Jedna z największych gwiazd NBA nawet nie dotknęła w niej piłki. "Jest jak Bóg"

O LaMelo LaFrance Ballu mówi cała NBA, choć jeszcze nie dotknął tam piłki. 19-latek z wielkim talentem i nieznośnym ojcem występował już w reality show, był twarzą marki odzieżowej, a jego Instagram śledzi 5,6 mln osób. Teraz LaMelo staje na progu NBA, czekając na wyniki draftu.

„To talent na miarę Trae’a Younga, który niedługo może być najlepszym podającym ligi. Z drugiej strony jest tak słabym obrońcą, że nie potrafiłby upilnować krzesła. W trakcie negocjacji robił na ludziach z NBA fatalne wrażenie, ale fani go kochają. Zatrudnić go jest wielkim ryzykiem, które może jednak oznaczać wysoką nagrodę”.

Zobacz wideo

Wideo pochodzi z serwisu VOD

Tak skauci NBA, którzy na łamach „The Athletic” ocenili najbardziej obiecujących graczy środowego naboru do ligi, ocenili 19-letniego LaMelo. Uważają go za jednego z najzdolniejszych graczy tegorocznego draftu, mimo że trzy lata po tym, jak najmłodszy z braci Ballów skończył liceum w Kalifornii, wciąż częściej niż na boisku widywaliśmy go w telewizji.

Ale postać LaMelo Balla sięga zdecydowanie dalej niż koszykarski parkiet. 19-letni Ball to reprezentant nowego pokolenia koszykarzy, którzy pojawią się w lidze w najbliższej dekadzie. Nastolatek jeszcze nie postawił stopy w NBA, a na Instagramie śledzi go już 5,6 mln osób, czyli więcej niż niemal wszystkich graczy ligi. Choć nigdy nie zagrał minuty na żadnym z czołowych uniwersytetów, jak Duke czy Północna Karolina, to na koncie ma miliony dolarów. A przy tym wszystkim wciąż może stać się czołowym graczem na świecie.

"On naprawdę jest jak bóg"

To był grudzień 2018 r. Kameralna hala Vermillion, jednej ze szkół średnich w Ohio, była wypełniona po brzegi. Za linią boczną tłoczyli się kamerzyści, obok tańczyły cheerleaderki, a ci, którzy mieli szczęście i udało im się dostać bilet, upychali się szukając wolnego krzesełka.  

Na mecz z lokalną drużyną przyjechała akademia Spire – ta, w barwach której występował 16-letni wówczas LaMelo Ball, najpopularniejszy nastolatek w Ameryce. Dzieciaki na trybunach nagrywały telefonami każdy jego ruch, po meczu błagając Balla o selfie.

Kiedy ekipa Spire po meczu – wygranym 102:75, 28 punktów Balla – wyruszyła w kierunku domu, za ich autobusem ruszył samochód trenera rywali, Kurta Habermehla. A w nim zgraja dzieciaków zakochanych w LaMelo. Kiedy Spire zatrzymali się w przydrożnym McDonaldsie, zatrzymało się też auto Habermehla. – Spytaliśmy, czy możemy zrobić sobie z nim zdjęcia – wspomina nastoletnia córka trenera Vermillion, Hallie. – LaMelo był bardzo uprzejmy, nie odmówił nikomu. Usiedliśmy wspólnie do stołu i pytaliśmy o jego karierę. Był naprawdę szczęśliwy – dodała. – To było szaleństwo. Zrozumiałem, że on naprawdę jest dla nich jak bóg, że jest supergwiazdą – wspominał na łamach „The Athletic” kolega LaMelo z drużyny Josaphat Bilaut.

Synowie, czyli rodzinny biznes Ballów

Ball z widokiem wymierzonych w niego kamer i obiektywów był już wtedy oswojony. Rok wcześniej jego ojciec LaVar – były futbolista amerykański i celebryta – wpadł na pomysł stworzenia reality show, którego gwiazdami będą jego dorastający synowie – 23-letni dziś Lonzo, 21-letni LiAngelo i 19-letni LaMelo. Od chwili emisji pierwszego odcinka „Ball In The Family” (w sumie nakręcono sześć sezonów) w sierpniu 2017 r. bracia Ball byli już nie tylko nastolatkami marzącymi o grze w NBA, ale stali się celebrytami, których każdy krok – nieważne czy w domu, czy na parkiecie w barwach licealnej drużyny Chino Hills Huskies, w której wszyscy trzej występowali  – śledzą miliony Amerykanów.  

Najmłodszy z nich – LaMelo – stał się więc gwiazdą zanim jeszcze mógł podejść do egzaminu na prawo jazdy. Kiedy starsi bracia opuścili już Huskies – Lonzo po uczelni UCLA trafił do Los Angeles Lakers, LiAngelo jeszcze zaś studiował – cała uwaga skupiła się na obsypanym młodzieńczym trądzikiem, rozczochranym LaMelo.

