"Gdybym mógł cofnąć czas do dnia wypadku, nic bym nie zmienił. Mam piękne życie"

- Pamiętam, gdy wszedłem do szatni po raz pierwszy, a wokół mnie byli ludzie po wypadkach, po amputacjach. I oni z własnej niepełnosprawności potrafili się śmiać, żartować. Dla mnie to wtedy było nie do pomyślenia. Dziś to normalność - mówi Marcin Balcerowski.

Marcin Balcerowski w 1998 r. miał 21 lat i był dobrze rokującym koszykarzem Górnika Wałbrzych. Tego sierpniowego dnia siedział w fotelu pasażera. Kierowca stracił panowanie nad samochodem na szosie w okolicy Mietkowa pod Wrocławiem.

Zobacz wideo Kto zostanie mistrzem NBA? "Dawno nie było takiej sytuacji"

Auto dachowało. Przerwany rdzeń kręgowy odebrał Balcerowskiemu na stałe władzę w nogach. Ale nie odebrał marzeń o karierze sportowca. 44-letni dziś Balcerowski ma za sobą 20 lat gry na światowym poziomie i właśnie został mianowany selekcjonerem reprezentacji Polski. Jego 21-letni syn Aleksander, reprezentant Polski i gracz Gran Canarii, szykuje się tego lata do podboju NBA.

Piotr Wesołowicz: W kwietniu został pan selekcjonerem reprezentacji Polski na wózkach. Gratulacje.

Marcin Balcerowski: A, dziękuję.

Jeszcze do niedawna był pan zawodnikiem, ale nowa funkcja wymagała, by zrezygnować z zawodowej gry.

– Jeszcze trochę rzucam do kosza, ale rekreacyjnie, u siebie w Wałbrzychu. Porzuciłem grę w reprezentacji i w klubie. Ale bez żalu. Od pewnego czasu czułem, że to już ten moment. Pandemia tylko tę decyzję przyspieszyła.

Ile się panu uzbierało lat gry?

– 17. Po raz pierwszy wyjechałem zagranicę w 2003 r., do niemieckiego klubu FSV Zwickau. Później latami grałem we Włoszech i w Hiszpanii. Skończyłem klubową karierę w 2020 r. w Niemczech – jako gracz Hamburga.

4., 8., 7., 6., 6. – to miejsca Polaków na ostatnich pięciu turniejach o mistrzostwo Europy. O co zagracie w grudniu w Madrycie?

– Minimum to miejsce, które da nam awans do mistrzostw świata, choć dziś jeszcze nie wiadomo, ile drużyn z Europy zakwalifikuje się na mundial w Dubaju w przyszłym roku. A plan maksimum to medal. To byłaby piękna nagroda dla chłopaków.

Dobrze byłoby zdobyć medal także z prozaicznych powodów. Żeby zakwalifikować się do programu ministerstwa sportu "Super trener", który w teorii ma pomagać byłym koszykarzom rozpocząć pracę w roli trenera, trzeba w trakcie kariery zdobyć jakiś medal na międzynarodowej imprezie.

„Mówcie i piszcie o nas, tak jak mówicie i piszecie o sportowcach pełnosprawnych – o dobrych i złych rzeczach". To słowa Bartosza Tarnowskiego, jednego z koszykarskich reprezentantów Polski na wózkach.

– Zawsze będziemy postrzegani przez pryzmat naszej niepełnosprawności. Ludziom trudno jest oddzielić to, że jeździmy na wózkach i skupić się tylko na sporcie. Nie mam o to żalu, bo często patrzy się na nas z podziwem i docenia drogę, jaką przeszliśmy.

Przemysław Świercz, kapitan reprezentacji Polski amp futbolu, czyli piłkarzy po amputacji, spytany, czy gdyby mógł, to cofnąłby się do dnia wypadku na motocyklu, po którym stracił nogę, odparł, że nie. Bo wypadek dał mu to życie, które ma dziś. A jest szczęśliwy. A pan? Chciałby pan cofnąć czas?

– Nie. Gdybym miał wybór raz jeszcze, brałbym obecne życie w ciemno. Mam szczęśliwą rodzinę, dwoje dzieci, jestem spełnionym sportowcem.

