Wszyscy wiedzieli, że Stephen Curry pobije ten rekord we wtorek. Gwiazdorowi Golden State Warriors brakowało ledwie dwóch trójek, by wyprzedzić Raya Allena (2973 w karierze). A skoro w tym sezonie trafia średnio 5,4 takiego rzutu na mecz? Tak, to po prostu musiało się wydarzyć. – Wszystko gotowe, scena przygotowana pięknie, czekamy, aż pan Curry usiądzie na tronie – mówił tuż przed meczem Reggie Miller, dziś komentator, kiedyś znakomity strzelec. On na liście wszech czasów pod względem trójek zajmuje trzecie miejsce.
Pierwszą, wyrównującą rekord trójkę Curry trafił po minucie i trzech sekundach. I mało kto koncentrował się na przebiegu spotkania. Niesamowite, ale publiczność w Madison Square Garden podnosiła się z miejsc już w momencie, gdy Warriors przeprowadzali piłkę przez połowę. Wszyscy patrzyli na Curry'ego. – Nigdy się tutaj tak nie czułem. Miałem w tej hali kilka wspaniałych spotkań, grałem w niej mecze nr 7, ale dziś atmosfera jest nieprawdopodobna – mówił Miller.
Curry, jak na artystę przystało, budował napięcie. Drugiego rzutu za trzy nie trafił, ale też nie droczył się z kibicami zbyt długo. W piątej minucie dostał podanie od Andrew Wigginsa i mimo próby obrony ze strony Aleca Burksa czysto trafił do kosza. Uniósł ręce do góry, a potem je ucałował, uderzył się w tors. Madison Square Garden eksplodowała.
Świętowanie trwało kilka minut. Z oklaskami poderwał się Allen, który chwilę później wyściskał Curry’ego, trener Warriors Steve Kerr po gratulacjach przekazał Stephowi piłkę. Ten pobiegł z nią na parkiet, gdzie czekał już jego ojciec, Dell Curry, były gracz NBA, też specjalista od trójek. Można powiedzieć, że jeden z pionierów. To on zajął się piłką, która przeleciała przez nowojorski kosz do historii.
- To najlepszy strzelec w historii koszykówki - powie potem o jego synu Reggie Miller.
To zresztą niesamowite, że Curry pobił ten rekord akurat w Nowym Jorku, w określanej mianem mekki koszykówki Madison Square Garden. W sobotę w Filadelfii trafił tylko trzy trójki, w poniedziałek w Indianapolis też nie był w najwyższej rzutowej formie – do kosza wpadło pięć z 15 prób. Trudno było go oczywiście podejrzewać o intencjonalne pudłowanie, Kerr wskazywał, że Curry wręcz za bardzo chciał jak najszybciej pobić rekord. Gdyby był skuteczniejszy, mógłby to zrobić w Filadelfii lub Indianapolis, ale koszykarscy bogowie najwyraźniej chcieli, by historia dokonała się właśnie w Nowym Jorku.
Dla Curry’ego Madison Square Garden od dawna była zresztą wyjątkowa, bo to właśnie w niej Steph rozegrał jeden ze swoich najlepszych meczów w życiu. Mecz, który pokazał, że NBA może należeć do niego. Choć akurat w tamtym spotkaniu z 27 lutego 2013 roku rozkręcał się powoli – w pierwszej kwarcie przeciwko Knicks rzucił tylko cztery punkty. Ale już w drugiej – aż 23! Kolejne trójki po zwodach i obrotach, kolejne wejścia pod kosz i rzuty wysokim lobem zmieniały płynące z trybun pomruki aprobaty w coraz głośniejsze zachwyty, a w końcu szaleństwo. Wpadało mu wszystko.
Może dlatego, że na przyszykowanych na ten mecz butach napisał flamastrem "I can do all things"? Fragment biblijnego cytatu oznacza po prostu "Mogę wszystko". A Steph mógł.
Zdobył 54 punkty. Trafił niesamowite 11 z 13 trójek. Z parkietu nie zszedł ani na sekundę. – Myślę, że naprawdę mieliśmy szansę wygrać ten mecz – wspominał po latach były rozgrywający Knicks Jason Kidd. A kiedy dziennikarz Bleacher Report przypomniał mu, że przecież Knicks ten mecz wygrali, 109:105, Kidd tylko się zaśmiał. Bo wszyscy zapamiętali z tego spotkania występ Curry’ego.
