Choć z nich drwiono, chcą mistrzostwa NBA. Utah Jazz "ściskają rywali jak boa dusiciel"

Utah Jazz grają dobrze. Naprawdę dobrze. Po pierwszej części sezonu regularnego nikt w NBA nie ma tak dobrego bilansu, a po przerwie na Mecz Gwiazd nikt nie ma też tak łatwego terminarza jak ekipa z Salt Lake City. Gdy jej zawodnicy kilka tygodni temu deklarowali: "Walczymy o mistrzostwo!", to byli wyśmiewani. Ale z biegiem czasu śmiechy ucichły, a do Utah zaczęły płynąć słowa podziwu. Tylko czy marzenia o tytule rzeczywiście da się spełnić?

"W trakcie meczu powiedziałem, że jesteś jednym z moich ulubionych koszykarzy, ale nie masz tego czegoś, co sprawi, że wejdziesz na wyższy poziom. Chcę abyś to wiedział. Jestem ciekaw, co Ty na to?".

Zobacz wideo "To nie czary, to Cezary!". Jaką karierę zrobili Polacy w NBA?

Po pytaniu siedzącego w studiu TNT Shaquille’a O'Neala zrobiło się niezręcznie. Będący po drugiej stronie Donovan Mitchell, lider Utah Jazz, który kilka chwil wcześniej zdobył 36 punktów w meczu z Celtics i poprowadził drużynę do siódmego z rzędu zwycięstwa, chwilę milczał. W końcu odparł: – W porządku. Nic więcej nie mam do dodania. Słyszę to od debiutanckiego sezonu. Będę robił swoje.

Shaq nie wydawał się być odpowiedzią zaskoczony. – To właśnie chciałem usłyszeć – odpowiedział.

Były gracz m.in. Lakers pod koniec stycznia wypowiedział głośno to, co większość ludzi związanych z ligą myślała nie tylko o Mitchellu, ale o całej drużynie Utah Jazz. W pierwszych tygodniach rozgrywek wydawało się, że będzie ona niczym kometa, jakich mnóstwo w sezonie regularnym NBA – po znakomitej serii szybko zgaśnie i zapomnimy o jej mistrzowskich aspiracjach. Tymczasem okazuje się, że ekipa z Salt Lake City ma w tej chwili najlepszy bilans w lidze (27-9), a zapowiedzi jej walki o pierścienie coraz więcej osób musi wziąć na poważnie.

– Są ekstremalnie dobrzy. Świetnie dzielą się piłką. Bawią się koszykówką – chwalił ekipę z Utah LeBron James po tym, gdy Jazzmani zgnietli broniących tytułu Lakers 114:89, na których usprawiedliwienie działał fakt, że grali bez Anthony'ego Davisa.

– Jazz to najlepsza drużyna Zachodu – uważa Giannis Antetokounmpo, najbardziej wartościowy zawodnik dwóch ostatnich sezonów regularnych, którego Milwaukee Bucks przegrali dwa mecze z Jazz różnicą 27 punktów (118:131 i 115:129).

– W tym sezonie Jazz będą chcieli zdobyć tytuł i myślę, że może im się udać. Są tam, gdzie byliśmy trzy-cztery lata temu – powiedział Steve Kerr. Z ust szkoleniowca, który w tamtym czasie poprowadził Warriors do pięciu finałów z rzędu i trzech tytułów, brzmi to jak całkiem przyzwoity komplement.

Niby nudno, ale jednak ciekawie

Odnalezienie źródła pochwał nie jest trudne, nawet mimo faktu, że Jazz na początku i finiszu pierwszej części sezonu regularnego mieli wahania formy – rozpoczęli rozgrywki od czterech wygranych w ośmiu meczach, potem mieli serię 20-1, a z ostatnich siedmiu spotkań wygrali trzy. Gdy ekipa Quina Snydera zaczynała sezon, za dolara postawionego na jej mistrzostwo można było otrzymać ok. 25. Teraz? 7,5.

Jazzmani są jedyną drużyną znajdującą się w czołowej piątce efektywności ofensywnej (4. miejsce) i defensywnej (3.) W przeliczeniu na sto posiadań, są lepsi od rywali aż o 8,5 punktu – to najlepszy rezultat w całej NBA. Zbierają najlepiej w lidze (53 proc. piłek). W obronie, jak opisywali dziennikarze "The Athletic", "ściskają rywali jak boa dusiciel". W ataku są nieprawdopodobnie skuteczni. Opierają swą grę o dwa fundamenty. Zdobywają najwięcej w lidze punktów po akcjach pick & roll granych przede wszystkim z Rudym Gobertem, znakomitym francuskim centrem, który stawia twarde zasłony, ścina pod kosz i jest nie do zatrzymania w polu trzech sekund. To otwiera jego kolegom pozycje na dystansie. Jazz są najskuteczniejsi w lidze za trzy. Średnio na mecz oddają rekordowych 42,8 rzutów za trzy punkty, trafiając aż 39,6 proc. z nich. To spektakularny wynik, który z jednej strony można traktować jako chwilowy wyskok (większość graczy trafia na najwyższym procencie w karierze), z drugiej – Jazz ponad połowę rzutów za trzy oddają z czystych pozycji, gdy rywal jest oddalony przynajmniej o dwa metry. – Trudno jest bronić Jazz, bo mają odpowiedź właściwie na wszystko. Mają zawodników umiejących grać jeden na jeden, jak Mitchell, Jordan Clarkson czy Bojan Bogdanovic. Umieją rzucać, dryblować, podawać piłkę. A ona jest ciągle w ruchu – chwalił Jazz Brad Stevens, trener Boston Celtics.

