W 2003 r. najlepsza koszykarska liga świata dostała nowego boga. Boga, który dziś stał się najlepszym w jej historii strzelcem - we wtorek 7 lutego rzucił 38 punktów Oklahoma City Thunder, dobił do 38 390 w karierze, wyprzedził o trzy legendarnego Kareema Abdula-Jabbara. LeBron James dokonał tego w kilku wcieleniach - "Wybrańca", "Złoczyńcy", ale i "Odkupiciela" oraz "Króla" czy "Ojca".
Pierwszy – w dobrze skrojonym garniturze, dobranym krawacie i poszetce oraz z charakterystycznym kolczykiem w uchu. Drugi – w modnym, welurowym dresie, czapeczce z daszkiem i ze śnieżnobiałym uśmiechem. Znajdźcie w życiu kogoś, kto patrzy na was tak, jak LeBron James na Michaela Jordana.
Minęli się w holu Gund Arena. Chwilę wcześniej Washington Wizards pokonali miejscowych Cleveland Cavaliers 100:91, a liderem był "Air Jordan" – zdobywca 26 punktów. Mecz z trybun oglądał zaś obiecujący 18-latek lokalnego ogólniaka St. Vincent - St. Mary.
Choć dzieliło ich ponad 20 lat, uścisnęli sobie dłonie jak starzy znajomi. Jordan czuł, że spotyka kogoś, kto będzie kimś wyjątkowym w lidze. Czy większym niż on? "Nie, tacy nie istnieją" – musiał pomyśleć. I dlatego w swoim stylu zażartował z Jamesa, rzucając na koniec: – Gdzie zgubiłeś mamę?
To był kwiecień 2003 r. LeBron James jeszcze nie oddał ani jednego rzutu w NBA, jeszcze nie postawił stopy na parkiecie najlepszej ligi świata, a "Sports Illustrated", największy amerykański magazyn sportowy, już rok wcześniej poświęcił mu okładkę z tytułem: "The Chosen One". "Wybraniec".
– Martwiłem się, że zrujnujemy dzieciakowi życie – mówił Grant Wahl, autor okładkowego materiału. – Jedną rzeczą jest zrobić o kimś reportaż wewnątrz magazynu. Ale jeśli umieszczasz tak młodego człowieka na okładce i ogłaszasz go "Wybrańcem", jest ryzyko, że zniszczysz mu tym życie. Ale sprawy nabrały takich rozmiarów, że czułem, iż w chwili, gdy LBJ wejdzie to ligi, nic już nie będzie takie samo.
Nie było. Nigdy wcześniej w historii National Basketball Association nie oczekiwano tak wiele od jednego gracza – nie mówiąc już o osiemnastolatku – jak wtedy, gdy LeBron James przystąpił do draftu w 2003 r. Miał być zbawcą ligi, która od pewnego czasu traciła na popularności. Kilka miesięcy wcześniej karierę – już ostatecznie – zakończył Michael Jordan. Liga czekała na nowego boga.
LeBron – od pierwszych zdobytych punktów – spełnił oczekiwania. W debiucie w Cleveland Cavaliers, drużynie z rodzinnego Ohio, 30 października 2003 r. przeciwko Sacramento Kings rzucił 25 – najwięcej wśród tych koszykarzy, którzy do NBA dołączyli od razu po szkole średniej. A do tego dołożył sześć zbiórek, dziewięć asyst, cztery przechwyty i ledwie dwie straty w 42 minuty. – W zasadzie robiłem to, co w szkole średniej. Tutaj muszę po prostu włożyć w to więcej mocy – mówił po meczu James. A po latach, tuż przed tym jak pobił rekord Kareema Abdul-Jabbara, wspominał: – Na początku nie zastanawiałem się wiele nad grą: po prostu szybko biegałem i wysoko skakałem, i zawsze coś się z tego urodziło.
Urodziło się: James w debiutanckim sezonie – jako trzeci w historii po Oscarze Robertsonie i Michaelu Jordanie – zaliczał średnie na poziomie 20-5-5, dokładnie 20,9 punktu, 5,9 asysty i 5,5 zbiórki. I oczywiście – jako najmłodszy gracz w historii – zdobył tytuł debiutanta roku.
A hasło "Wybraniec" – "The Chosen 1" – wytatuował sobie na plecach.
– LeBron nigdy nie będzie drugim Jordanem. Czy myślicie, że po jakimś niepowodzeniu Michael zmieniłby Bulls na inny zespół, by zwiększyć swoje szanse na mistrzostwo? – pytał Charles Barkley, który sam nigdy pierścienia nie zdobył.
Członek słynnego Dream Teamu powiedział na głos to, co myślał wtedy niemal każdy fan ligi: James po siedmiu latach bicia głową w ścianę zamienił Ohio na Florydę tylko po to, aby zdobyć mistrzostwo.
