Ciąg zdarzeń był następujący: w ostatni poniedziałek Shams Charania, jeden z najlepiej poinformowanych dziennikarzy w świecie NBA, przekazał, że Zion Williamson nie zdąży wrócić na parkiet w tym sezonie. Taką decyzję podjęły władze klubu z Nowego Orleanu, które w trosce o kruche zdrowie największej gwiazdy Pelicans pozwoliły jej skupić się na rehabilitacji i powrocie do treningu.
Doniesienia potwierdził trener Pelicans Willie Green. – Cały czas nie ma go z nami, ale walczy o to, by być zdrowym. W tej chwili nie jest. Damy wam znać, kiedy to się zmieni. O ile w ogóle to się stanie.
Nie minęły 24 godziny, gdy Williamson – sporadycznie korzystający z mediów społecznościowych – opublikował na Instagramie wideo. Kilkusekundowy filmik, na którym odbija piłkę od tablicy, a następnie potężnie ładuje ją do kosza, po drodze przekładając między nogami, stał się hitem sieci.
Przy okazji sprowokował pytania: jak to właściwie z Williamsonem jest? Czy rzeczywiście rehabilitacja kontuzjowanej stopy idzie tak źle? A może Zion pali się do gry, ale niekoniecznie w barwach Pelicans?
– To wideo daje odpowiedź, dlaczego tak bardzo wierzymy, że Zion może być w tej lidze kimś wyjątkowym. Przy okazji to jednak pewien rodzaj pasywnej agresji Ziona wobec Pelicans. Williamson chce pokazać, że jest gotów do gry, ale z jakiegoś powodu klub na to nie pozwala. To też znak, że relacja, która łączy Ziona z Pelicans, nie jest zdrowa – komentował na antenie ESPN Brian Windhorst.
Stephen A. Smith – jak to ma w zwyczaju – był w osądach ostrzejszy. – Nazwijmy rzeczy po imieniu: nie ma żadnej relacji między Zionem a Pelicans. On po prostu nie chce tam dłużej być. Marzy, by wynieść się z Nowego Orleanu.
Jeśli zastanawiacie się, dlaczego niemal cała NBA rozprawia nad przyszłością Williamsona, warto uświadomić sobie, o jakiego pokroju gracza toczy się dyskusja. Gdy w 2019 r. Zion trafiał do NBA z numerem jeden draftu, mówiono, że z miejsca stanie się jedną z największych gwiazd ligi. – Trenowałem wielu graczy, którzy w przyszłości trafiali do NBA, ale Zion jest bez wątpienia najlepszym – mówił Lee Sartor, trener Williamsona ze szkoły średniej. Nick Wright, analityk Fox Sports, dodawał: – To największy talent od czasów, gdy do NBA trafił LeBron James. Sam "Król" mówił zresztą wprost: – Gdy patrzę na Ziona, widzę, że NBA będzie w dobrych rękach.
Filmiki, na których Zion, pierwszoroczniak z Duke, niszczy wsadami rywali i niemal urywa obręcze, a potem z zawadiackim uśmiechem pręży potężne muskuły, osiągały na Youtubie miliony wyświetleń. Zanim zagrał pierwszy mecz w NBA, miał już w szufladzie wartą 75 mln dol. umowę z Nike. Zresztą, gdy w trakcie meczu ligi uniwersyteckiej z Północną Karoliną Williamson nabawił się lekkiej kontuzji w wyniku pęknięcia buta, nazajutrz akcje amerykańskiego giganta spadły o ponad miliard dolarów.
Ale Zion Williamson to nie tylko produkt masowej wyobraźni. To wybryk natury. Koszykarz, który dzięki nadludzkiej sile dominuje pod koszem niczym Shaquille O’Neal, a z piłką – to zasługa genów, jego ojciec trenował futbol, a mama była sprinterką – radzi sobie niczym wysokiej klasy rozgrywający.
I jeśli już pojawiał się na parkiecie NBA – choć przez trzy lata uczynił to tylko 85 razy – to wyglądał tak, jakby należał do zespołu "Potworasów", które w "Kosmicznym Meczu" skradły talent najlepszym graczom NBA. Średnio niemal 26 punktów, a do tego siedem zbiórek, ponad trzy asysty i aż 60 proc. skuteczności rzutów z gry – to nie potencjał na solidnego ligowego gracza. To żywy materiał na MVP.
Wystarczy spojrzeć na jego liczby w debiucie: w starciu z San Antonio Spurs trafił wszystkie cztery rzuty z dystansu, zdobył 17 punktów z rzędu, a łącznie aż 22 w ciągu zaledwie osiemnastu minut gry.
Zion Williamson ma jednak jeden, choć sporej wagi problem: skłonność do tycia.
Dla jasności: Zion nigdy nie należał do chuderlaków. Na obozie dla najbardziej utalentowanych juniorów w 2017 r., będąc w ostatniej klasie liceum, ważył 123 kg. Rok później, już jako student Duke, ważył niemal 130 kg. W tym czasie w NBA cięższy był tylko Boban Marjanovic. Rzecz jednak w tym, że serbski gigant występujący obecnie w Dallas Mavericks mierzy aż 224 cm, a Zion Williamson – 198.
Ale w trwającym sezonie wskazówka na wadze niebezpiecznie wystrzeliła. Na początku listopada pojawiła się informacja, że Williamson waży już 144 kg. A to już zdecydowanie za dużo – nawet jak na kogoś, kto nigdy nie był cherlakiem.