Sukces Utah to sukces drużyny. Snyder korzysta z ośmioosobowej rotacji, którą tworzy siedmiu graczy grających w poprzednim sezonie w Jazz i "nowicjusz" Derrick Favors, który grał w Salt Lake City w latach 2011-2019 i wrócił do drużyny po rocznej przerwie na występy w New Orleans Pelicans. W Meczu Gwiazd ekipa Utah będzie miała dwóch reprezentantów, Mitchella i Goberta, ale żaden z nich nie wyjdzie w pierwszej piątce. Wierzono, że trzecim zostanie rozgrywający sezon życia Mike Conley, ale ostatecznie został pominięty. – Wszyscy patrzą tylko na rubrykę strzelców, ale prawda jest taka, że to on ma największy wpływ na naszą grę – powiedział Gobert. 33-letni Conley jest mózgiem Utah. Zdobywa średnio 16 punktów i notuje blisko sześć asyst na mecz. To niezbyt ekscytujące liczby, ale w Salt Lake City już tak jest – niby nudno, ale jednak efektywnie.

Jeśli spojrzymy na same indywidualne statystyki, Jazz wyglądają co najwyżej przeciętnie. W gronie pięćdziesięciu najskuteczniejszych zawodników jest jeden reprezentant ekipy z Utah (Mitchell). Tylko Gobert reprezentuje Jazz w TOP40 rankingu najlepiej zbierających. Conley, najlepszy kreator gry drużyny, jest dopiero 27. w rankingu asyst. To może pozostawiać dość mylne wrażenie na temat gry drużyny. Jak przyznawał Conley "zwykle mieliśmy taką przewagę, że w końcówkach mogli grać rezerwowi". W 28 z 36 meczów Jazz prowadzili więcej niż 10 punktami. Przynajmniej 20 punktów przewagi mieli w 19 z nich. W sześciu prowadzili od początku do końca. – Grają jak najlepszy zespół w NBA. Snyder wykonał fenomenalną pracę – uważa Frank Vogel, trener mistrzowskich Lakers.

Idiotyczne żarty z koronawirusa prawie rozbiły zespół

Bilans Utah na tym etapie sezonu jest podobny do tego, który mieli mistrzowie z poprzednich lat. Inną sprawą jest jednak fakt, że drużyny, które sięgały po tytuł, były na innym poziomie talentu. Ostatnim mistrzowskim zespołem, którego gra tak mocno opierała się na zespołowości, byli San Antonio Spurs w sezonie 2013/14. Od tego czasu triumfowały drużyny z gwiazdami ligi – Cleveland Cavaliers (LeBron James, Kyrie Irving, Kevin Love i masa zadaniowców), Golden State Warriors (Steph Curry, Klay Thompson, Kevin Durant, Draymond Green), Toronto Raptors (Kawhi Leonard, Kyle Lowry, Pascal Siakam) czy ostatnio Los Angeles Lakers prowadzeni przez duet James – Davis.

Jazz to drużyna z małego rynku. Jeśli nie wykreują sobie gwiazd, to ich mieć nie będą. Mało który z gwiazdorów ligi – w zasadzie żaden – nie kwapi się, aby grać w Salt Lake City, zwłaszcza mając do wyboru życie w słonecznych Miami czy Los Angeles. W Utah liderów znaleźli więc sami, z odległymi numerami w drafcie – Gobert został wybrany jako 27., Mitchell jako 13. Niewiele zresztą brakowało, by ten duet już przestał istnieć.

9 marca ubiegłego roku, konferencja prasowa przed meczem z Toronto Raptors. Świat zaczyna drżeć przed jeszcze nie do końca znanym wirusem, ale Gobert jest wyraźnie rozbawiony szczególną ostrożnością i pierwszymi obostrzeniami w NBA. Pod koniec konferencji celowo obmacuje rozstawione przed nim mikrofony oraz dyktafony i z drwiącym uśmieszkiem wybiega z pomieszczenia. Na drugi dzień okazuje się, że jest pierwszym zakażonym koszykarzem w NBA. I koronawirusem zaraził Mitchella. "Ta sytuacja jest już nie do uratowania", pisali dziennikarze "The Athletic", donosząc, że obrońca jest zbulwersowany szczeniackim zachowaniem centra. Choć do mediów wypłynęła informacja, że Mitchell z Gobertem już nigdy nie zagrają razem, a Jazz muszą szukać dla Francuza nowego klubu, to panowie w końcu podali sobie ręce. I wydaje się, że o sprawie już zapomnieli, na szczęście dla zespołu.

