Sochan szuka miejsca w koszykarskim raju. "Znam historie tych, którzy się kompletnie pogubili"

Łukasz Cegliński
- NBA to wielki przemysł rozrywkowy, w którym głównymi aktorami jesteśmy my, koszykarze. Można poczuć się jak w raju - prywatne samoloty, świetne hotele, znakomite jedzenie, odnowa biologiczna, opieka trenerów, lekarzy. Marzyłem o tym, by się tu znaleźć, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak tu jest - mówi Sport.pl Jeremy Sochan, jedyny Polak w NBA. I opowiada o LeBronie Jamesie, Russellu Westbrooku czy Stephenie Currym. I o obiedzie z wielkim trenerem.

Jeremy Sochan, 19-letni skrzydłowy, który w tym sezonie debiutuje w San Antonio Spurs, rozegrał dotychczas 20 spotkań - jego średnie to 8,1 punktu oraz 4,1 zbiórki w blisko 25 minut, jakie spędza na boisku w każdym meczu. Od 27 listopada jednak nie gra, doznał urazu w meczu z Los Angeles Lakers. - Miałem piłkę, chciałem wejść pod kosz. Pilnował mnie Russell Westbrook, zderzyliśmy się, trafił mnie kolanem w napięty mięsień uda. To twardy gość, uderzenie było mocne - opowiada Sochan. - Mięsień od razu zaczął boleć, pojawił się wielki siniak. Ból nie przeszedł, potrzebowałem odpoczynku i rehabilitacji, by wszystko wróciło do normy. Myślę, że jestem bliski powrotu, to kwestia kilku dni. Nie mogę się już doczekać.

Zobacz wideo Jeremy Sochan jak Rodman! Czy Polak podbije NBA? Już przeszedł do historii

W długiej rozmowie ze Sport.pl - pierwszej tak wielowątkowej od kiedy trafił do NBA - Sochan opowiada o pierwszych wrażeniach, wejściu do ligi, relacjach z Greggiem Popovichem i wyzwaniach, którego go czekają.

Łukasz Cegliński: Jak ci się podobały mecze piłkarskiej reprezentacji Polski na mistrzostwach świata? Widzieliśmy, jak się ekscytujesz, publikując kolejne wpisy na Twitterze.

Jeremy Sochan: Ekscytowałem się, bo emocje były naprawdę duże, trzymałem kciuki za Polaków. Jasne, szkoda, że zatrzymali się już na pierwszej rundzie po fazie grupowej, ale trudno było się spodziewać wygranej z tak niewiarygodnie mocnym zespołem jak Francja. Myślę, że możemy być zadowoleni z tego, co osiągnęliśmy.

Lubisz piłkę, bo sam w nią grałeś jako dzieciak, gdy mieszkałeś w Anglii.

- Trenowałem piłkę do mniej więcej 12. roku życia, kiedy musiałem wybrać, której dyscyplinie się poświęcę. Ale do tego momentu brałem udział w rozgrywkach – trochę grałem jako pomocnik, ale najczęściej byłem bramkarzem, więc tym większe wrażenie robił na mnie ostatnio Wojciech Szczęsny. A najlepsze jest to, że jestem kibicem Arsenalu, w którym on grał, więc czułem jeszcze większą radość z tego, jak bronił.

Dobra, zmieńmy boisko. Jaka jest ta NBA?

- Obserwuję ją dopiero od dwudziestu kilku spotkań, ale coś już wiem. Że sezon jest długi, że zdarzają się wzloty, upadki, kontuzje i choroby, że nie można popadać ze skrajności w skrajność. Myślę, że na razie jest dobrze. Oczywiście, jako zespół nie wygraliśmy zbyt wielu spotkań, ale jeśli chodzi o mnie, to jest dużo pozytywów.

Czuję, jak wiele się nauczyłem grając przeciwko najlepszym graczom na świecie, a nawet w historii. I tak do tego podchodzę – jak do początku długiej nauki, pewnego procesu, który będzie trwał. Wierzę w siebie, w swoje możliwości i uważam, że NBA to miejsce, do którego należę. I chcę tu zostać na długo.

