20 lat i koniec. Polska legenda kończy karierę. "Nie boję się łez"

Piotr Wesołowicz
- Podobało mi się, jak z koszykówką żegnał się Kobe Bryant. Powiedział "Mamba out" i rzucił mikrofon. Też będę chciał pożegnać się w tym stylu. Nie ma czasu, aby się uzewnętrzniać - mówi Sport.pl Łukasz Koszarek, który lada dzień oficjalnie żegna się z reprezentacją Polski.

Mecz z Austrią (23 lutego w Sosnowcu) będzie oficjalnym pożegnaniem z reprezentacją Polski Łukasza Koszarka – jednego z najlepszych polskich koszykarzy w historii, uczestnika sześciu Eurobasketów oraz mistrzostw świata w 2019 r. Koszarek – 13-krotny medalista mistrzostw Polski, w tym pięciokrotny mistrz – zapowiada także w rozmowie ze Sport.pl swoje "Last Dance". I – już jako dyrektor kadry – anonsuje powołanie do reprezentacji dla Jeremiego Sochana oraz naturalizowanie Jonaha Mathewsa.

Zobacz wideo Nadchodzą sensacyjne powołania Santosa. Gigantyczny problem na start

Piotr Wesołowicz: Co czujesz, myśląc o ostatnim sezonie w karierze?

Łukasz Koszarek: Ulgę. Że to dobry krok. Oczywiście – wychodzą mi jeszcze dobre mecze, ale coraz częściej męczy mnie, że ciało nie nadąża za głową. Ambicja, która zaprowadziła mnie tak wysoko, która dała mi życie, o którym mogłem tylko marzyć, teraz każe powiedzieć: stop.

Będzie mi brakowało koszykarskiej codzienności, która jest – nie ma co ukrywać – łatwa. Dostajemy plan z tygodniowym wyprzedzeniem – kiedyś na kartce, teraz na WhattsApie. Wszystko mamy zaplanowane od a do z. Teraz trzeba będzie samemu kreować rzeczywistość. Ale cieszę się na to "życie po życiu".

Powiedz: czy 39-latka wypada pytać, czy stresuje się przed meczem? Przed tobą oficjalne pożegnanie z reprezentacją, ostatni mecz w biało-czerwonych barwach – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.

– Stres? Nie. Ciekawość. Jak zareaguję, kiedy do głosu dojdą emocje, że to już ostatnie takie spotkanie.

LeBron James z pewnością miał przygotowaną przemowę, gdy bił rekord punktów na parkietach NBA, ale w pierwszym odruchu zdołał z siebie wydusić jedynie: cholera, dziękuję.

– Nie boję się ani łez, ani tego, że odbierze mi mowę. Podobało mi się, jak z koszykówką żegnał się Kobe Bryant. Powiedział "Mamba out" i rzucił mikrofon. Też będę chciał pożegnać się w tym stylu. Nie ma czasu, by się uzewnętrzniać.

Nie chcę robić retrospekcji twojej kariery, ale skoro grasz ostatni mecz w kadrze, to czy pamiętasz pierwszy?

– Pierwsze powołanie dostałem w 2003 r. za kadencji trenera Dariusza Szczubiała. Trochę na wyrost, bo miałem 19 lat, trenowałem jeszcze w Szkole Mistrzostwa Sportowego. Graliśmy z Białorusią w Bydgoszczy na Łuczniczce. Pełne trybuny, eliminacje do mistrzostw Europy. Nogi trzęsły mi się podczas hymnu. Trener chyba chciał zaoszczędzić mi presji, bo na boisko ostatecznie nie wszedłem, wynik do końca był zacięty.

A pierwszy mecz? Na Islandii, za trenera Andrzeja Kowalczyka. "Generacja Barcelony", koszykarzy, którzy zajęli siódme miejsce na mistrzostwach Europy w 1997 r., odchodziło w cień, reprezentacja spadła nisko, a do gry weszli młodzi gniewni, w tym ja. Po cichu, w małej salce, na pewno nie był to filmowy debiut.

Zmieniając temat: ile zabrakło, byś zagrał na EuroBaskecie?

– Duużo. Zamknąłem w swojej głowie etap gry w kadrze i starałem się pomóc, pełniąc rolę mentora…

Ale kiedy rozmawialiśmy przed turniejem, przyznałeś, że jesteś wpisany na szeroką listę powołanych.

– Bardzo szeroką (śmiech). Na wypadek, gdyby stało się coś złego. Ale w trakcie turnieju szans na grę nie było, a i ja się przeprogramowałem. Nie chciałem myśleć już kategoriami: co ja bym zrobił, będąc teraz na boisku. Nic dobrego by to nie przyniosło.

Aleksander Balcerowski wspominał, że bardzo dużo dały mu rozmowy w trakcie turnieju z Mateuszem Ponitką. A czy do ciebie także zwracali się koszykarze z prośbą o pomoc czy rozmowę?

