Kobieta została wybrana do męskiej NBA. A później wszystko jej zabrano

Piotr Wesołowicz
- Ile jest talentów takich jak Lucy, którym odmówiono kariery, ponieważ były kobietami? - zastanawia się Shaquille O'Neal, współautor nominowanej do Oscara "The Queen of Basketball". - Mając w pamięci tę historię, zastanówmy się: kogo odsuwamy dziś w sporcie? Jak możemy się upewnić, że to, co wydarzyło się w czasach Lucy, już się nie powtórzy?

– Co wiem o Lucy? – chwilę myśli, wpatrując się w szklane oko kamery. A potem wylicza: – Urodzona w małej mieścinie w Mississippi w 1955 roku. Jedna z najlepszych zawodniczek w historii, swego czasu najlepsza w całych Stanach. A do tego pierwsza kobieta oficjalnie wybrana przez klub z męskiej ligi NBA. Dziś już nie gra. Wiedzie spokojne, szczęśliwe życie.

Zobacz wideo To będzie największy problem Brzęczka. "Boję się, że nie wyciągnął wniosków"

– A skąd to wiesz? – pyta głos zza kadru. 

– Bo to ja jestem Lucy! – śmieje się Lusia Harris, o której często mówi się zdrobniale, właśnie Lucy. Ma siwe, kręcone włosy, brązowe oczy i zaraźliwy, donośny śmiech. Gdy go usłyszysz, oglądając "The Queen of Basketball" – krótkometrażowy dokument – zaczniesz się śmiać razem z nią.

Na wzruszenie przyjdzie czas.

"Zakładałam kołdrę na siebie i ekran telewizora. I oglądałam NBA"

"Lusia jest najlepszą kobietą, która kiedykolwiek uprawiała koszykówkę". "Jest wyjątkowa, bo potrafi na boisku wszystko – wejść pod kosz, rzucić z wyskoku, zebrać i zablokować piłkę. Jest twarda". "Nie było w tamtych czasach tak dużych kobiet o takich umiejętnościach" – chwalą ją koleżanki, z którymi grała.

Shaquille O’Neal: – To, co jest wspaniałe, to fakt, że możemy dziś opowiedzieć ludziom historię jednego z największych amerykańskich sportowców XX w. Ale to też historia tragiczna, która uświadamia nam, jak wiele straciliśmy.

Lusia Mae Harris urodziła się 10 lutego 1955 roku w Minter City, na południu Mississippi. Była dziesiątym z jedenaściorga dzieci Willie i Ether. Jej rodzice dzierżawili ziemię, kiedy więc Lucy wracała ze szkoły, pomagała im zbierać w polu bawełnę.

Wieczorami grała z braćmi na podwórku. W zasadzie – nie tyle z braćmi, ile całą okolicą, bo Harrisowie jako jedni z nielicznych w sąsiedztwie mieli przed domem kosz – ubitą z desek tablicę z lekko pochyloną od wieszania się obręczą. - Gdy wszyscy kładli się spać, zarzucałam kołdrę na siebie i ekran telewizora, by nikogo nie obudzić. Mogłam oglądać Billa Russella, Wilta Chamberlaina, Kareema, Oscara Robertsona – mojego ukochanego gracza. Chciałam dorosnąć, aby założyć rodzinę. I rzucać do kosza – tak, jak robią to oni – wspomina w filmie.

Urosła bardzo szybko, była najwyższa w klasie. Ale 191 cm wzrostu z początku było jej przekleństwem. "Long, tall and that’s all" – dręczyli ją niżsi o głowę koledzy. Kiedy zapisała się do szkolnej drużyny, szybko jednak pojęła, że wzrost okaże się jej wielkim atutem.

– W szkole średniej zapisałam się do drużyny, ale nie umiałam grać zespołowo: musiałam nauczyć się, jak ruszać się w ataku, jak zachowywać się w obronie, jak robić piwoty. Jedyne, czego nie musiałam się uczyć, to rzut. On był ze mną, narodził się naturalnie – opowiada Harris. Dodaje, jak w jednym z meczów zdobyła 40 punktów. Więcej niż cały zespół rywalek.