Zresztą, wydaje mi się, że w zwykłej koszykówce nie osiągnąłbym tyle, ile w grze na wózkach. Jako nastolatek trenowałem w Górniku Wałbrzych, ale do ekstraklasy czy kadry nigdy bym się nie przebił. A dzięki koszykówce na wózkach zwiedziłem świat, grałem przez lata na najwyższym poziomie.

Poza kilkoma sprawami, które utrudniają życie, wiodę je tak samo, jak każdy. Tylko że na wózku.

Wraca pan jeszcze do tego, co się stało, do dnia wypadku?

– Nie. Minęło ponad 20 lat. Więcej żyję po wypadku, niż przed. Nie myślę o tym. Zamknąłem ten etap.

Czy po wypadku rozmawiał pan z kierowcą, który spowodował wypadek?

– Parę razy, ale nie ma sensu do tego wracać. Nie chcę.

Do wypadku doszło w 1998 r. W 2001 r. już grał pan w reprezentacji Polski w koszykówce na wózkach.

– Miałem szczęście, że była przy mnie moja ówczesna dziewczyna, a dziś żona Sylwia. Nie pozwoliła mi się załamać. Na początku lekarze nie powiedzieli mi, że już nigdy nie będę chodził. Wróciłem do domu po tygodniach w szpitalu i cały czas myślałem, że jeszcze wstanę i zagram na nogach.

Po jakimś czasie zadzwonił Heniu Fortoński – wałbrzyszanin, który po wypadku w kopalni zaczął uprawiać koszykówkę na wózkach, a potem brał nawet udział w biegach maratońskich. Namawiał, żeby przyjść na trening, potem zadzwoniła trenerka.

Pojechałem. Ale było bardzo ciężko. Na pierwszych zajęciach nawet nie dorzuciłem piłki do kosza. Byłem tak załamany, że na pół roku zupełnie odpuściłem. Dopiero później się zawziąłem, gdy oswoiłem się z myślami.

Po tym pierwszym treningu był pan zły, wściekły, obrażony na koszykówkę?

– Obrażony może nie. Zobaczyłem własną słabość. Słabość 21-letniego chłopaka, który jeszcze chwilę temu był sprawny, pełny sił, a przez wypadek znalazł się w innym świecie.

Z początku myślałem, że koszykówka na wózkach nie różni się wiele od tej na nogach, ale to zupełnie inna dyscyplina. Na początku miałem trudności – dostałem nieprzystosowany wózek, miałem słabe ręce. Pchałem wózek, ale będąc pod koszem nie miałem już siły wyrzucić piłki z rąk. Z czasem zrozumiałem jednak, że to najlepsza rehabilitacja. Być wśród ludzi, którzy traktują własną niepełnosprawność w normalny sposób.

Kto panu najbardziej wtedy pomógł?

– Pomogła i pomaga – moja żona. W pewnych rzeczach potrzebuję jej pomocy do dziś, i to już się nie zmieni. Świat idzie do przodu, dostosowane są sklepy, auta, ale nie da się w pełni pokonać niepełnosprawności.

Jak pan rozmawia ze swoimi zawodnikami? Byłem świadkiem sytuacji, gdy trener blind footballu, czyli piłki dla niewidomych, tak klął na graczy, że w końcu ktoś zwrócił mu uwagę, że nie wypada tak się odzywać do niewidomych. W obronę wzięli go zawodnicy, mówiąc, że nie chcą, by obchodzić się z nimi jak z jajkiem.

– Zależy od sytuacji. Jestem impulsywny, nerwowy, ale bardziej imponuje mi amerykańska szkoła trenerów – motywowania, wspierania, a nie krzyków i rugania. Koszykarze są na tyle świadomi błędów, że bardziej zmobilizuję ich wsparciem, niż nerwową krytyką. Mało komu to pomaga.

Czyli tak, jak Mike Taylor.

– Zgadza się. Oglądam mecze Barcelony i jak widzę, że Sarunas Jasikevicius ruga światowe gwiazdy, to mam mieszane uczucia. Kiedyś to mogło imponować, ale teraz? Wygląda to nieco dziwnie.  