LBJ – jak to ma w zwyczaju – krytyką się nie przejął. Decyzję o porzuceniu Cavaliers na rzecz Miami Heat ogłosił w specjalnym reality show "The Decision", który do dziś uważa się za szczytowy objaw megalomanii "Wybrańca". Zresztą – podobnie było w trakcie prezentacji "Wielkiej Trójki" w Miami. James, Dwayne Wade i Chris Bosh (James zgodził się na obniżkę pensji, byleby zatrudnić Bosha i zwiększyć szansę na tytuł) wyszli na scenę niczym gwiazdy rocka, a LeBron nie zamierzał się hamować: – Zdobędziemy nie jedno, nie dwa, nie trzy… – w tym momencie oszaleli fani na trybunach AmericanAirlines Arena, ale śmiać zaczęli się już także Wade i Bosh – … nie cztery i nie pięć, sześć, ani siedem mistrzostw. I kiedy to mówię, święcie w to wierzę. Przypilnujemy tego biznesu – dodał James.
Przy okazji zapomniał jednak, że przeciwko takiej drużynie zagra cała liga, chcąc udowodnić, że korona "Króla Jamesa" jest z papieru. Nie wiedział też, że on sam, którego niedawno nazywano "Wybrańcem", już niedługo stanie się tym złym – "The Villain", "Złoczyńcą".
Pierwszy rok w Heat był dla niego traumatyczny – drużyna nie zdobyła mistrzostwa, trenera Ericka Spoelstrę wyśmiewano, że nie wywalczył tytułu z gwiazdozbiorem, a Jamesa wygwizdywano. Dosłownie w każdej hali. Nawet wtedy, gdy jako kibic odwiedził mecz szkoły średniej w rodzinnym Ohio.
– Zewsząd słyszysz, że jesteś "Złoczyńcą" i zaczynasz w to wierzyć – mówił James, który zaczął się wycofywać. W halach unikał kontaktu wzrokowego, na parkiecie wdawał się w bójki (najsłynniejsza jest ta z Ronem Artestem, zanim jego rywal nie stał się oazą spokoju, zmieniając nazwisko na World Peace). Kiedy w Rose Garden Heat pokonali Portland Trail Blazers, a James zdobył 44 punkty, fani buczeli tak przeraźliwie, że trudno było to ignorować. LeBron wtedy poprosił ich, by gwizdali jeszcze głośniej. "To był jego sposób, mechanizm poradzenia sobie z tą traumą" – pisał po latach Brian Windhorts z ESPN.
Satysfakcja krytyków Jamesa była tym większa, że w finale Miami zostało zatrzymane przez Dallas Mavericks – drużynę półemerycką, która sukces osiągnęła jako wynik mądrej polityki, a nie spektakularnych transferów.
Wszystko zmieniło się rok później, gdy James zdobył upragnione mistrzostwo. – Przez siedem pierwszych lat w NBA zawsze byłem tym lubianym, bycie po drugiej stronie, po ciemnej stronie, było wyzwaniem. Dostosowanie zajęło mi sporo czasu. Ale doszedłem do takiego punktu w życiu, w którym wracam do kochania koszykówki i zabawy – mówił po wygranych finałach z Oklahoma City Thunder.
Kiedy LeBron wzniósł nad głowę puchar Larry'ego O'Briena, aby uczcić swoje pierwsze mistrzostwo NBA, koszykarski świat zaczął go na nowo lubić. A przynajmniej przestał go aż tak nie lubić.
Gdy po finałach w 2012 r. Kevin Durant płakał w korytarzu hali w objęciu rodziców, James pocieszył go: – Byłem w tym miejscu. Spokojnie, wiem co czujesz. Twój czas jeszcze nadejdzie.
Po czterech latach w Miami – nieudanych, jeśli pamiętamy buńczuczne zapowiedzi – wrócił do Cleveland. Nie zwołał nawet konferencji prasowej. Nie było powitalnego przyjęcia. – Czas zabrać się do pracy – pisał jedynie w liście otwartym do kibiców Cavaliers, którym obiecał "nie dwa, nie trzy, nie cztery…", ale jedno wyczekiwane i upragnione mistrzostwo. "W północno-wschodnim Ohio nic nie jest dane. Na wszystko musisz zapracować ciężką harówką" – pisał.
Fani wybaczyli mu w jedną chwilę. Gdy odchodził do Heat, palili jego koszulki. Kiedy wracał – szukali na dnie szafy jersey’ów z numerem 23. Zdjęcia z dnia, w którym James ogłosił powrót, robią wrażenie do dziś – ubrania z napisem "Przebaczone" sprzedawały się na pniu, kawiarnie wystawiały standy z napisem "Witaj w domu, LeBron", oferując na to hasło zniżkowe piwo, słowem: całe Ohio świętowało.