Na trójki Steph był w pewnym sensie skazany. Słynne jest zdjęcie z 1992 roku z meczu gwiazd w Orlando, gdy Dell Curry trzyma czteroletniego synka na kolanach w oczekiwaniu na swoją kolej rzutów w konkursie trójek. Obok siedzą znani snajperzy – Mitch Richmond i Drażen Petrović. Podczas konkursu, gdy Curry senior rzucał, juniora pilnowała Biserka, mama Petrovicia. Wybitny chorwacki koszykarz niedługo potem zginął tragicznie w wypadku samochodowym, ale Curry zapamiętał go na całe życie. Po zdobyciu mistrzostwa NBA w 2015 roku wysłał mamie Petrovicia swoją koszulkę, by ta umieściła ją w muzeum poświęconym synowi.
Dla Stephena ważne, a być może najważniejsze, były rzuty, które oddawał na kosz przed domem dziadka. Nie był to specjalny, domowy kosz kupiony w sklepie. Wardell Curry, po którym Stephen odziedziczył zresztą pierwsze imię (nazywa się Wardell Stephen Curry II), zawiesił małą tablicę z cienką obręczą na słupie energetycznym. By piłka wpadła do kosza, należało trafić idealnie. Mało tego - trzeba było to zrobić, by uniknąć pogoni za nią w błoto, bo kosz stał na miękkim, rozjeżdżonym przez samochody podłożu. - Cel był jeden: trafić każdy - każdy - rzut - mówił Curry.
Stephen na nierównym terenie kozłował i rzucał godzinami, a wyzwaniem było nie tylko rywalizowanie z o dwa lata młodszym bratem Sethem (obecnie gra w Philadephia 76ers), ale też trafienie z jak najdziwniejszej pozycji - z 18 metrów, tyłem do kosza, zza rogu domu, ze schodka. - Czuję się dziwnie, gdy pomyślę, że wszystko zaczęło się właśnie przy tym starym koszu - wspominał Stephen.
Wszystko, czyli piękna kariera NBA. Kariera naznaczona nie tylko mistrzowskimi pierścieniami, nagrodami MVP czy tytułami króla strzelców. Kariera, o której regularnie mówi się już, że zrewolucjonizowała NBA. Bo choć w 2009 roku, kiedy Curry wchodził do ligi, koszykarski świat był już zaznajomiony z szybkim rozgrywaniem ataku i przedkładaniem trójek nad rzuty za dwa, to jednak Steph przeniósł myślenie o grze w basket na inny poziom.
Świadczą o tym podstawowe statystyki dotyczące rzutów za trzy. W jego pierwszym sezonie ligowa średnia trójek wynosiła 6,4 celnych oraz 18,1 oddanych. W obecnych rozgrywkach te liczby wzrosły do odpowiednio 12,3 oraz 35,4. Czyli dwukrotnie. – I to pan Curry jest odpowiedzialny za tę zmianę – mówił we wtorek Miller. Były znakomity strzelec kilka dni wcześniej wymieniał innych graczy, którzy w swoich czasach byli koszykarskimi rewolucjonistami – Wilta Chamberlaina, Kareema Abdula-Jabbara, Magica Johnsona, Michaela Jordana, Shaquille'a O'Neala czy Allena Iversona.
Curry, zdaniem największych koszykarskich sław, stoi w tym samym szeregu. W gronie dzisiejszych strzelców 33-letni obecnie rozgrywający jest graczem wyjątkowym. I nie chodzi tylko o skuteczność, technikę, inteligencję czy błyskotliwość. Curry praktycznie nie ma ograniczeń, jeśli chodzi o zasięg rzutu, trzeba go ściśle pilnować właściwie już w momencie, w którym przechodzi z piłką przez połowę. Atutów ma dużo więcej, ale ten nieprawdopodobny zasięg rzutu można uznać za kluczowy.
Dlatego, że grożąc trójką z dziewięciu metrów, Curry wyciąga do siebie obrońców. – Jest jak wir, który wsysa ludzi stojących bliżej kosza – obrazowo opisywał jego wpływ na grę Miller. Po ustawionych daleko za linią trójek zasłonach rywale często zostają przy Currym, pod koszem robi się luźniej, a Steph doskonale potrafi dostarczać tam piłki. Jego średnia z kariery, to 6,5 asyst na mecz.
Ligowy rekord trójek Curry’ego to przystanek efektowny, ale jednak tylko przystanek. Cele zespołu są zdecydowanie wyższe. Warriors od początku sezonu błyszczą, znakomicie grają w obronie, wygrywają większość spotkań. Z bilansem 23-5 są najlepsi w całej NBA i są głównym faworytem do mistrzostwa.
We wtorek w Nowym Jorku... No tak, wygrali. Było 105:96 dla gości. Curry nie zagrał wybitnego meczu, zdobył 22 punkty, miał 5/14 za trzy. Ale jak w przypadku jego przełomowego meczu i 54 punktów sprzed ośmiu lat – nikt nie będzie o tym pamiętał.
Liczy się to, że rekord został pobity na scenie największego koszykarskiego teatru.