Zastanawiałem się, od czego zaczniesz odpowiedź na tak ogólne pytanie i już widzę, że koszykówka jest najważniejsza. Ale zróbmy krok w tył i spójrzmy na NBA jak na koszykarski raj. Wszedłeś do niego jako 19-letni chłopak i co zobaczyłeś?

- Że to wielki przemysł rozrywkowy, w którym głównymi aktorami jesteśmy my, koszykarze. Jesteśmy tymi, którzy zapewniają odbiorcom dobrą zabawę, ale jednocześnie sami jesteśmy szczęściarzami, bo przecież to, co robimy, trudno nazwać pracą. Można poczuć się jak w raju – prywatne samoloty, świetne hotele, znakomite jedzenie, odnowa biologiczna, opieka trenerów, lekarzy… To szalone jak wiele niesamowitych osób i rzeczy mamy wokół siebie. Marzyłem o tym, by znaleźć się w NBA, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak tu jest.

Jednocześnie pamiętam, skąd się wywodzę. Z fajnej, małej, stabilnej i zdyscyplinowanej rodziny, która wychowała mnie na człowieka wiedzącego, że w tym raju się nie zgubi. Znam te historie o graczach, którzy stwierdzili, że trafili do raju, poczuli, jaki on jest słodki i kompletnie się pogubili. Wielu ich było. Ja wiem jedno – jak będę się starał, jak będę ciężko pracował, to ten raj będzie jeszcze słodszy.

Czy NBA poza boiskiem czymś cię zaskoczyła?

- Może to śmieszne, a może w ogóle bez sensu, ale zdziwiło mnie to, ile rzeczy masz do zrobienia, przy jednoczesnym mnóstwie wolnego czasu. W NBA są oczywiście obowiązki – mecze, treningi, spotkania zespołu, ale z drugiej strony sezon jest tak długi i intensywny, że wcale tak dużo się nie trenuje. Jest wiele rzeczy, które możesz robić, a jednocześnie wcale nie musisz. Prawie wszystko jest opcjonalne, ale ja już wiem, że najlepsi gracze, ci, którzy grają w lidze najdłużej, nie rezygnują ze swojej rutyny, nie odpuszczają. Wiedzą, co robią i po co to robią. Czas wolny przeznaczają na to, by stać się lepszymi koszykarzami, lepszymi ludźmi.

To jak wygląda typowy dzień Jeremiego Sochana bez meczu?

- Weźmy ostatnią niedzielę – chłopaki grali mecz, ja pauzowałem ze względu na uraz. Dostaliśmy potem informację na grupie, że poniedziałek jest wolny. Ale, w zależności od sytuacji i potrzeb każdego z nas, możemy korzystać ze wszystkiego, czym dysponuje klub. Ja już o 8.20 lekko rozgrzewałem kontuzjowany mięsień, a potem byłem na siłowni, na parkiecie, gdzie wykonywałem specjalne ćwiczenia pod okiem jednego z trenerów, trochę rzucałem. Skończyłem chwilę po 11. Potem miałem jeszcze masaże, a inni mogli skorzystać z sauny, kriokomory, albo po prostu mieć dłuższy trening rzutowy. Ja czasem wracam jeszcze do hali treningowej po południu, żeby poćwiczyć rzut. Ale mówię, większość z tych rzeczy jest opcjonalna, ciągle masz wrażenie, że masz mnóstwo wolnego czasu i nic nie musisz. Ale robisz wiele rzeczy, bo chcesz.

A jak już skorzystasz ze wszystkich opcji, to co robisz w wolnym czasie w San Antonio?

- Jak już jesteśmy w mieście, jak nie latamy po całym kraju, to po prostu odpoczywam. Nie robię nic szczególnego – gram w Warzone, w FIFA, spotykam się z rodziną, czasem mam rozmowę z dziennikarzem, jak teraz. Wyskoczę na zakupy, pójdę do fajnej restauracji. Normalnie, jak wszyscy.

 

Jesteś rozpoznawalny w San Antonio?

