Bilans 53-29 i pierwsze miejsce w piekielnie silnej Konferencji Zachodniej. Tak było w sezonie regularnym. A potem w play-off walec o nazwie Denver Nuggets miażdżył rywali z jeszcze większą bezwzględnością – 4-1 z Timberwolves, 4-2 z Suns, 4-0 z Lakers. I w końcu, w wielkim finale, 4-1 z Miami Heat.
I jeśli można napisać, że w sporcie ktoś zasłużył na triumf, to Nuggets na trofeum Larry'ego O'Briena zasłużyli jak nikt dotąd. Tak samo jak Nikola Jokić na statuetkę MVP – dla najlepszego gracza finałów.
– Jest świetnym człowiekiem, ojcem, mężem i koszykarzem. Kochamy go, jest naszym MVP – mówił trener Nuggets Mike Malone, a 20 tysięcy fanów w hali Ball Arena w Kolorado skandowało "MVP! MVP! MVP!".
Powtarzamy tę historię do znudzenia, ale dziś, gdy Serb odebrał statuetkę im. Billa Russella, pierwszą po śmierci wielkiej legendy NBA, ma ona jeszcze mocniejszy wydźwięk. Ekipę Nuggets do mistrzostwa zaprowadził zawodnik z dopiero z 41. numerem w drafcie, którego wybór NBA niemal przegapiła, emitując w tym czasie reklamy. Gracz, z którego śmiano się, że wygląda raczej na leniwego grubaska, a nie kogoś, kto jest w stanie biegać za piłką. A co dopiero zgarniać najważniejsza trofea.
Okrzyki "MVP!" po meczu numer pięć finałów NBA – wygranym przez Nuggets 94:89, ale o tym za chwilę – były w pełni uzasadnione. A jednocześnie były pstryczkiem w nos wszystkim tym, którzy na MVP sezonu regularnego wybrali Joela Embiida.
Gracz Filadelfii 76ers zgarnął trofeum po dwóch latach dominacji Jokicia. Być może Serbowi nie wręczono trzeciej z rzędu statuetki właśnie dlatego, że do tej pory nie potrafił doprowadzić ekipy nawet do finału NBA.
No to doprowadził – i od razu zgarnął mistrzostwo ligi.
W tegorocznych play-off zdobył 600 punktów, 269 zbiórek i 190 asyst. Jest pierwszym graczem w historii, który był najlepszy we wszystkich trzech kategoriach. Finały NBA zakończył ze średnimi 30,2 punktu, 14 zbiórek, 7,2 asysty i 1,4 przechwytu. W całych play-off zaliczył aż 10 triple-double, czym pobił rekord Wilta Chamberlaina. W meczu z Phoenix Suns zdobył rekordowe dla siebie 53 punkty. Notował średnio triple-double w dwóch z czterech serii play-off. I to wszystko w wieku zaledwie 28 lat. To niebywałe.
Ale pasjonujących historii jest w Nuggets więcej. Jak choćby ta Jamala Murray'a, innego z liderów ekipy z Denver, który odniósł dramatyczną kontuzję kolana i przez 18 miesięcy w ogóle nie grał w koszykówkę. – To dla niego się starałem – mówił w poniedziałkową noc Nikola Jokić.
Trenerowi Mike'owi Malone'owi w ogóle udało się zbudować coś więcej, niż tylko zespół koszykarski (choć jaki!). – To, co stworzyliśmy, zostanie z nami na długo po zakończeniu gry – mówił zwykle oszczędny w słowa i emocje Jokić.
Mecz numer pięć był emocjonalnym szaleństwem. Po 47 minutach walki nic nie było jasne, wszystko rozstrzygnęło się w ostatniej minucie. A w zasadzie w ostatnich sekundach, kiedy to w najważniejszej akcji piłkę stracił Jimmy Butler, a punkty z linii rzutów wolnych trafił Kentavious Caldwell-Pope.
Rachel Nichols, reporterka ESPN, pokazała na Twitterze, jak dopiero na ostatnią chwilę do hali w Nuggets wjechały na wózkach dostawczych kartony z szampanami. Na święto trzeba było czekać do ostatniej chwili.
Miami Heat zarzekali się, że doprowadzą do meczu numer sześć. Sytuacja ekipy z Florydy była ekstremalnie trudna – tylko raz zdarzyło się, by drużyna przegrywająca w finale 1-3 wybrnęła z tarapatów i chodzi oczywiście o wielki triumf LeBrona Jamesa i jego Cleveland Cavaliers w 2016 r.
Nikomu przedtem i nikomu potem ta sztuka się nie udała – także Heat, którzy w tej sytuacji byli dwukrotnie – w 2014 i 2020 r. – i dwukrotnie się z niej nie podnieśli. Teraz też się nie udało, choć jeśli komukolwiek w NBA ta sztuka miała się udać, to właśnie im. Oczywiście pod wodzą Jimmy'ego Butlera.
"Już teraz jest jednym z najlepszych graczy NBA, naturalnym przyszłym członkiem Galerii Sław i jednym ze stu najlepszych koszykarzy w historii" – mówił przed meczem dziennikarski autorytet John Hollinger.
Ostatni mecz w tym sezonie był dla Butlera przedziwny. Do przerwy lider Heat zdobył ledwie osiem punktów. Brakowało mu sił, wyglądało na to, że bak się wyczerpał. A co najbardziej osobliwe – ulotniła się gdzieś jego pewność siebie, Butler bał się rzucać, unikał odpowiedzialności.
Aż przyszła kwarta numer cztery, w której odpalił działa – trafiał za trzy jak natchniony, w 12 minut zdobył 13 punktów, ale w ostatnich akcjach zawiódł. Po raz drugi - po "bańce" w Orlando i starciu z Lakers - zagrał z Heat w finałach, ale po raz drugi przegrał. Ale ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.
Dziś z tytułu cieszą się Nuggets. Cieszy się Nikola Jokić i jego barwna, serbska rodzina. Cieszy się Jamal Murray, Mike Malone, który – jak podkreślali komentatorzy – poświęcił NBA całe swoje życie. Dziś bawi się całe Kolorado. Zasłużenie. To być może początek wielkiej dynastii najlepszej ligi świata.