45, 38, 36, 35, 38, 40 – to zdobycze punktowe DeMara DeRozana w sześciu ostatnich meczach Chicago Bulls. Jasne, w mieście Michaela Jordana nie takie rzeczy oglądano, w sezonie 1986/87 legendarny MJ potrafił zdobyć 40 lub więcej punktów w dziewięciu kolejnych spotkaniach. Ale jeśli w statystykach DeRozana pogrzebać wnikliwiej, to z porównaniami trzeba się cofnąć nawet do ery Wilta Chamberlaina – gwiazdy lat 60., koszykarza, który potrafił zdobyć 100 punktów w meczu, a jeden z sezonów zakończył z kosmiczną średnią 50,4.
Otóż DeRozan to jedyny obok Chamberlaina gracz, który w sześciu kolejnych meczach zdobywał przynajmniej 35 punktów, a do tego w każdym z nich trafiał przynajmniej 50 proc. rzutów. I o ile w przypadku mierzącego 213 cm środkowego, który przerastał ligę o głowę, nie było to wielką sztuką, tak w przypadku DeRozana, obwodowego o wzroście 198 cm, to już duży wyczyn.
Tym bardziej że strzelec Bulls w tych sześciu ostatnich meczach trafia nie 50, a 61 proc. rzutów z gry. Jego seria jest niesamowita.
W poniedziałkowym meczu z San Antonio Spurs – zresztą swoim byłym zespołem – DeRozan zdobył 40 punktów. Dużo, choć to oczywiście żaden rekord - swój indywidualny ustanowił w 2018 r., rzucając 52 punkty. Spotkanie ze Spurs było jednak interesujące z innego względu - DeRozan został pierwszym graczem w tym sezonie NBA, który osiągnął granicę 40 punktów bez oddanego rzutu za trzy. Zresztą w tych sześciu świetnych meczach miał w sumie 3/9 z dystansu.
Mało, bardzo mało, ale dla niego to typowe. W całej lidze strzelec Bulls zajmuje w tym sezonie – uwaga! – 217. pozycję pod względem oddanych trójek. W jego przypadku to ledwie 1,8 na mecz. W czasach Stephena Curry’ego, Jamesa Hardena i wielkoludów rzucających z dystansu – jest ewenementem. W rozrzucanej za trzy NBA jego próby z półdystansu są jak dinozaury - DeRozan w koszykówce starej szkoły odnajduje się jednak znakomicie. To jego gra.
Mało tego, ta jego stara szkoła wciąż ewoluuje. DeRozan od początku kariery w Toronto Raptors w 2009 r., a potem także w trakcie gry w San Antonio, dał się poznać jako strzelec, który preferuje rzuty z wyskoku za dwa, ale często miał problemy z wyborem miejsca i momentu, by je oddać. W początkowej fazie kariery często decydował się na tzw. dalekie dwójki, czyli rzuty oddawane z około sześciu metrów. Teoretycznie najmniej opłacalne, bo z relatywnie z dalekiej odległości, a wciąż liczone za dwa, a nie za trzy.
Ale z czasem znajdowanie miejsca bliżej kosza zaczęło przychodzić łatwiej i teraz koszykarscy analitycy wskazują, że DeRozan coraz częściej rzuca z odległości czterech metrów. I siłą rzeczy jest coraz bardziej skuteczny. Obecny sezon jest czwartym z rzędu, w którym strzelec trafia około 50 proc. rzutów z gry. Jak na gracza obwodowego to bardzo dobra skuteczność.
DeRozan gra nietypowo, ale też w nietypowy sposób opowiada o tym, jak szuka perfekcji w swojej grze. – Jestem fanem boksu, a jednym z moich ulubionych pięściarzy jest Floyd Maywaether. Kiedyś rozmawiałem z nim o tym, jak podchodzi do walk, jak podczas pierwszych rund zbiera informacje o przeciwniku. Patrzy na to, co robi rywal, zastanawia się nad tym, jak go przełamać. I kiedy dochodziło do siódmej, ósmej, dziewiątej czy 10. rundy, kiedy widział, że przeciwnik oddycha ciężej, że opuszcza ręce, uderzał.
- Ja staram się podobnie grać w koszykówkę. Próbuję zrozumieć, jak rywal chce mnie bronić, próbuję tę defensywę rozerwać, poczuć rytm gry. Zbieram dane, by wykorzystać je w najważniejszym momencie – mówił DeRozan.
Mówił, dodajmy, tuż po wygranym 120:109 meczu ze Spurs, w którym zaczął od skuteczności 1/6, a potem do końca meczu miał znakomite 15/18. W sumie trafił 16 z 24 rzutów.
- Nie jestem typem pięściarza, który idzie na nokaut. Zamiast tego chcę cię wymęczyć, bo wiem, że na długim dystansie będę lepszy – tłumaczył DeRozan.
Pytanie o ten długi dystans jest zasadne, jeśli chodzi o sezon Bulls. Drużyna z Chicago w czterech poprzednich latach notowała ujemne bilanse zwycięstw i porażek, a jej najlepszym osiągnięciem w tym czasie było 31 wygranych w poprzednich rozgrywkach. Ale w tym sezonie jest objawieniem. Z bilansem 37-21 Bulls są w tym momencie drugą ekipą na Wschodzie, a piątą w całej NBA.
Do chwały droga jeszcze daleka, a przed DeRozanem najważniejszy test – zwycięskie serie w play-off. Do pochodzącego z Los Angeles gracza już dawno przylgnęła łatka z napisem "Nie potrafi grać w najważniejszych meczach".
W Toronto, gdy jego Raptors dorośli do regularnej gry w play-off, zespół, którego DeRozan był liderem, trzy razy z rzędu odpadał po gładko przegrywanych seriach z Cleveland Cavaliers LeBrona Jamesa. Ale kiedy w 2018 r. Raptors wymienili go do Spurs za Kawhia Leonarda, od razu sensacyjnie zdobyli mistrzostwo.
W San Antonio DeRozan w play-off zagrał tylko raz, szansy na sukces nie było. I gdy w sierpniu zeszłego roku Bulls sięgnęli po 32-letniego weterana, zostali gremialnie skrytykowani przez ekspertów i kibiców. Tymczasem DeRozan wraca do wielkiej gry na swoich, oldskulowych zasadach.
A najpiękniejsze jest to, że potrafi je efektownie złamać. W Sylwestra, a potem w Nowy Rok, jako pierwszy zawodnik w historii NBA dzień po dniu trafił zwycięskie rzuty równo z końcową syreną. Najpierw dokonał tego w Indianapolis przeciwko Pacers, a potem w Waszyngtonie w meczu z Wizards.
I tak, zgadliście. Oba zwycięskie rzuty to były trójki. Trudne, szalone i z zachwianych pozycji. Trójki, których DeMar DeRozan praktycznie nie rzuca. Ale jak trzeba, to trafia.