Reality show był zresztą dopiero pierwszym punktem planu uknutego przez głowę rodziny Ballów. Niedługo po tym LaVar założył Big Baller Brand – markę odzieżową, którą mieli promować jego trzej synowie. Odtąd na ściankach pojawiali się tylko ubrani w stroje BBB.

Jeszcze w liceum LaMelo sygnował swoją pierwszą linię butów do koszykówki – po 350 dol. za parę. LaVarowi nie przeszkadzały pytania o etykę, które zadawali dziennikarze, ani to, że najmłodszemu synowi groziła za to dyskwalifikacja w rekrutacji do uniwersyteckiej ligi NCAA. Podobnie, gdy trenerzy rywali Huskies wściekali się, że ich mecze zmieniają się w cyrk – wszędzie tam, gdzie pojawiał się LaMelo, były też kamery nie tylko „Ball In The Family”, ale i największych serwisów sportowych w Stanach. LaVar na meczach syna zawsze brylował w pierwszym rzędzie, a jego syn robił na boisku show. W meczu z Los Osos LaMelo zdobył 92 punkty. Choć nie miało to wiele wspólnego z poważną koszykówką – w drugiej połowie Ball nawet nie wracał do obrony, stojąc pod koszem rywali i czekając na podania w drodze po rekord – to wideo z tego meczu obejrzało na YouTube 11 mln widzów.

Dyskusje na temat przejścia LaMelo do NCAA przestały mieć niedługo znaczenie, bo LaVar wykonał zaskakujący ruch. Miał dość dostosowywania się do jakichkolwiek reguł i jesienią 2017 r. wycofał LaMelo z Huskies, a LiAngelo z uczelni UCLA. Rodzina Ballów (poza robiącym już karierę w NBA Lonzo) wyjechała na Litwę, podpisując profesjonalną umowę z BC Prienai. To oznaczało, że bracia Ball nie będą mogli już zagrać w NCAA, ale wpisywało się za to w plan LaVara – nieważne jak o tobie mówią, ważne, by nie przekręcali nazwiska.

Na lotnisku w Wilnie czekał tłum fanów, traktujących rodzinę Ballów niczym gwiazdy rocka. Każdy ich krok śledziły oczywiście kamery „Ball In The Family”, choć częściej niż w grze filmowały obu braci na ławce rezerwowych, bo sportowo i LaMelo, i LiAngelo wypadali blado. LaVar wściekał się na trenera za to, że ten celowo sadza jego synów na ławce. W meczach pokazowych sam więc obwołał się trenerem. Zanim po czterech miesiącach Ballowie wrócili do USA, LaVar na Litwie skłócił się z kim tylko mógł. Ale swój cel osiągnął – o jego synach cały czas było głośno.

Telefon nie przestaje wibrować

Po powrocie do Stanów znów poszedł pod prąd. Bojkotując rozgrywki NCAA założył własną ligę. Junior Basketball Association (JBA) zrzeszała absolwentów szkół średnich, którzy nie chcieli iść na studia. Gwiazdami ligi byli – oczywiście zgodnie z planem – jego synowie, co tydzień zdobywając dziesiątki punktów i zgarniając wyprodukowane przez ojca statuetki MVP. Ale znów z poważną koszykówką nie miało to wiele wspólnego, przypominało bardziej cyrk obwoźny.

Gdy projekt JBA upadł, LaMelo porzucił Los Angeles i dołączył do akademii Spire. Choć w niewielkiej miejscowości w stanie Ohio chciał w końcu skupić się na koszykówce, i tu śledziły go kamery rodzinnego reality show. – To było dziwne. Szykowaliśmy się do meczu, gdy nagle do szatni weszło dwóch facetów w garniturach. Mieli ze sobą stos papierów i poprosili wszystkich o podpis pod dokumentem, w którym zrzekamy się praw wizerunkowych na rzecz programu rodziny Ballów. Zebrali dokumenty i tyle ich widzieliśmy – wspominał na łamach „The Athletic” Erik Painter, jeden z graczy Village, jednego z ówczesnych rywali Spire.

Każdy mecz z udziałem LaMelo był gwarancją wyprzedanej hali i sowitego zarobku. Na  spotkania z udziałem najmłodszego z braci Ballów przyjeżdżały kamery największych koszykarskich serwisów w Stanach – SLAM, Overtime czy Ball is Life. Słowem, jeśli grałeś przeciwko LaMelo, mogłeś mieć pewność, że będzie o tobie głośno. Zwłaszcza, jeśli zetkniesz się z Ballem na boisku. – Pamiętam, że w trakcie meczu wymieniliśmy kilka zdań, klasyczny trashtalk, a potem zagraliśmy akcję jeden na jednego. Nic wielkiego. Gdy po meczu wszedłem do szatni, mój telefon bez przerwy wibrował. Okazało się, że wideo z naszą rozmową już było w sieci. Od tego czasu dostawałem tysiące powiadomień – opowiadał w „The Athletic” Demetrius Terry, obecnie student Cleveland State.