- Tak, zdecydowanie, ale jednocześnie nikt na mnie nie naciska, wszyscy szanują prywatność. Jeśli jem w restauracji, to nikt nie podchodzi do stolika, jeśli chce przybić piątkę lub zrobić sobie zdjęcie. Poczeka, aż wstanę. I to jest super, że się tak szanujemy. Ja zawsze porozmawiam z kimś, kto tego chce, a kibice nie przeszkadzają w wolnym czasie.

Przy okazji meczów w San Antonio lub w innych miastach poznałeś jakichś celebrytów?

- Widzę ich czasem, zauważam na trybunach aktorów, futbolistów czy inne znane osoby, ale nie zaprzątam sobie nimi głowy. Z czasem to się pewnie zmieni, ale na razie staram się skupiać na grze, na tym, co się dzieje na boisku.

Widzę, jak jesteś skupiony, choć muszę przyznać, że jak rozmawialiśmy jeszcze przed draftem - o twojej osobowości, o radości, którą czerpiesz z gry i którą chcesz dawać wszystkim dookoła – to przemknęło mi przez myśl, że może wejdziesz do NBA z tymi kolorowymi włosami i uśmiechem, i będziesz błyszczał wokół boiska.

- Wszystko jest kwestią zachowania równowagi. Ja myślę, że jak do tej pory najważniejsze jest zachowywać się tak, by ludzie mówili o tym, jak grasz. By dziennikarze zwracali uwagę na to, co robię na boisku, a nie na to, co poza nim. Myślę, że nadejdzie czas, kiedy będę pojawiał się w mediach ze względu na inne rzeczy, ale na razie jest tak, jak powinno być.

Jakie inne rzeczy?

- Jeszcze nie wiem, ale tego nigdy się nie wie, dopóki się coś nie wydarzy.

Na razie odnotowaliśmy, że za pierwszą wypłatę kupiłeś sobie samochód – audi rs5, które zresztą pokazałeś na Instagramie.

- Zrobiłem prawo jazdy, kupiłem samochód, to dla mnie zwykła życiowa decyzja, tak mi jest po prostu łatwiej. Mogę spokojnie dojeżdżać na treningi, poruszać się po mieście.

Marcin Gortat na początku kariery w Orlando też za jedną z pierwszych wypłat kupił samochód. I bardzo szybko nim jeździł. Jeremy Sochan też dociska pedał gazu?

- Próbuję zwalniać, ale czasem jest trudno.

Jak ci się mieszka w San Antonio?

- Bardzo dobrze. Mieszkam w domu razem z przyjacielem z czasów, gdy dorastałem w Anglii, a niedaleko mnie, jakieś 10 minut, mieszkają rodzice i mój młodszy brat. Zależało mi na tym, by byli blisko mnie i skoro miałem możliwość ich tu sprowadzić, to w ogóle się nie zastanawiałem. Przez ostatnie trzy lata rzadko się widywaliśmy, święta spędzaliśmy osobno. Fajnie jest mieć ich blisko i móc czasem zjeść domowe jedzenie przygotowane przez mamę.

A jak ci się obcuje z Greggiem Popovichem? W NBA to człowiek-instytucja, jest jednym z najlepszych trenerów w historii koszykówki, rekordzistą ligi pod względem zwycięstw. Świetny mówca, ale i żartowniś, człowiek z wyrazistym charakterem. Co twoim zdaniem czyni go wyjątkowym?

- Z jednej strony pasja, bo musisz ją mieć, żeby znaleźć się na szczycie, ale też podejście do życia. On jest wielki, ale nie stawia się wyżej od nikogo, z każdym o wszystkim rozmawia tak, jakby był zwykłą osobą. Jasne, ostatecznie to on podejmuje decyzje, on jest trenerem, on rządzi. Ale na co dzień nie sprawia takiego wrażenia. Kiedy trzeba, jest poważny, ale często z nami żartuje, często się droczy. Myślę, że najważniejsze jest to, że on stwarza wokół siebie, wokół klubu, środowisko, w którym chce się być i chce się pracować. Jak spojrzę na to z boku, to jest niesamowite, że trenuje mnie taka legenda. Ale pracując z nim, wcale tego nie odczuwasz, jest po prostu normalnie, a nie wyjątkowo.