Przychodzi do pańskiej drużyny nowy zawodnik. I co wtedy? Może jest miesiąc po wypadku, może pół roku, ale jeszcze w nim buzują emocje. Jak z nim postępować? Czy wtedy jest pan bardziej trenerem czy psychologiem?

– To chyba największa różnica między sportem pełnosprawnych i niepełnosprawnych. Prowadzę teraz w Wałbrzychu młodego chłopaka. On musi na razie dla zabawy pojeździć na wózku, oswoić się z nim. Moim zadaniem jest go nie zniechęcić. Sama gra jest na drugim planie.

Wielu się zraża. Że nie ma czasu, że rehabilitacja. A ja wiem po sobie, że to są wymówki, bo gra w koszykówkę na wózku to najlepsza rehabilitacja z możliwych. Nie ujmuję ćwiczeniom, bo każdy marzy, by wrócić do zdrowia. Ale przyjść na trening, porzucać, pośmiać się z kolegami – to czasem najlepsze rozwiązanie.

Nie ma co ukrywać – sport niepełnosprawnych to nisza. Nie ma nas w telewizji, nie mamy sponsorów, nie ma wokół nas medialnego szumu. Ciężko jest przetrwać. Wiem, jak to wygląda we Włoszech, Hiszpanii czy w Niemczech. Są sponsorzy, profesjonalne rozgrywki, na mecze przychodzą setki kibiców, otoczka jest niesamowita. Koszykarze na wózkach są traktowani jak pełnoprawni sportowcy. W Polsce mamy o tyle szczęście, że koszykarze na wózku są częścią Polskiego Związku Koszykówki i w niektórych sprawach jest nam łatwiej.

Czy w szatni rozmawiacie o swoich doświadczeniach?

– Raczej nie. Myślę, że wśród reprezentantów Polski nie ma nikogo, kto miałby żal do losu. Spełniają się, żyją normalnie. Większość tych, którzy grają na wysokim poziomie, może nie dziękuje losowi, bo to nieodpowiednie słowo, ale w jakimś stopniu jest mu wdzięczna. Gdyby spytał pan ich, czy gdyby mogli to zmieniliby swój los, cofnęli pewne rzeczy, to odparliby, że nie.

A ci młodzi, którzy dopiero zaczynają życie na wózku?

– To największy problem, bo mało tych ludzi przychodzi do sportu, trenuje sport niepełnosprawnych. Trudno ich znaleźć. Po ostatnim naborze w Wałbrzychu dołączył do nas jeden chłopak. W Niemczech jest zrzeszonych ponad 3 tys. koszykarzy i koszykarek na wózkach. Jest I liga, rozgrywki regionalne. U nas w całym kraju – 200.

Marcin BalcerowskiMarcin Balcerowski Fot. archiwum prywatne

Czy gra w koszykówkę na wózkach to też forma terapii?

– Myślę, że tak. Szczególnie dla tych, którzy są jeszcze zagubieni, nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Tak jak ja przed laty. Pamiętam, gdy wszedłem do szatni po raz pierwszy, a wokół mnie byli ludzie po wypadkach, po amputacjach. I oni z własnej niepełnosprawności potrafili się śmiać, żartować. Dla mnie to było – przynajmniej na początku – nie do pomyślenia. Dziś to dla mnie normalność. Dla tych, którzy dopiero rozpoczynają życie na wózku, to znaczy bardzo wiele – być w takiej drużynie, wśród podobnych ludzi. To ich podbudowuje. W trakcie kariery koszykarza poznałem mnóstwo niepełnosprawnych sportowców i o wszystkich mogę powiedzieć, że są otwarci na życie, nie załamują się, nie siedzą w domach.

Ilu zawodników grało w koszykówkę przed wypadkiem, a ilu zaczęło dopiero po wypadku?

– Bardzo mało jest tych, którzy grali wcześniej. Większość przyszła po wypadku. Koszykówka, czyli sport zespołowy, to miejsce, w którym mogą nawiązać więzi. A odmiana na wózkach jest do tego bardzo widowiskowa.  

 Kto szybciej zdobędzie medal mistrzostw Europy – kadra Taylora czy kadra Balcerowskiego?

