicia w NBA - zauważa jednak Marcin. - Średnie na poziomie double-double, po kilkadziesiąt takich meczów w sezonie, to ciężkie cyfry do wykręcenia. Do tego siedem sezonów w play-off, sporo meczów w finałach i półfinałach konferencji - wylicza. I dodaje: - Jeremy ma szansę, ma potencjał, by wiele osiągnąć. Wszystko zależy od zdrowia i determinacji.