W środowisku, które kreuje "Pop", jest miejsce na błędy i naukę. Zachęca nas do podejmowania decyzji, do odważnej gry i nie przeszkadza mu, że będziesz się mylił. On wręcz chce, żebyś popełniał błędy, bo tylko z nich możesz wyciągnąć wnioski i czegoś się nauczyć. A jego ogólne wskazówki są dość oczywiste: graj twardo, mocno w obronie, mądrze w ataku, bądź agresywny. Dostajemy dużo wiedzy taktycznej, ale też wsparcia mentalnego, to jest po prostu cały pakiet wiedzy.

Przed startem sezonu czytałem w "San Antonio Express News", że 19-letni debiutant zaprosił na obiad jednego z najlepszych trenerów w historii.

- Tak, zaprosiłem "Popa", bo po prostu chciałem się z nim lepiej poznać, posłuchać jego wskazówek, od razu nauczyć się czegoś o zawodowej koszykówce. Jestem nowym człowiekiem w zespole, w lidze, więc zależało mi, żeby jak najszybciej poczuć się swobodnie. Także w otoczeniu tak wielkiego trenera. Zależało mi na tym, żeby poznać jego sposób myślenia, punkt widzenia, a "Pop" podszedł chyba do tego podobnie, zadawał różne pytania, fajnie rozmawialiśmy. To na pewno nie było nasze ostatnie takie spotkanie, dobrze, że pierwsze udało się odbyć przed sezonem.

Rozmawialiście bardziej o koszykówce czy o życiu?

- O wszystkim. Trener pytał mnie o dzieciństwo, dorastanie, opowiadał trochę o swojej drodze, o tym, jak trafił do koszykówki. To była luźna, wielowątkowa rozmowa. No i było śmiesznie, bo na początku trener zamówił kieliszek wina, ja poprosiłem o to samo i dopiero "Pop" mi przypomniał, że nie mam 21 lat i że w USA nie mogę pić alkoholu.

Popovich kilka tygodni temu powiedział o tobie: "On nie ma w sobie strachu. NBA nie zrobiła na nim wrażenia". Naprawdę tak jest? Przeskok z uniwersyteckiego grania do najlepszej ligi świata nie był trudny pod względem fizycznym, taktycznym?

- Największą różnicą była dla mnie szybkość gry i przestrzeń, którą zespół potrafi wykreować w danej akcji. Ale ogólnie to rzeczywiście nie był tak duży skok, jak sobie to wcześniej wyobrażałem. Wydaje mi się, że całkiem nieźle się zaadaptowałem, a z każdym meczem czuję większy komfort. Odnoszę wrażenie, że gra zwalnia i to jest najważniejsze.

Zwalnia, czyli masz więcej czasu na podjęcie odpowiedniej decyzji, widzisz więcej?

- Zdecydowanie. Coraz więcej rozumiem, coraz lepiej odczytuję sytuację na parkiecie, nie spieszę się z decyzją, bo mogę przewidzieć, co się wydarzy i co będzie lepsze.

W pierwszych meczach twoja gra była rzeczywiście trochę nerwowa, a decyzje zbyt szybkie. Teraz widać opanowanie, cierpliwość w twojej grze.

- Nerwowy początek wiązał się też z tym, że zanim wyszedłem na parkiet w koszulce Spurs, poprzedni mecz rozegrałem w marcu. Potem tylko trenowałem, opuściłem ligę letnią ze względu na chorobę, miałem długą przerwę od rywalizacji. Musiałem się do tego ponownie przyzwyczaić.

A przyzwyczaiłeś się do gry przeciwko największym gwiazdom? Ostatnio miałeś szansę rywalizować z LeBronem Jamesem.