To był już inny LeBron, który jasno podkreślał, że nie zdobędzie mistrzostwa w pierwszym sezonie po powrocie. Ale dla przypomnienia nosił na nadgarstkach opaski z napisem: "I promise" – "przysięgam".
Oczywiście – James z miejsca odmienił Cavaliers. Drużyna, która sezon wcześniej wygrała 33 mecze, w kolejnym dołożyła do tego 20 zwycięstw. W finale przegrała jednak z budującymi dynastię Golden State Warriors 2–4. Ale już kolejny sezon napisał być może najpiękniejszą historię w dziejach ligi NBA.
Jej symbolem jest zdjęcie LeBrona– skupionego, szykującego się do piątego meczu finałów z – a jakże – Golden State Warriors. W tamtym momencie Cavs przegrywali 1-3, a grafika pod zdjęciem informowała, że jeszcze żadna z 32 drużyn, które w finale przegrywały 1-3, nie zdobyły mistrzostwa.
Żadna.
Jamesowi jest to jednak cudownie obojętne. Nosi ciemne okulary, w uszach ma słuchawki i wygląda na skoncentrowanego do szpiku kości. Sytuacja była przynajmniej zła – Cavs mierzyli się z drużyną, o której pisano, że jest lepsza od Lakers z ery Showtime, która wygrała rekordowe 73 mecze w sezonie regularnym i pobiła wieloletni rekord Chicago Bulls, która trzech meczów z rzędu nie przegrała od 2013 r. A przecież mecz numer pięć odbywał się na wyjeździe, przed „dziką" publicznością w Oakland.
Ale James nie pozwolił, aby jego koledzy zwątpili.
– Media wychwalały Warriors pod niebiosa. LeBron powiedział jednak: stop, to są tylko słowa. Piąty mecz będzie trudny, ale go wygramy. Potem wracamy do domu i wygrywamy mecz numer sześć. A w siódmym wydarzyć może się wszystko – wspominał Kevin Love w podcaście "House of Highlights".
James przy stanie 1-3 był ponoć najbardziej zrelaksowanym człowiekiem w całych Stanach. Koledzy z zespół wspominają go tańczącego w autokarze, słuchającego jazzu z przenośnego głośnika, popijającego cabernet w ulubionej knajpie. – Ten sk… jest na misji – przyznał Tyron Lue, trener Cavs.
Cavaliers doprowadzili do siódmego meczu, a to, co wydarzyło się na parkiecie w decydującym o mistrzostwie spotkaniu, jest już niemal legendą. Decydujące punkty rzutem za trzy zdobył co prawda Kyrie Irving, ale to potężny blok Jamesa na Andre Igoudali – minutę i 53 sekundy przed końcem, przy remisie po 89, biegnąc z prędkością 32 km/h, by nadrobić 10 m straty do rywala – natchnął Cavaliers. „Cleveland, to dla Ciebie" – krzyczał jeszcze na parkiecie hali, a łzy radości wymieszały się z szampanem. Po raz pierwszy. Jak pisały media, James nie płakał ani po pierwszym, ani po drugim tytule z Heat. – Ta chwila uczyniła mnie najlepszym graczem wszechczasów – powiedział w dokumencie ESPN. Miał rację?
Rodzinne strony Jamesa na tytuł czekały 52 lata. "Bez tego miasta jestem niczym. Jestem niczym bez was wszystkich" – mówił James do dwumilionowego tłumu podczas emocjonalnego przemówienia.
Ohio wybaczyło Jamesowi na zawsze. A James stał się tam żywą legendą, która "dotrzymała obietnicy", dopełniła dziedzictwa. – To był moment, w którym LeBron okazał się największym skurczybykiem w lidze – komentował Giannis Antetokounmpo. – Oglądaliśmy występ Beethhovena – dodał Kyrie Irving.
Gdy 18 marca 1995 r. Michael Jordan ogłaszał powrót do ligi, zrobił to w sposób elegancki i prosty. Na kartce napisał jedynie: "I’m back". Niedługo później faksy w biurach największych mediów Ameryki zaczęły wypluwać kartkę z tymi samymi słowami na papierze firmowym Falk Corporation: "Wróciłem".
Czy LeBron James chciał znów kroczyć po śladach wielkiego idola? Gdy przed przyjściem do Heat udzielał wywiadu Jimowi Gray’owi w trakcie legendarnego "The Decision", wyszło co najmniej niezgrabnie. Gdy wracał do Cavs – napisał długi esej dla "Sports Illustrated".
