"Kobe, obiecaj mi". Shaquille O'Neal tylko prosił, a Bryant się uśmiechnął i dokonał cudu

Łukasz Cegliński
Życie Kobego Bryanta skończyło się tragicznie w ułamku sekundy, jego kariera kończyła się pół roku. Finały obu były z gatunku tych, których nie da się wymyślić. Dzieciak z Filadelfii, kozak z Los Angeles. Zawsze był wyjątkowy. Mijają dwa lata od jego tragicznej śmierci.

To niemożliwe. Internet się przejęzyczył, świat się pomylił, absurd spotkał się z niedorzecznością. Kobe Bryant zginął w katastrofie helikoptera?!

To nie miało sensu. Miał 41 lat, dopiero odnajdywał się na emeryturze, czekaliśmy na jego kolejne role. Błyskotliwego eksperta, znanego biznesmena, cenionego trenera, a może i właściciela Lakers, który w 2040 roku – przyprószony siwizną, z dostojną brodą i swoim firmowym uśmiechem – po raz kolejny będzie świętował mistrzostwo dla Los Angeles.

Kobe Bryant zginął w katastrofie helikoptera?!

Kiedy 26 stycznia 2020 roku ta nieprzyswajalna wiadomość zaczęła obiegać świat, w Los Angeles było wczesne popołudnie, w Polsce wieczór, w Chinach noc. A na całym świecie - płacz.

50 twarzy Bryanta

Wyjątkowy był nie tylko dlatego, że dobrze grał w koszykówkę. Kobe połączył dwie epoki. Spoił koniec lat 90. i w pewnym sensie analogowe jeszcze czasy Michaela Jordana rzucającego z półdystansu, z cyfrową NBA Stephena Curry’ego trafiającego niemal z połowy boiska. Zaczynał karierę, gdy internet raczkował, a kończył, gdy kontrolę nad publicznym dyskursem przejmować zaczęły social media.

Kobe też miał swoje czasy. Moment, w którym to on był najważniejszy, najlepszy, najbardziej szanowany. W latach 2008-2012 trzy razy grał w finale NBA, dwukrotnie w nim triumfował. A do tego wywalczył dwa złote medale igrzysk.

Przez dwie dekady reprezentowania Los Angeles Lakers pokazał nam wiele twarzy. Bezczelnego dzieciaka, krnąbrnego gwiazdora, boiskowego egoisty, wielkiego mistrza, kontuzjowanego weterana, cenionego mentora. Gdy w wieku 18 lat wchodził do NBA, chciał naśladować Jordana. Gdy w wieku niemal 38 lat ligę opuszczał, najmłodsi gracze NBA chcieli być jak on.

Czołowy obrońca i rekordzista w wygrywaniu

Wymienianie kolejnych osiągnięć jest właściwie bezzasadne. Synonimem wielkości są jego imię i nazwisko, Kobe Bryant oznacza mniej więcej "jeden z najlepszych". Z dziesiątek sukcesów i wyróżnień warto jednak wspomnieć o tym być może najmniej docenianym – czarodziej ataku aż 12 razy wybierany był do piątki najlepszych obrońców sezonu w NBA. Zapamiętaliśmy go jako znakomitego strzelca, przed oczami mamy jego wsady i rzuty z półdystansu, a często zapominamy, że był także wyśmienitym defensorem.

Kobe to także wybitne mecze. 81 punktów, które w styczniu 2006 roku rzucił Toronto Raptors, to drugi najlepszy wynik w historii NBA. Kilka tygodni wcześniej zdobył 62 w trakcie zaledwie trzech kwart spotkania z Dallas Mavericks. 50 lub więcej punktów zdobywał 25 razy. Słynął też z zimnej krwi i odwracania wyników w ostatnich sekundach. Najpiękniejszymi akcjami w koszykówce – tymi, w których przegrywający zespół zwycięża po rzucie równo z końcową syreną – radował kibiców Lakers sześciokrotnie. To rekord w historii NBA.

 

Wyjątkowe było także pożegnanie Kobego. I nawet jeśli scenariusz pisało Nike, scenę rozstawili Lakers, a nagłośnienie przygotowała NBA, to główną rolę odegrać musiał on sam. I zrobił to znakomicie. Jak nikt nigdy przedtem.

Niezwykły, jedyny w swoim rodzaju wieczór w historii NBA, rozgrywał się 13 kwietnia 2016 roku równolegle w dwóch miastach. W Los Angeles ostatni mecz w karierze rozgrywał Kobe, a w niedalekim Oakland ligowy rekord wszech czasów bili mistrzowie - Golden State Warriors. Stephen Curry i spółka pokonali 125:104 Memphis Grizzlies i odnieśli 73. zwycięstwo w sezonie. Historyczny wynik Chicago Bulls z 1996 roku poprawili o jedną wygraną.

A mimo to nie przyćmili pożegnania Kobego.

60 punktów. Rekordowe, oczywiście

O tym, że 13 kwietnia Bryant rozegra ostatni mecz w karierze, wiedzieliśmy od listopada poprzedniego roku. Gwiazdor ogłosił odejście po sezonie, a potem uczestniczył w pożegnalnym tournée po Ameryce - owacje i specjalne podziękowania otrzymywał podczas każdego wyjazdowego meczu Lakers, a po ich zakończeniu przyjmował pielgrzymki miejscowych osobistości oraz koszykarzy drużyn rywali, którzy czekali na przybicie piątki, podpisane buty, pamiątkowe zdjęcie.

