Pracował na cmentarzu, był dostawcą Uber Eats. Teraz zagra dla Lakers. "Oniemiałem"

Piotr Wesołowicz
Matt Ryan, który domknął tegoroczny skład Los Angeles Lakers, do niedawna był dostawcą Uber Eats i dorabiał na cmentarzu. Teraz zagra u boku LeBrona Jamesa. "Oniemiałem" - przyznał.

"Nieważne, czy to potrwa dzień, miesiąc, czy rok – w każdej chwili będę dawał z siebie wszystko. Lakers, dzięki za szansę!" – napisał koszykarz, którego na Twitterze śledzi siedem tysięcy osób. Dla porównania – jego nowego kolegę, czyli "King" Jamesa, aż 52 miliony. Ale niedługo zainteresowanie wokół Matta Ryana wzrośnie. O jego historii mówi dziś cały światek NBA.

Zobacz wideo Roman Kołtoń o upadku Złotej Piłki. "Nadróbmy to, Lewandowski zmiażdżył"

Oczywiście, głównie ze względu na niecodzienną drogę, którą przeszedł. Po tym, jak w 2020 r. Matt Ryan nie został wybrany w drafcie, w zasadzie z dnia na dzień rozstał się z koszykówką. Nie z własnej woli. Kilka dni po tym, jak ukończył grę na uczelni, wybuchła pandemia. Został bez klubu i bez pracy.

Dostawca, pracownik cmentarza, a po godzinach koszykarz

Dzięki dyplomowi renomowanej uczelni Vanderbilt mógł śmiało znaleźć zatrudnienie w jednej z nowojorskich korporacji zajmujących się finansami. Wiedział jednak, że to oznaczy definitywne rozstanie z marzeniami. A w nim wciąż tliło się marzenie o zawodowej grze w kosza. Dlatego Ryan łapał się dorywczych i elastycznych prac, by wieczorami pracować nad formą. Najpierw rozwoził jedzenie w DoorDash i Uber Eats, a potem najął się do pracy na cmentarzu.

Trafił tam, ponieważ jego dziadek prowadził firmę zajmującą się budową pomników i miał dobre kontakty. Robota nie była trudna – Ryan spacerował między rzędami grobów, zbierał porzucone wieńce, czy dekoracje świąteczne. Jak przyznaje, momentami było tak zimno, że pod dżinsami nosił jeszcze spodnie od pidżamy i legginsy. – Chyba w pewnym momencie uzależniłem się od tej pracy. Zarabiałem tam tysiąc dolarów tygodniowo – powiedział w rozmowie z "Los Angeles Times".  

Pierwszym kontaktem z poważną koszykówką była gra w Grand Rapids Gold, drużynie filialnej Denver Nuggets, po której związał się na krótko z Boston Celtics. W zespole finalistów ligi zagrał tylko jeden mecz, zdobył trzy punkty, ale nie zrobił takiego wrażenia, by podpisać z nim długoterminową umowę.

Mimo to w lecie 25-letni niski skrzydłowy starał się zahaczyć w NBA. Najpierw trenował z Brooklyn Nets, a potem na obóz przedsezonowy zaprosili go Lakers. Co prawda, zwykle zatrudniają oni 14 graczy, a ostatnie wolne miejsce zostawiają na ewentualne ruchy w trakcie sezonu. Ale tym razem nie czekali.

Drużyna z Miasta Aniołów musi lawirować, bo jej budżet obciążają ogromne kontrakty gwiazd – LeBrona Jamesa (44 mln dol. za sezon), Anthony'ego Davisa (31 mln), czy przede wszystkim Russella Westbrooka (44). Dlatego szukała graczy o minimalnych wymaganiach, a najlepiej takich, którzy umieją trafiać za trzy.

A Matt Ryan strzelcem jest co najmniej przyzwoitym. Jak przyznaje – po godzinach najczęściej szlifował właśnie rzuty z dystansu. W zeszłym sezonie G League trafiał z 38-procentową skutecznością. Imponował też w trakcie pre-season. W meczu z Golden State Warriors zdobył 20 punktów w 20 minut, trafiając sześć razy za trzy. We wszystkich meczach przedsezonowych zdobywał średnio 8,8 punktu, trafiając 38 proc. z dystansu.

Lakers zaproponowali mu umowę w NBA. Sen się spełnił

Ryan wzbudził zainteresowanie lokalnych dziennikarzy na obozie przygotowawczym, ale jak sam mówił, robił wszystko, by nie okazać się tylko zabawną, przedsezonową anegdotką. I dopiął swego.

Lakers z 25-letnim koszykarzem podpisali kontrakt na 1,5 mln dol. – to ciut lepsze pieniądze niż te, które dostawał na cmentarzu. Władze klubu mają czas do stycznia, aby przemyśleć, czy Ryan przyda im się do końca sezonu. Do tego czasu nowy gracz "Jeziorowców" ma szansę udowodnić swoją wartość.

Więcej o:
Copyright © Agora SA