LaMelo w końcu jednak dorósł, by odciąć pępowinę od toksycznego ojca. Wszyscy trzej bracia zerwali umowę z Big Baller Brand, a najmłodszy z nich wyleciał do Australii, po raz pierwszy zasmakować prawdziwej koszykówki. W barwach Illawarra Hawks zaliczył przyzwoity sezon, zdobywając 17 punktów w każdym meczu.

Przy okazji udowodnił, że ma największy wśród braci talent. Według dziennikarzy ESPN, którzy przygotowali analizę jego występów w Australii, LaMelo ma szansę być wybrany w środowym drafcie nawet z numerem jeden.

"Lakers już nigdy nie zdobędą tytułu"

To, czy rzeczywiście będzie w trakcie draftu rozchwytywany, nie jest jednak wcale oczywiste. Każdy kto zdecyduje się na współpracę z jednym z braci Ballów, automatycznie ściąga bowiem na siebie ciężar w postaci ich apodyktycznego ojca.

O tym, co dokładnie to znaczy, przekonali się Lakers. Na tyle boleśnie, że po dwóch latach pożegnali się z Lonzo – pierwszym z braci, który trafił do NBA. Władze klubu z Los Angeles bez żalu posłały go do Nowego Orleanu w 2019 r., mimo że dwa lata wcześniej zainwestowały w niego drugi wybór w drafcie.

– To najgorszy ruch, jaki można było wykonać. Bez Lonzo Lakers już nigdy nie zdobędą tytułu, gwarantuję wam to – wieszczył wówczas LaVar, a czas pokazał, jak bardzo się mylił. Wcześniej zresztą wielokrotnie zdarzało mu się wygłaszać opinie, którym bliżej było szaleństwu, niż kontrowersji. – To nie jest drużyna LeBrona Jamesa. To drużyna Lonzo Balla. To nie my przychodzimy z Cleveland, to James przyłącza się do nas – mówił, gdy gwiazdor NBA ogłosił swój transfer z Cavaliers do Lakers. Władze klubu kilkakrotnie prosiły zresztą LaVara, by przystopował, ale ten nie umie się powstrzymać, gdy widzi mikrofony i kamery. – Drużyna nim gardzi, zawodnicy odwrócili się od niego – krytykował ówczesnego trenera Luke’a Waltona, gdy ten ośmielił się posadzić Lonzo na ławce. W końcu zniecierpliwieni Lakers wysłali Lonzo do Nowego Orleanu, w zamian zyskując Anthony’ego Davisa. – Zemścimy się na nich w play-off – wykrzykiwał LaVar, ale Ball i jego nowa drużyna Pelicans nawet do tej fazy sezonu nie doczłapali.

– Wszyscy mówią, że jest dobrym ojcem, ale to nieprawda. Wyzyskuje swoje dzieci. Troszczy się o markę Big Baller Brand, zarabiając na swych synach. To zwyczajnie smutne, że oni robią to, co każe im ojciec – nie gryzł się w język Charles Barkley, legenda NBA i ekspert stacji TNT.

Ojciec Ballów nie zamierza jednak zmieniać taktyki. Jest równie arogancki dziś, gdy do podboju NBA szykuje się jego najmłodszy syn. Niedawno stwierdził, że jeśli LaMelo wybiorą Golden State Warriors (mają drugi wybór), to powinni wystawiać go w pierwszej piątce kosztem Stephena Curry’ego. Przecież nie sadza się na ławce Jordana.

Jak LaMelo zniechęca do siebie kluby

LaMelo stara się powoli odcinać od wypowiedzi ojca. – On ma swoje opinie, ja mam swoje. Wiem, że mogę grać w każdej drużynie i poradzę sobie wszędzie, gdziekolwiek trafię – mówił niedawno nastolatek. – I tak jest dziś dużo spokojniejszy – mówi o swoim tacie LiAngelo.

Wciąż nie wiemy do końca, jaka jest prawda o koszykarskich umiejętnościach LaMelo, ale i o nim samym. Jak twierdzi Shams Charania, dziennikarz zajmujący się NBA, 19-letni Ball wywarł fatalne wrażenie w trakcie poprzedzających draft rozmów z klubami. Ponoć chciał w ten sposób zniechęcić kluby, które w drafcie mają najwyższe numery, po to, by trafić do wymarzonych New York Knicks z numerem ósmym, bądź oczko wcześniej do Detroit Pistons.

Tegoroczny draft rozpocznie się w nocy ze środy na czwartek. Początek o pierwszej w nocy. Transmisja w Canal+ Sport.pl. Z numerem pierwszym wybierać będą Minnesota Timberwolves, drudzy są Golden State Warriors, trzeci - Charlotte Hornets.

Więcej o:
Copyright © Agora SA