Na parkietach kolejnych hal nie były to jednak zawsze pożegnania spektakularne – 37-letni Kobe, który był już przecież po poważnej kontuzji zerwania ścięgna Achillesa, trafiał najgorsze w karierze 35 proc. rzutów z gry, średnio w całym sezonie zdobywał po 17,6 punktu. Zdarzało się, że mecze opuszczał, zdarzało się, że grał po kilkanaście minut.

I nagle, w ostatnim spotkaniu sezonu, w jego Staples Center, cofnęliśmy się o kilkanaście lat, obejrzeliśmy wielkie widowisko. Bryant zdobył 60 punktów! W końcówce sam odrobił straty, Lakers pokonali Utah Jazz 101:96.

Tak, zgadliście. To oczywiście rekord, jeśli chodzi o punkty zdobyte w ostatnim meczu w karierze.

Nicholson, Jay Z, Beckham, Snoop Dogg… Przedstawienie stało się meczem

Wszystko było przygotowane. Nike nazwało 13 kwietnia "Mamba Day" i zaangażowało całą armię sportowców i znanych osobistości, by odpowiednio Bryanta pożegnać. Pozdrowienia i podziękowania poprzez media społecznościowe przesyłały inne wielkie twarze koncernu - Tiger Woods, LeBron James i Serena Williams. W specjalnej reklamie, w której Bryant dyryguje tłumem nienawistników, którzy na koniec kariery go pokochali, wystąpiła m.in. Whoopi Goldberg.

Gra Lakers też była ustawiona pod Bryanta. Gwiazdor spudłował pięć pierwszych prób, ale rzucał dalej. Spodziewaliśmy się, że może zdobyć 20-30 punktów w spotkaniu, które będzie łzawą karykaturą zawodów sportowych, wyreżyserowanym pożegnaniem bohatera. Ale nagle przedstawienie stało się meczem.

Jeszcze w pierwszej kwarcie Bryant zaczął trafiać coraz trudniejsze rzuty, natomiast w drugiej połowie zaczął się koncert. Tłumy celebrytów na trybunach – m.in. Jack Nicholson, Jay Z, David Beckham czy Snoop Dogg, który trzymał litery K, O, B, E - wstały i już nie usiadły. Pulsujące media społecznościowe praktycznie przestały zwracać uwagę na bijących rekord Warriors. Kobe szalał.

Shaq poprosił: "Kobe obiecaj mi, że zdobędziesz 50 punktów"

Owszem, zawsze znajdą się tacy, którzy będą kręcić nosem. Że to był mecz o nic - Lakers byli drugim najgorszym zespołem ligi, wygrali tylko 17 spotkań. Że Kobe oddał 50 rzutów z gry - najwięcej w NBA od 1967 roku. Że czasami rzucał na siłę – trafił tylko sześć z 21 prób za trzy.

Niech kręcą. I tak nie mają racji. To był wieczór pełen magii, wielkości, niedowierzania i wzruszenia.

W czwartej kwarcie Bryant zdobył 15 z ostatnich 17 punktów drużyny, w tym oczywiście wszystkie najważniejsze. Schodząc z boiska na dobre, przytulił się i przybił piątkę z Shaquille'em O'Nealem - byłym kolegą, a jednocześnie wielkim rywalem z Lakers, z którym zdobył trzy mistrzostwa.

Ciekawe, że to właśnie Shaq próbował kilka tygodni wcześniej wymóc na Bryancie deklarację. - Kobe, obiecaj mi, że w swoim ostatnim meczu w Staples Center zdobędziesz 50 punktów - powiedział podczas telekonferencji. Bryant przez sekundę zrobił wielkie oczy i się zaśmiał. - Nie - odpowiedział, ale kto wie, co sobie pomyślał.

 

Rzucaj, nie podawaj!

Jeśli nie macie czasu, by obejrzeć całe spotkanie, obejrzyjcie powyższy filmik. Do końca, łącznie z pożegnalną przemową Bryanta do kibiców.

- Kurde! Ludzie, nie mogę uwierzyć, jak szybko zleciało to 20 lat. To jakieś szaleństwo, absolutne szaleństwo. To, że mogę stać tutaj, na środku parkietu, kiedy za mną stoją moi koledzy z drużyny, chłopaki, z którymi tu grałem. Bardzo doceniam tę podróż, której tu doświadczyliśmy. Bywaliśmy na górze, bywaliśmy na dole. Najważniejsze było to, że przetrwaliśmy wszystko razem – mówił tuż po ostatnim meczu otoczony przez fotoreporterów.

- Urodziłem się jako kibic Lakers. Taki prawdziwy, totalny fan Lakers. Wiedziałem wszystko o każdym graczu, który kiedykolwiek grał w tym klubie. A ja spędziłem tu 20 lat. Nie można niczego lepszego wymyślić, po prostu.

- Wiecie, co jest śmieszne? Że przez 20 lat grałem tutaj i słyszałem głównie "Podaj piłkę, podaj!". A dzisiaj było odwrotnie: "Nie podawaj!" – zaśmiał się Kobe, tak naprawdę się zaśmiał. – Było pięknie, nie mogę uwierzyć, że się skończyło. Dziękuję wam za wszystko, z całego serca. Nie ma słów, które mogą opisać to, co do was czuję. Dziękuję wam, kocham was!

- Dziękuję też rodzinie, żonie i córkom. Za poświęcenie. Za to, że kiedy spędzałem godziny, trenując w hali, ty Vanesso dbałaś o naszą rodzinę. Nie ma słów, którymi mogę ci za to podziękować.

- Co mogę jeszcze dodać? Mamba out – zakończył Kobe i pocałował palce prawej dłoni. Tak, jak gdyby trafił kolejny rzut.

Podaj piłkę, Kobe. Albo nie podawaj, rzucaj. Bądź, po prostu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.