Gdy Snyder przejmował klub w 2014 r., za klucz stawiał przekonanie zawodników, aby współpraca stała się oczywistością – by w ataku zawsze wykonali dodatkowe podanie i poświęcili dobrą pozycję do rzutu na rzecz świetnej, by w obronie pomagali kierować akcje do środka, gdzie czekał Gobert. Zaczęło się kiepsko, ale wraz z warsztatem trenera rośli zawodnicy. Utah to nie tylko Gobert i Mitchell. Trzeba wspomnieć o odnowionej karierze Jordana Clarksona, dziś faworyta do nagrody dla najlepszego rezerwowego, którego kariera w Salt Lake City ponownie nabrała rozpędu, europejskim snajperze Bojanie Bogdanoviciu, Conleyu, w którym Amerykanie upatrują najlepszego zawodnika w historii bez występu w Meczu Gwiazd czy Royce'u O'Nealym i Joe Inglesie, którzy pewnie nie graliby w NBA, gdyby Jazz na nich nie postawili. Australijczyk wygląda jak miły gość spotkany na klatce schodowej (tylko wyższy) i jest odzwierciedleniem Jazz, będących drużyną, której po prostu trudno nie lubić.

W Utah wiedzą, jak to jest być dobrym, ale nie wybitnym

Ale czy tych chłopaków z sąsiedztwa stać na mistrzostwo? Utah w ostatnich dwóch latach rozczarowywało w play-offach, przegrywając w pierwszych rundach z Houston Rockets (1:4) i Denver Nuggets (3:4). Szczególnie bolesna była ta ubiegłoroczna porażka, bo w serii do czterech zwycięstw ekipa Snydera prowadziła już 3:1. W play-offach gra się w inną koszykówkę niż w sezonie regularnym. Jest ona wolniejsza i bardziej oparta na indywidualnych akcjach gwiazd. Mitchell i Gobert to gracze świetni, ale nie elitarni. Utah przegrali trzy z czterech ostatnich wyjazdowych meczów (123:131 z Philadelphią 76ers, 116:124 z Miami Heat i 124:129 z New Orleans Pelicans). Każdy z nich był zacięty i rozstrzygał się w końcówce, ale wówczas najlepsi, najbardziej utalentowani gracze na parkiecie nie biegali w koszulce Jazz.

To kłopot. Tym bardziej, że na samym Zachodzie trzeba pokonać Lakers z Davisem i LeBronem w składzie czy Los Angeles Clippers z duetem Kawhi Leonard – Paul George. Trenerzy skracają rotacje do 7-8 zawodników, by zmaksymalizować potencjał drużyny. A do tego w trakcie siedmiomeczowej serii jest czas na wprowadzanie usprawnień, co widzieliśmy np. w serii z Nuggets, gdzie Gobert kompletnie nie mógł poradzić sobie Nikolą Jokiciem. Grożący rzutem za trzy Serb wyciągał Francuza spod kosza i nieustannie go ogrywał, a teraz nie zwalnia tempa – w dwóch meczach z Jazz w tym sezonie zdobył aż 82 punkty. W starciu z 76ers Joel Embiid nie dał szans Gobertowi, zdobywając aż 40 punktów i notując 19 zbiórek.

W Utah wiedzą, jak to jest być dobrym, ale nie wybitnie dobrym. Jazz z sezonu 1996/97 zostali wybrani w ankiecie SB Nation najlepszą drużyną w historii, która nie zdobyła pierścieni. Ekipa prowadzona przez Karla Malone’a i Johna Stocktona osiągnęła fenomenalny bilans 64-18 w sezonie zasadniczym, ale w finale trafiła na Chicago Bulls. Reszta jest historią. – Myślę, że gdybyśmy nie trafili z Michaelem Jordanem na siebie w tym samym czasie, Jazz byliby dynastią – pisał w swej autobiografii Stockton. Gdyby. Mitchell i Gobert z pewnością nie chcieliby tego scenariusza w swoich książkach. – Na razie walczymy sami ze sobą. Rywale uważają pokonanie nas za duże wyzwanie, dlatego grają na maksa. To sprawia, że każde spotkanie wygląda jak rywalizacja w play-offach – mówił Gobert, który przekonuje, że drużyna będzie znacznie lepiej przygotowana do tzw. post-season niż w poprzednich latach. Na to samo uwagę zwraca Mitchell, który cieszy się z sukcesów, ale zaznacza: "Bycie najlepszą drużyna ligi w lutym nic nie daje. My chcemy być nią w lipcu".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.