Tym razem postawił na prostotę. Gdy był gotów, by ogłosić światu, że odchodzi do Los Angeles Lakers w 2018 r., jego agencja Klutch Sports – tak, jak przed ponad 30 laty Falk Corporation – wysłała komunikat prasowy w wersji vintage: o tym, że James zgodził się na czteroletni kontrakt z Lakers o wartości 154 mln dol. Po tym pojawiły się jeszcze trzy znaczki "#", które w żargonie public relations oznaczają, że więcej informacji w tej sprawie nie będzie. Ale niech surowość komunikatu was nie zmyli – przeprowadzka Jamesa do Hollywood to był najważniejszy krok w karierze "Wybrańca". Krok przemyślany – dziennikarze będący blisko NBA ujawnili, że LeBron plan rysował w głowie od kilku lat.
Głównie dlatego, że nie chodziło już tylko o pierścień. Chodziło o biznes i o to, co przyjdzie po karierze. – LeBron zbliża się do emerytury i inwestuje dużo kapitału w świat rozrywki, Hollywood, LA – mówił jeden z ligowych trenerów. Prof. Daniel Shoag z Uniwersytetu Harvarda obliczył, że obecność Jamesa w danym mieście – wcześniej w Cleveland i Miami – zwiększa liczbę restauracji w okolicy hali o 13 proc., a zatrudnienie wzrasta o 23,5 proc. To oczywiście jedynie ciekawostka amerykańskich statystyków, ale pokazuje, jak wielki potencjał miał – i ma – do zrealizowania w Los Angeles LeBron James.
Chodziło też o rodzinę. James nie kierował się już chłodną kalkulacją, skąd będzie mu najbliżej po mistrzowskie trofea, być może pogodził się już nawet z myślą, że w liczbie pierścieni nie doścignie Kobego Bryanta (pięć), o Michaelu Jordanie nie wspominając (sześć). Dla Jamesa – pisze ESPN – kluczowy jest dzisiaj standard życia i komfort jego bliskich. Liczyła się jakość życia i pogoda. A "James Gang", jak nazywa najbliższą rodzinę koszykarz, w ciepłym, kalifornijskim klimacie czuje się najlepiej.
Chodziło o synów – Bronny’ego i młodszego Bryce’a. Obaj uczą się w Sierra Canyon – kalifornijskim liceum słynącym ze świetnego programu koszykarskiego. I obaj mają szansę zrobić karierę. Młodszy Bryce być może nawet większą, ale to Bronny ma szansę na to, co nie udało się nikomu nigdy wcześniej.
Zagrać w jednej drużynie NBA z własnym ojcem.
To ponoć ostatni wielki cel Jamesa w karierze. LeBron James już w lutym, przy okazji Meczu Gwiazd, powiedział, że w 2024 r. dołączy do drużyny, która sięgnie po Bronny’ego w drafcie. – Mój ostatni rok będę grał z moim synem. Gdziekolwiek będzie Bronny, tam właśnie będę. Zrobiłbym wszystko, aby zagrać z moim synem ten jeden rok. W tym momencie nie chodzi o pieniądze – tłumaczył. Nie wykluczył przy tym, że klubem, do którego chcieliby trafić, mogliby okazać się jego "rodzinni" Cavaliers. To jednak mało prawdopodobne, Bronny powinien trafić do Lakers. Wówczas wszyscy byliby zadowoleni – LeBron miałby syna u boku, a klub z Los Angeles największą gwiazdę w składzie, a przy okazji gotową hollywoodzką historię i perspektywę kolejnych, gigantycznych zysków.
I to LeBron także przewidział.
To był najbardziej przygnębiający widok w ostatnich tygodniach – wynik derbów Los Angeles już był rozstrzygnięty, LeBron James zdobył aż 43 punkty, ale po raz kolejny nie pomogło to Lakers, którzy przegrali z Clippers 115:133.
W końcówce kamery skierowane były właśnie na "Króla Jamesa" – siedzącego osowiale na ławce, smutnego, patrzącego w pustkę. To był przygniatający widok koszykarza, który lada dzień przejdzie do historii, bijąc rekord Kareema Abdula-Jabbara w liczbie zdobytych punktów w NBA, a zarazem gracza, który ostatnie lata marnuje w przeciętnym zespole bez widoków na grę o mistrzowskie pierścienie.
Ale ten, kto myśli, że James ma dość, jest w błędzie. – Nie gonię już za tytułami, nie czuję tej presji. I donikąd się nie wybieram. Będę w tej lidze jeszcze dobrych parę lat – powiedział po ostatnim meczu z New York Knicks, zadając kłam metryce. Wygranym po dogrywce, ale to drugorzędne. James był rozpromieniony, jakby natchnęła go magia mekki, edenu, czyli Madison Square Garden.
Lakers też robią wszystko, by był szczęśliwy. Niedawno ściągnęli Ruiego Hachimurę, gwiazdę młodego pokolenia, ale przed lutowym trade deadline chcieliby sprowadzić jeszcze jednego gracza wielkiego formatu.
Wszystko dla najlepszego koszykarza w historii dyscypliny.