- Była oczywiście świadomość, że mierzę się z jednym z najlepszych graczy w historii, ale w trakcie meczu o tym nie myślałem. Starałem się robić to, co w każdym meczu – grać  twardo, mocno bronić, pokazać wszystko, co mam najlepsze. Nie było podejścia "O, cholera, LeBron James!".

Miałeś z nim jakieś interakcje, były jakieś brudne gadki?

- Nie, nic ponadto, co zdarza się w każdym meczu. Zawsze ktoś coś gada, prowokuje.

Ty lubisz ten trash talk?

- Coś tam gadam, jestem ambitny, lubię rywalizować, więc zdarza mi się mówić do przeciwników podczas gry.

Która z gwiazd zrobiła na tobie dotychczas największe wrażenie?

- Chyba Paul George i Stephen Curry. Ten pierwszy ma 201 cm wzrostu, a może grać i na skrzydłach, i na obwodzie, świetnie czuje się z piłką jako strzelec, zaimponował mi. A Curry… Wiele można o nim mówić, ja powiem jedno: porusza się w niewiarygodny sposób, jest niesamowicie szybki.

Mówisz, że George ma 201 cm wzrostu i może grać na kilku pozycjach – trochę tak jak Sochan. W kilku spotkaniach Popovich wystawił cię nawet na pozycji rozgrywającego, zresztą przeciwko Curry’emu.

- Nie było to dla mnie zaskoczenie, bo trener wcześniej mi mówił, że chciałby mnie sprawdzić w tej roli. Przeprowadzałem piłkę, rozpoczynałem konkretną zagrywkę. "Pop" mówił potem, że wyglądałem dość naturalnie, że odpowiednio patrzyłem na boisko. A ja czułem się w tej roli dość komfortowo. Kto wie, może jeszcze będę rozgrywał.

W pierwszym meczu, który rozegrałeś przeciwko Los Angeles Lakers, Russell Westbrook w jednej z akcji podawał tak, że trafił cię prosto w twarz. I zaczęliśmy się zastanawiać, czy może nie zrobił tego umyślnie po tym, jak przed sezonem żartowałeś sobie z jego niecelnych rzutów.

- Nie sądzę, że zrobił to specjalnie. Jeśli spojrzysz na tę akcję, to pod kosz ścinał wtedy Lonnie Walker i Westbrook chciał mu podać piłkę. Tak mi się wydaje. A nawet jeśli tak nie było, jeśli specjalnie rzucił we mnie, to nie ma to na mnie żadnego wpływu, nie wywołuje chęci rewanżu.

Jesteś w lidze od kilku miesięcy, a cały czas coś się dzieje w relacjach z Westbrookiem. Ty z niego zażartowałeś, on trafił cię piłką w twarz i nawet kontuzji doznałeś właśnie w starciu z nim.

- O, ciekawe, nie zwróciłem na to uwagi. Przypadek, tak myślę.

"Barbecued pierogi alert! Barbecue, hashtag, pierogi, alert!" – znasz te słowa, wiesz kto i w jakiej sytuacji je wypowiedział?

- Nie kojarzę, zupełnie.

Rok 2014, mecz play-off pomiędzy Washington Wizards i Indiana Pacers. Na parkiecie szalejący Marcin Gortat, a w telewizyjnym studiu Shaquille O’Neal, który krzyczy te słowa po sekwencji świetnych akcji Gortata.

- A, miałem właśnie powiedzieć, że to pewnie Shaq coś takiego mówił. Ale w 2014 roku miałem 11 lat, nie pamiętam tej sytuacji.

Wspominam to pół żartem, bo okoliczności były zupełnie inne, ale wyobrażam sobie, że twój niesamowity wsad nad Domantasem Sabonisem z Sacramento Kings Shaq mógłby skomentować w podobny sposób.

- To na pewno moja najlepsza akcja – nie tylko w NBA, ale w ogóle w życiu. Szczerze powiem, że jak spadłem na ziemię, to w pierwszej chwili nie wiedziałem, co się stało. Czy piłka wpadła do kosza, czy nie. Wywnioskowałem to dopiero z reakcji moich kolegów, którzy skoczyli do góry oraz kibiców, którzy jakoś tak przycichli. A tak naprawdę zrozumiałem, co się stało, jak zobaczyłem tę akcję na powtórce. To było szaleństwo. Komentator krzyknął: "Sochan niszczyciel!".