Afera wybuchła, gdy w listopadzie Zion wyszedł na parkiet w przerwie meczu z Suns, ale tylko po to, by ciut się porozgrzewać. Sprawiał wówczas wrażenie, jakby ledwo się ruszał. – Wygląda to tak, jakbyśmy ja i Shaq mieli dziecko – śmiał się Charles Barkley. W zasadzie zanosił się ze śmiechu.
Sytuacja zbiegła się w czasie z podpisaniem przez Williamsona nowego kontraktu sponsorskiego z producentem Mountain Dew, napoju który – delikatnie rzecz ujmując – nie należy do najbardziej dietetycznych produktów na sklepowej półce. W reklamie Zion siedzi wygodnie na kanapie, grając na konsoli z koszykarzem Bulls Zachiem LaVinem. Przed nimi leży miska chipsów i butelki Mountain Dew.
Przyznajcie – dość niefortunne ujęcie. Zion wygląda tak, jakby z McDonald's miał więcej wspólnego, niż udział w organizowanym przez tę sieciówkę corocznym meczu gwiazd dla graczy szkół średnich.
– Podobno jego waga nie przekracza 150 kg i jest mu bliżej do 140 kg. Co nadal jest ogromnym problemem. Dobra wiadomość jest taka, że Zion zatrudnił trenera personalnego z LSU. Ale jest też zła – Zion cały czas lubi jeść pizzę i popijać ją napojami z dużą ilością cukru – zdradził komentator ESPN Skip Bayless. A Charles Barkley dodał w swoim stylu, czyli pół żartem, pół serio: – Podzielę się z nim tajnikami diety, którą sam stosowałem w trakcie kariery. Jeżeli coś ci smakuje – po prostu to wypluj.
Zapewne stąd też jego kłopoty ze zdrowiem – jeszcze na obozie przygotowawczym przed debiutanckimi rozgrywkami uszkodził łękotkę i był zmuszony opuścić pierwsze trzy miesiące sezonu. W tym roku przez kontuzję stopy nie wyszedł na parkiet jeszcze ani razu.
Zionowi kontuzje nie przeszkodziły jednak być dominatorem w rozgrywkach NCAA i już po roku gry na uczelni stać się numerem jeden draftu. Na wybór Williamsona zasadzali się wszyscy. New York Knicks tankowali, czyli celowo przegrywali mecze, by zwiększyć szanse na wylosowanie "jedynki".
Ostatecznie Knicks – taka już chyba ich dola – nie mieli w losowaniu szczęścia, trafili "trójkę" i ściągnęli do siebie przyzwoitego, ale nie wybitnego Kanadyjczyka, RJ Barretta. Los uśmiechnął się do Pelicans.
No właśnie – Nowy Orlean. O tym, że Zion nie jest szczęśliwy w mieście jazzu, mówi się niemal od początku. Przed draftem Williamson – z wzajemnością – wzdychał do Knicks. A w zamian wylądował w jednej z najgorzej zarządzanych organizacji w całej lidze NBA.
"Myślę, że on zwyczajnie nie chce tam być. Usłyszałem to od jednego z członków jego rodziny. Tak to już jest z klubami z małych ośrodków (ang. small markets)" – powiedział w podkaście były koszykarz, a obecnie komentator Matt Barnes.
Nie jest to wiedza tajemna, bo Zion Williamson od dawna bojkotuje Pelicans niemal całym sobą. W trakcie rehabilitacji stopy wolał leczyć się w Portland, nie ufając sztabowi z Nowego Orleanu. Ale to nie wszystko. Williamson niechętnie integruje się też z drużyną. Jak ujawnił JJ Reddick, były koszykarz Pelicans, Williamson – wbrew dobrym zwyczajom – nie przywitał w lutym nowych graczy w ekipie, czyli CJ McColluma i Larry’ego Nance’a Jr. Oficjalnie z racji tego, że nie było go w Orleanie (leczył się Portland), ale w światku NBA zostało to odczytane jednoznacznie – Zionowi na Pelicans nie zależy.
– Właśnie trafił do Pelicans jeden z pięćdziesięciu najlepszych graczy w lidze. Ktoś, z kim możesz stworzyć świetny duet. Podejdź, przywitaj się. To pokazuje twój brak inwestycji w twój zespół, w twoją organizację, w twoje miasto – tłumaczył JJ Reddick.
Dla ekipy z Nowego Orleanu to nic nowego. To samo przeżywali, mając w składzie inną "jedynkę" draftu i wielką gwiazdę NBA, czyli Anthony’ego Davisa. Davis w Pelicans występował siedem lat, ale działacze nie umieli zbudować wokół niego drużyny, która powalczy o coś więcej niż awans do play-off. I w końcu Davis zaprotestował – zmusił działaczy do przeprowadzenia transferu, a po roku świętował pierwsze mistrzostwo, tyle że już w barwach Los Angeles Lakers u boku LeBrona Jamesa.
W tym sezonie Pelicans bez swojej gwiazdy rozpoczęły od bilansu 1-12, ale potem było tylko lepiej. W tej chwili ekipa z Nowego Orleanu ma bilans 31-43 i zajmuje 10. miejsce w Konferencji Zachodniej. A to oznacza awans co najmniej do play-in.
– Myślę, że jest duża szansa, że latem oddadzą go do innego zespołu i Williamson już nigdy nie zagra w barwach Pelicans – przewiduje ekspert Jordan Schultz. Faktem jest, że w przyszłym sezonie koszykarz stanie przed decyzją, z którym klubem podpisać długoletni, wielomilionowy kontrakt. Pelicans liczą, że Zion wybierze właśnie ich. Dlatego upewniają się, by podejmując decyzję, był zdrowy i szczęśliwy. A przynajmniej zdrowy.