Planowała uczyć się na uniwersytecie w Alcorn – "czarnej szkole", jak określiła ją w dokumencie. Zmieniła jednak zdanie, gdy dowiedziała się, że – mimo podpisanej wówczas przez prezydenta Richarda Nixona tzw. Title IX, czyli ustawy o zapobieganiu dyskryminacji kobiet w edukacji – nie prowadzi ona sekcji koszykówki kobiet. W ten sposób znalazła się w Delta State. I choć była jedyną czarną zawodniczką w drużynie, zupełnie jej to nie przeszkadzało. – Z nikim się nie przyjaźniłam, do nikogo się nie zbliżyłam. Ale na boisku byłyśmy jednością.

O Lucy Harris dowiedział się cały świat

Nawiasem mówiąc: hala, w której codziennie trenowała i grała Lucy, została nazwana imieniem Waltera Sillersa – zadeklarowanego nacjonalisty i zwolennika białej supremacji. Do dziś zresztą nosi nazwę Walter Sillers Coliseum.

Reszta potoczyła się błyskawicznie: trzy kolejne mistrzostwa ligi AIAW (wówczas w NCAA występowali tylko mężczyźni, kobiety rywalizowały w osobnym turnieju), trzy statuetki MVP tego turnieju, powołanie do reprezentacji USA, pierwsze w historii igrzysk punkty zdobyte przez koszykarkę (kobiece zespoły dopuszczono do rywalizacji dopiero w 1976 r. w Montrealu).

O Lucy wiedziały już całe Stany Zjednoczone. Nie – o Lucy Harris dowiedział się cały świat.

Karierę uniwersytecką Harris zwieńczyła w mekce koszykówki, hali, która znajduje się w samym centrum Nowego Jorku – w Madison Square Garden. To był 1977 – rok, w którym Lucy kończyła studia. I zarazem pierwszy raz, gdy wpuszczono koszykarki do Garden. W rywalizacji Delta State z Queens College Harris zdobyła 47 punktów, więcej niż ktokolwiek inny w tamtym sezonie – wśród koszykarek i koszykarzy. Na trybunach zasiadło 10 tys. osób.

Ale w momencie, w którym filmowa historia powinna jeszcze nabrać tempa, nagle się urywa.

Choć jeszcze chwilę wcześniej Lucy odbiera jeden z najważniejszych telefonów w swoim życiu. – Byłam w szoku. Myślałam, że ktoś robi sobie żarty, że to chwyt reklamowy – mówiła po latach o tamtym dniu. To było połączenie międzystanowe. Z Nowego Orleanu.

"Wyobrażacie sobie kobietę w NBA?"

"Kobieta w NBA?" – krzyczały nagłówki w amerykańskiej prasie. A dziennikarze drwiąco pytali: "Czy wyobrażacie sobie kobietę startującą w konkursie wsadów? Albo rywalizującą jeden na jeden z Dr. J [Juliusem Ervingiem, legendą NBA]? To możliwe!".

Szok był jednak zrozumiały – i ze strony Harris, i ze strony dziennikarzy. New Orleans Jazz w siódmej rundzie draftu, czyli naboru do NBA, wybrali ze 137. numerem Lusię Harris – gwiazdę rozgrywek uniwersyteckich. Klub zaoferował Lucy możliwość treningów w trakcie obozu przygotowawczego dla debiutantów, a po nim – podpisanie kontraktu w NBA.

– Jej ciało jest gotowe do rywalizacji z mężczyznami, i nie mówię tego żartobliwie – tłumaczył dyrektor klubu Lewis Schaffel. Harris zachowywała jednak powściągliwość. – Co prawda szło mi nieźle wśród kobiet, ale wśród panów to coś innego – mówiła agencji AP.