 

Jakie relacje macie w zespole? Macie wielu bardzo młodych graczy, ty masz tylko 19 lat, kto rządzi w szatni, jaka jest w niej twoja pozycja?

- Mamy w drużynie kilku weteranów, ale w większości jesteśmy młodymi chłopakami, więc trzymamy się mocno razem. Ja najbardziej zakumplowałem się z Keldonem Johnsonem, ale nie mogę powiedzieć, że trzymam się tylko z nim, bo jesteśmy fajną grupą. Myślę, że także dzięki mnie, bo mam w sobie wiele energii, jestem pozytywnie nastawiony i dość głośny. Powiedziałbym, że jestem chyba jedną z centralnych postaci, ale w żaden sposób tego nie wymuszam. Jestem sobą i dobrze się bawię.

Rzeczywiście jesteś taki głośny?

- Żartuję, nabijam się z różnych sytuacji, śmieję się, czasem coś tam się zatańczy. Nic specjalnego, całe życie taki jestem i jak mam okazję, to to pokazuję. Czasem to jest potrzebne, szczególnie podczas długich podróży samolotem, kiedy dopada nas monotonia i znużenie.

O porównania do Dennisa Rodmana pytałem cię już przed draftem, ale gdy trafiłeś do Spurs, one odżyły. Zmieniasz kolor włosów, wybrałeś numer 10, w pewnym sensie sam dałeś do zrozumienia, że jesteście podobni.

- Nie mam problemu z tymi porównaniami, Rodman był wielkim graczem, legendą, więc jeśli ktoś mówi o mnie w jego kontekście, to jest to fajne. Myślę, że w naszej grze są podobieństwa – staram się być twardy, agresywny, grać z poświęceniem. Ale z drugiej strony nie chcę być taki jak on, chcę iść swoją drogą, być sobą. Robię swoje.

A dlaczego wybrałeś w Spurs numer 10? W Baylor grałeś z "jedynką".

- W poprzednich latach grywałem z nr. 9, gdy trafiłem do Ratiopharmu Ulm miałem "jedynkę", z którą zagrałem też w reprezentacji Polski. A teraz wymyśliłem sobie, że jeden plus dziewięć daje 10 i taki numer wybrałem.

Marcin Gortat w swoim pierwszym sezonie mówił, że bardzo ważne jest dla niego, że ma w drużynie Dwighta Howarda – czołowego środkowego ligi, z którym mocno rywalizuje na treningach, dzięki czemu uczy się wielu rzeczy. Masz kogoś takiego w San Antonio?

- Nie ma jednej takiej osoby, bo uczę się od wszystkich. Poza tym, choć najczęściej gram jako skrzydłowy, uważam się za gracza bez przypisanej pozycji. Całe życie podpatrywałem różnych graczy i starałem się od nich uczyć. Staram się chłonąć wszystko, wiem, czego nie wiem. Zadaję pytania, chcę dostawać uwagi, wiem, czego potrzebuję, by stać się lepszym. Pomagają mi różni koszykarze, trenerzy, asystenci, którzy montują akcje na wideo, wszyscy.

Gdy wybierano cię w drafcie, często podkreślano, że trafiasz do NBA dzięki wyjątkowym umiejętnościom defensywnym. Jak jesteś teraz postrzegany w zespole przez trenerów – mają więcej uwag odnośnie do obrony czy ataku?

- Wydaje mi się, że jestem doceniany za to, co robię w obronie, nie jest tak, że dostaję jakoś wyjątkowo dużo wskazówek odnośnie do defensywy. Sądzę, że w San Antonio widzą we mnie potencjał ofensywny i dlatego dostaję tak dużo szans w tak młodym wieku. Wiele pracuję nad atakiem, staram się wykorzystywać szanse.