– Rozmawialiśmy – najczęściej w trakcie meczów, na ławce. Igor Milicić był zajęty, w ferworze i emocjach, a często koszykarze chcieli coś z siebie wyrzucić, zasugerować jakiś pomysł. Ja byłem ich pośrednikiem, z każdym z nich grałem wcześniej na boisku. Łatwiej było im mówić o emocjach, o tym, jak sytuacja wygląda z ich perspektywy. A ja przekazywałem to Igorowi. Byłem katalizatorem ich odczuć.

Ćwierćfinałowy mecz ze Słowenią – najtrudniejszy moment turnieju?

– Najpiękniejszy. Końcówka meczu, charakter, który pokazali – "Sokół" wyrywający piłkę rywalowi, Mateusz trafiający dwie trójki, ale też wymuszający faule Luki Doncicia – to były piękne obrazki. Zresztą ten mecz co jakiś czas leci na TVP Sport.

I co, oglądasz powtórki?

– Oczywiście. I wciąż nie mogę wyjść z wrażenia, jak perfekcyjnie zagraliśmy, zwłaszcza w pierwszej połowie. Oglądam mecze kadry – z bliska czy sprzed telewizora – od 1994 r. i to był najlepszy jej mecz.

Zmieniając temat: Łukasz Koszarek dyrektorem Polskiej Ligi Koszykówki. Potwierdzasz czy dementujesz?

– Na tę chwilę nic nie wiadomo. Mamy prezesa, który robi dobrą robotę…

… ale aspiruje do PKOl!

– Ale to przed nami. Poza tym – gram wciąż w Legii. Mam na koncie sporo medali, ale chciałbym wyrwać jeszcze ten jeden. Ostatnio Radek Kaczmarski z Legii wyliczył, że brakuje mi 27 meczów, aby pobić rekord Filipa Dylewicza w liczbie meczów w PLK. Przeliczyliśmy, że do końca sezonu brakuje 15. A potem play-offy. Jest szansa, żeby rekord pobić. Choć z drugiej strony Filipa bardzo, bardzo cenię…

I nie chcesz mu tego zrobić?

– Stanie się, co ma się stać, ale będę i tak szczęśliwy, jeżeli to on pozostanie na pierwszym miejscu.

A wracając do posady w PLK?

– Ujmijmy to tak: na razie o tym nie myślę.

Czysto hipotetyczna sytuacja: kończysz karierę na poziomie reprezentacji i w ekstraklasie, ale dzwoni do ciebie – powiedzmy – prezes Dzików Warszawa. Z propozycją, by się poruszać w I lidze. Wchodzisz w to?

– Chyba nie. Musiałbym trzymać cały czas formę, a to najtrudniejsze. Trzymam ją ponad 20 lat, a ciągnie mnie do słodkości! A mówiąc na poważnie, treningi dzień w dzień to spore wyrzeczenie i trzeba się ostro pilnować.

Ostatnio rozchorowałem się i to drugi raz w krótkim okresie, do tego miałem problemy z kolanem. Moi bliscy znajomi powiedzieli mi, że może ciało daje mi znać, że to dobry moment, by skończyć.

Myślę, że amatorsko jak najbardziej będę grał, będzie można mnie spotkać na Agrykoli, ale I liga to zbyt wysoki poziom, aby podchodzić do niej na pół gwizdka. Jeśli nie trzymałbym formy, to spadek byłby bardzo brutalny. A nie chciałbym widzieć siebie w takiej wersji.

Widzisz w polskiej lidze kogoś, kto przypominałby ci samego siebie sprzed lat?

– Postawiłbym na Kamila Łączyńskiego, choć on nie jest już młodym graczem. Widziałem jego mecz ze Śląskiem Wrocław. Zdobywając tylko cztery punkty, Kamil kontrolował mecz (w meczu Anwilu ze Śląskiem zaliczył 15 asyst, to rekord sezonu - red.). A to zdarza się już tylko starej daty rozgrywającym. Dziś jeśli playmaker kontroluje mecz, jak Jeremiah Martin ze Śląska, to w ten sposób, że zdobywa 20 punktów.

Ty i Kamil wyrośliście z tej samej szkoły.

– Podawanie zawsze dawało mi najwięcej satysfakcji. No i fakt, że inni dzięki temu lubili ze mną grać.

Kamil Łączyński, a kto jeszcze? Aleksander Wiśniewski ze Śląska, Kacper Gordon z Pierników?

– Kacper rozgrywa bardzo fajny sezon. Miejmy nadzieję, że uniknie spadku z ekipą z Torunia. Mnie się nigdy spaść nie zdarzyło… (śmiech). Z tym że jest to gracz, który uwielbia rzucać, zdarzają mu się mecze, w których ma kilkanaście rzutów, a Aaron Cel w tym samym czasie oddaje pięć. Nie wiem, czy nasza legenda byłaby zadowolona... A na poważnie, podoba mi się bezczelność Kacpra, ale to inny typ gracza.

A Andy Mazurczak?

– O, to dobry przykład. Bardzo podobny stylem gry do Kamila. Myślę, że "Łączka" lepiej czyta grę, ale Andy'emu zdarzają się regularnie mecze, w których zdobywa po 20 punktów i to na pewno jego atut.