Lucy do Jazz nie pasowała

Gwoli ścisłości: Lucy nie była pierwszą kobietą, którą chciał zatrudnić klub z NBA. Osiem lat wcześniej, w 1969 r., San Francisco Warriors wybrali w drafcie Denise Long, ale wówczas liga unieważniła ten wybór. Dlatego to Lucy oficjalnie należy się miejsce w historii jako pierwszej wybranej kobiecie w drafcie NBA.

Gdyby zdecydowała się wówczas przyjąć ofertę z Nowego Orleanu, trafiłaby do jednej z najgorzej zarządzanych organizacji w całej lidze. Pete "Pistol" Maravich, legenda Jazz i NBA, bez ogródek mówił w 1978 r. na łamach "Sports Illustrated": – Jesteśmy żałośni.

Jazz – ich nazwa to hołd dla nurtu muzyki, który powstał w Nowym Orleanie – byli jedną z najsłabszych drużyn NBA, na ich mecze przychodziła garstka fanów. Totalną klapę zarządzania klubem zwieńczyło upokorzenie z 1979 r., gdy Jazz mieli szansę wybrać w naborze Magica Johnsona, ale wcześniej oddali niemal za bezcen pierwszy wybór w drafcie w ręce Los Angeles Lakers.

Mówi się zresztą, że sensacyjnym wyborem Harris i związanym z tym zamieszaniem wokół koszykarki w NBA Jazz chcieli przykryć swoją nieudolność, a do tego zdobyć nieco popularności – za wszelką cenę.

Dominatorka, która nie miała dokąd pójść

Lusia Jazzmanom odmówiła. Wcześniej przyjęła oświadczyny swojej szkolnej miłości – George’a, zaszła w ciążę. Prasa pisała, że od początku nie traktowała propozycji z NBA na serio. Ale to nie znaczy, że chciała porzucić sport.

– Kochałam grać w koszykówkę, ale nie było miejsca, w którym mogłabym to robić. Po prostu. Ono nie istniało –  wspomina w dokumencie.

Nie było jeszcze wówczas WNBA, czyli kobiecego odpowiednika NBA. I kiedy Larry Bird, Magic Johnson i inne wielkie gwiazdy męskiej ligi uczelnianej zaczynały zawodową karierę, największa gwiazda w historii uniwersyteckich rozgrywek kobiet została z niczym. Bez pracy, środków do życia, z załamaniem nerwowym.

"Lucy woli życie domowe, niż szansę na karierę" – pisała prasa, gdy Lusia Harris-Stewart wróciła do domu, by uczyć w Amanda Elzy High School, w której się wychowała. "Czasem jeszcze odbiera telefony od ludzi, którzy chcą założyć profesjonalną ligę dla kobiet. Ale w koszykówkę gra już tylko z mężem przed domem, dla odpoczynku" – pisały lokalne media.

Historia, która powinna mieć ciąg dalszy

– Czułam, że nie jestem w miejscu, w którym powinnam być. Nigdy wcześniej nie czytałam o sobie w gazetach, o tym jak byłam dobra. Wszystkie prasowe wycinki chowałam na dno szafy. Ale gdy moja kariera się skończyła, zaczęłam czytać, czego dokonałam. Trzykrotna mistrzyni kraju, srebrna medalistka igrzysk… Imponujące! – śmieje się tak, że zaczynasz śmiać się razem z nią. Delikatnie tylko wycierając łzy z policzka.

PS Ta historia miała mieć ciąg dalszy. Powinna mieć. Pod koniec stycznia tego roku Lusia Harris miała spotkać się z Shaquillem O’Nealem, współproducentem dokumentu.

– Jeszcze z nim nie rozmawiałam, ale czytałam, jak pięknie wypowiadał się o tym filmie. Nie mogę doczekać się spotkania – mówiła. Dwie legendy dyscypliny, które wypełniłyby pomieszczenie mnóstwem anegdot i historii oraz swoim zaraźliwym, donośnym śmiechem.

Lucia Harris spotkania jednak nie doczekała. Zmarła 18 stycznia w placówce leczniczej, o czym poinformowała jej córka Crystal Stewart-Washington. Przyczyny śmierci nie podano.

Więcej o:
Copyright © Agora SA