Wiemy, że intensywnie pracujesz nad rzutem z dystansu korzystając ze specjalistycznych programów treningowych. Celem jest poprawienie trajektorii lotu, zwiększenie kąta, pod jakim piłka wpada do obręczy.

- Pewne jest jedno: pracuję nad tym ciężko, a trenerzy we mnie wierzą. Wydaje mi się, że robię postępy, teraz muszę zacząć pokazywać to regularnie w każdym meczu. Fajne jest to, że mam zielone światło w ataku – trenerzy chcą, żebym rzucał, jeśli mam pozycję, chcą, bym podejmował decyzje i był agresywny. Mam wszystkie narzędzia do tego, by się poprawiać.

Po tych 20 rozegranych meczach – jesteś  zadowolony ze swojej gry, czy może czujesz jakiś niedosyt?

- Przede wszystkim zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie perfekcyjnie, że będą wzloty i upadki. Wiem też, że stać mnie na więcej, że mogę być lepszy. Tylko że to się nie wydarzy na pstryknięcie palcami. Piękne kwiaty nie pojawiają się ot tak, muszą urosnąć i zakwitnąć. Mam nadzieję, że tak będzie wyglądał nie tylko ten sezon, ale cała moja kariera. Chcę być lepszy, chcę, żeby drużyna zaczęła wygrywać, mam do wszystkiego pozytywne nastawienie.

Jak ciężko jest przegrywać mecz za meczem? Zaczęliście sezon od nieoczekiwanych zwycięstw, ale już spadliście na ostatnie miejsce na Zachodzie NBA.

- Pewnie, że jest ciężko, nikt nie lubi przegrywać. Ale sezon jest długi, rozegraliśmy dopiero nieco ponad 25 proc. meczów, wiemy, że będą i gorsze, i lepsze momenty. Najważniejsze jest to, by podtrzymywać ambitne nastawienie, wyciągać wnioski z porażek, trzymać się razem jako zespół i w każdym kolejnym meczu walczyć o zwycięstwo. Nie będzie łatwo, ale nie patrzymy w przeszłość, staramy się myśleć o tym, co najlepiej zrobić tu i teraz.

W kontekście Spurs wiele mówi się o tzw. "tankowaniu", czyli może nie nastawieniu na porażki, ale akceptowaniu ich jako części procesu przebudowy zespołu. Im więcej przegracie, tym większa szansa na lepszy numer w drafcie i pozyskanie lepszego gracza.

- Szczerze powiem, że ja, ale myślę, że też cały zespół, staramy się nie słuchać tego, co inni mówią o tym, jak wygląda ten sezon i czy "tankujemy", czy nie. Koncentrujemy się na sobie, zawsze chcemy walczyć o zwycięstwo. Jesteśmy sportowcami, rywalizacja nas napędza, nie wychodzimy na parkiet, żeby przegrać. Jesteśmy młodzi i tak jak mówiłem – mamy wzloty i upadki.

Podsumowując rozmowę, wydaje mi się, że najlepszymi słowami opisującymi Jeremiego Sochana na początku jego kariery w NBA będą: szczęśliwy, cierpliwy i pewny siebie. Zgodzisz się?

- Zdecydowanie. Taki jestem, tak byłem wychowany i myślę, że ta pewność siebie z biegiem sezonu będzie rosła. Ale równocześnie nie jest tak, że zawsze wszystko jest pozytywne. I w koszykówce, i w życiu. Są gorsze momenty – jak chorujesz, doznasz kontuzji, zagrasz gorszy mecz. Już mi się to przydarzało i wiem, że nie zawsze czujesz tylko szczęście, a z cierpliwości czasem chce się zrezygnować, żeby coś przyspieszyć. Podkreślam, bo to ważne – cieszę się z tego, że jestem, ale nie jest tak, że wszystko zawsze jest perfekcyjne. Jesteśmy ludźmi, a nie robotami.

Zobaczymy cię w reprezentacji Polski w lecie 2023 roku?

- Mam nadzieję. Jeśli tylko będę mógł, to bardzo chciałbym reprezentować swój kraj i wygrywać dla niego mecze.

Więcej o:
Copyright © Agora SA