– Jak się uda, to my będziemy pierwsi, bo nasze mistrzostwa są w grudniu, ale życzę kadrze Taylora, by zdobyli medal na Eurobaskecie zaraz po nas [mistrzostwa odbędą się we wrześniu 2022 r.]. Jej może być trudniej. Kadra trafiła na mocnych rywali.

Olek przyszedł na świat w 2000 r. Dwa lata po wypadku. Był skazany na koszykówkę?

–  Jak był mały, to żona zabierała go na każdy mój mecz. Odbijał piłkę, biegał po parkiecie. Ale kiedy miał pięć lat, wysłaliśmy go na basen. Kilka lat pływał, miał sukcesy. To była dobra decyzja, bo Olek rósł i harmonijnie się rozwijał właśnie dzięki pływaniu. A potem zaprowadziłem go na trening do Górnika Wałbrzych. Koszykówkę wybrał jednak sam. Ja się tylko cieszyłem z jego decyzji.

Olek powtarza, że to pan był jego pierwszym idolem, wzorem do naśladowania.

– Zawsze jest mi miło, gdy to mówi. Mogłem być dla niego wzorem jeśli chodzi o wolę walki, charakter, upór. Na początku mogłem mu coś podpowiadać, pokazywać. Potem stało się to niemożliwe. Żeby coś wytłumaczyć, to trzeba to pokazać.

Teraz oglądam każdy jego mecz, żona się śmieje, że bez względu na stawkę spotkania ja mam w trakcie gry stan przedzawałowy. Olek zaraz po spotkaniu zresztą dzwoni, rozmawiamy, co zrobił dobrze, nad czym mógłby jeszcze popracować.

Jakim jest pan typem rodzica – tym rugającym i mówiącym, co można zrobić lepiej, czy wspierającym?

– Olek jest takim typem, który doskonale wie sam, co można zrobić lepiej, a co było odpowiednio dobre. Jeśli gorzej zagra, to nie muszę mu nic mówić, sam dzwoni i mówi. Nieraz zresztą jest tak, że muszę go podbudować, bo nie jest tak źle, jak on myśli.

Bolą mnie tylko komentarze niektórych kibiców. Piszą w internecie: "jak można nie trafić spod kosza, gdy ma się dwa metry?", "co on zrobił, powinien był wsadzić piłkę do kosza". Ale tak hejtować mogą tylko ci, którzy nigdy nie uprawiali sportu.

W 2019 r., w dniu meczu Polski z Chinami na mistrzostwach świata, pan też grał swój mecz w kadrze Polski.

– Co to była za huśtawka nastrojów. Kiedy Olek grał w Chinach, my byliśmy już na rozgrzewce przed meczem. Nie było szans na to, by obejrzeć go w akcji. Bardziej się denerwowałem jego meczem, niż swoim. Koledzy z ławki spoglądali na telefon i informowali o wyniku. Na szczęście drużyna Taylora wygrała po dogrywce.

Namawiał pan Olka, by zgłosił się do draftu NBA?

– To był najlepszy sezon w dotychczasowej karierze Olka. Otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza młodego pokolenia w Eurocup. Zrobiło się o nim głośno. Myślę, że Olek podjął dobrą decyzję. Nie ma go co prawda na listach amerykańskich dziennikarzy, ale to nic jeszcze nie znaczy. Rafał Juć, który jest skautem Denver Nuggets, mówił niedawno, że gdyby kluby sugerowały się tylko przewidywaniami dratowymi, to po co by zatrudniano analityków i skautów?

Najpewniej będzie tak, że Olek wyleci do Stanów i będzie miał okazję trenować z kilkoma zespołami NBA. Tam zapadnie decyzja. Jak ktoś będzie chciał Olka u siebie, to na pewno dostanie taki sygnał. Jeśli nie, Olek może się jeszcze wycofać i przystąpić do draftu za rok.

Zobaczymy. Najlepiej byłoby, gdyby Olek został wybrany w pierwszej rundzie, bo wtedy otrzyma gwarantowaną umowę w NBA. Ale wszystko może się zdarzyć. Nic na siłę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.