Wierzysz w medal dla Legii?

– Ten sezon jest w kompletnie innym stylu, niż tego chcieliśmy. Porażek "złych", czyli z drużynami, z którymi przegrać nam nie było wolno, było zdecydowanie za dużo. Dziś dochodzę do wniosku, że jesteśmy drużyną groźną, ale kompletnie nieradzącą sobie, gdy nie funkcjonuje nasz atak. Jak przestajemy trafiać, zacinamy się w ataku, to przechodzi na obronę. I zaczynamy grać – wybacz zwrot – bezjajecznie.

Fakt, że mieliśmy w trakcie sezonu sporo zmian, wciąż dochodzą nowi gracze, co też sprawia, że nie jesteśmy jeszcze zgrani, potrzebujemy czasu. Ale on pracuje na naszą korzyść. Liga dawno nie była tak wyrównana, różnice między pierwszą a ósmą drużyną są niewielkie. A najważniejsze jest sześć tygodni – przed i w trakcie play-off. Wtedy musisz być w formie, zdrowy. I jesteś w stanie zrobić wszystko.

Swoją drogą – czemu spędziłeś za granicą tylko dwa lata?

– Po dwóch latach we Włoszech miałem propozycję, by zostać i to za świetne pieniądze. Ale w roli rezerwowego. A moim największym atutem jest, że najlepiej grałem w najważniejszych momentach, wtedy potrafię się skoncentrować, pokazuję najlepszą wersję siebie. Dlatego szukałem wiodącej roli w zespole – i dlatego wróciłem do polskiej ligi.

Inna sprawa, że teraz koszykówka się zmienia. Tempo, intensywność są zupełnie inne. Wówczas pierwszy rozgrywający grał 30-35 minut, a rezerwowy 10-15. Teraz gra nabrała takiej prędkości, że rotacja musi być silniejsza.

Wracając do pytania: nieraz myślałem, że może powinienem spróbować zostać, ale wydaje mi się, że na ówczesne czasy podjąłem dobrą decyzję – w Zielonej Górze grałem i w Eurolidze, i w Eurocup, kontakt z najlepszą europejską koszykówką miałem więc cały czas. I to jako jeden z liderów w drużynie.

To gdzie moglibyśmy cię zobaczyć, a ostatecznie nie zobaczyliśmy?

– Miałem oferty z Włoch i Hiszpanii, ale byłem już wtedy graczem po trzydziestce. A może wyjechałem za późno? Pierwszą ofertę dostałem jeszcze jako koszykarz Polonii. Miałem 22 lata i od jednego z czołowych włoskich agentów otrzymałem dobrą propozycję, ale dla rezerwowego w Italii. To nie był mój styl.

Jedno jest pewne: gdybym wyjechał na dłużej, to nie rozmawialibyśmy o medalach, o rekordzie meczów w PLK. A nawet jeśli się nie uda przeskoczyć Filipa, to dla skromnego chłopaka z Wrześni to całkiem piękna kariera.

Zapytam cię jako dyrektora kadry – kto wskoczy za powoli schodzącego ze sceny A.J. Slaughtera?

– Jesteśmy w miarę blisko – choć nie powiem jak blisko, bo to sprawy proceduralne, trochę poza naszą kontrolą – by zaprosić do kadry Jonaha Mathewsa, byłego gracza Anwilu, a dziś francuskiego Asvel. W zasadzie to on jest opcją numer jeden, jeśli chodzi o gracza naturalizowanego. Widzimy, jak się rozwija, on także oglądał nasze mecze na EuroBaskecie, był bardzo podekscytowany możliwością przyłączenia się do drużyny. Spodziewamy się i taki mamy plan, by dołączył do nas już w te wakacje.

A "Antek", czyli A.J Slaughter, po tylu latach pięknej kariery zasługuje na pożegnanie z honorami. I na pewno po którymś z meczów z odpowiednią estymą podziękujemy mu za tyle lat gry w kadrze, pożegna się jako wybitny reprezentant.

Jeremi Sochan w kadrze – to w ogóle realne?

– Właśnie rozmawiałem z asystentem Gregga Popovicha, Mitchem Johnsonem. Mówił, że są w szoku, jak gigantyczne postępy poczynił Jeremi w trakcie sezonu, a pamiętam, że z początku nawet w Polsce dało się wyczuć pewną gorycz.

Ale to, co w Teksasie uwielbiają w Jeremim najbardziej, to fakt, że jest on, jak to ujął Johnson, "fearless", czyli nieustraszony. Nie boi się ani bronić przeciw takim graczom jak LeBron James, ani zetrzeć się z Markieffem Morrisem, który ma łatkę gracza, z którym lepiej nie zadzierać.

Wierzymy, że w 2025 r. zagra na EuroBaskecie, ale mam nadzieję, że już nawet w te wakacje dołączy do kadry. W klubie są do tego pozytywnie nastawieni, wiedzą, że Spurs skończą sezon w kwietniu, wznowią w październiku i sami przekonują, że fajnie, gdyby w tym czasie Sochan zagrał kilka meczów "o coś".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.