LeBron James kontra Donald Trump. Jak koszykarze stali się świadomym elektoratem

LeBron James kilka tygodni temu zdobył czwarte mistrzostwo NBA. A teraz może do tego dorzucić kolejny sukces: pogonienie Donalda Trumpa z Białego Domu.

- My, czarni, przestaliśmy traktować wybory jako nasz obywatelski przywilej. Wielu z nas sądzi, że nasz głos się nie liczy. Tak nas uczono, ale byliśmy karmieni nieprawdą - mówił LeBron James przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych.

Już dziś wiadomo, że będą to rekordowe pod względem frekwencji wybory. "New York Times" prognozuje, że głos mogło oddać nawet ponad 160 mln obywateli, co oznaczałoby frekwencję na poziomie 67 proc.

Jaka w tym zasługa Jamesa? Koszykarz, który w tym sezonie wygrał z Los Angeles Lakers swój kolejny mistrzowski pierścień, stanął na czele ruchu "More than a vote" ("Więcej niż głos"). Pomógł zmobilizować do głosowania setki tysięcy czarnych obywateli USA.

"Zamknijcie się i kozłujcie. Ludzie chcą, by trenerem był Trump!"

– Zjednoczyliśmy się w walce przeciw brutalności policji, niesprawiedliwości i nierówności rasowej – mówił w maju James, gdy na ulicach Minneapolis wciąż jeszcze trwały zamieszki po śmierci czarnoskórego George’a Floyda pod kolanem białego policjanta. W mediach przebijać zaczęło się wówczas hasło "Black Lives Matter". Ruch "More than a vote" był jego naturalną kontynuacją. I wzbudził sprzeciw zwolenników Trumpa.

 "Czemu mielibyśmy słuchać rad kogoś, kto zarabia na życie odbijając piłkę? Kevin, LeBron – jesteście świetnymi graczami, ale nikt na Was nie głosuje. Ludzie chcą, by ich trenerem był Trump. Zostawcie więc swoje polityczne przesłanie dla siebie albo – można powiedzieć – zamknijcie się i kozłujcie".

Laura Ingraham, dziennikarka proprezydenckiej telewizji Fox News, spodziewała się, że słowa, które skierowała na antenie w 2018 r. do LeBrona Jamesa i Kevina Duranta, nie przejdą bez echa. Jeszcze w tym samym roku razem ze swym partnerem Maverickiem Carterem wyprodukowała cykl filmów dokumentalnych o zaangażowaniu politycznym amerykańskich sportowców. Producenci nazwali tę serię "Shut up and dribble". Teza była jasna – sportowcy nie powinni mieszać się do polityki.

Oczywiście: według Ingraham nie powinni się mieszać, jeśli są przeciw Trumpowi. Jeśli wspierają Trumpa, to dziennikarka Fox News oddaje im głos na swojej antenie. Jej gościem był np. Jorge Masvidal, zawodnik organizacji UFC, dla którego Joe Biden to "wilk", czający się pod drzwiami. "Potrzebujemy lwa, aby nas chronił i dzięki Bogu mamy Donalda Trumpa" - mówi Masvidal.

 

Masvidal jest członkiem organizacji "Luchadores contra el socialismo" (Wojownicy przeciwko socjalizmowi). Ta grupa pojawiała się na wiecach Donalda Trumpa i senatora Marco Rubio. Do organizacji należy także Tito Ortiz, były mistrz UFC i mąż aktorki porno Jenny Jameson. We wspieraniu Trumpa nie przeszkodził mu nawet fakt, że jego ojciec, Meksykanin, został deportowany dekretem prezydenta do ojczyzny. "Był tu nielegalnie" – tłumaczył Ortiz. On też był gościem Laury Ingraham w Fox News. To tylko LeBron i Durant mają się zamknąć i kozłować.

 Trudno stwierdzić, czy lekceważąca wypowiedź Ingraham miała wpływ na ogień, który rozbudził w sobie James. Z pewnością była jedną z iskierek. Ale to nie Ingraham była prawdziwym rywalem Jamesa. Był nim Donald Trump.

"Paskudny człowiek" kontra "pajac"

Ich konflikt rozgorzał w 2016 r., gdy koszykarz głośno poparł Hillary Clinton. Trump odpłacił mu się nazywając go "paskudnym i przegranym człowiekiem". Potem jeszcze wiele razy obecny prezydent i mistrz NBA przerzucali się oskarżeniami, które przerodziły się w otwarty i krwawy konflikt. Wzmogła go sprawa Colina Kaepernicka w NFL w 2016 r. Rozgrywający 49ers po raz pierwszy klęknął wówczas na kolana podczas hymnu. Był to jego protest przeciwko brutalności policji. "Zabierzcie tego sukinsyna z boiska" – grzmiał Trump. Czarni sportowcy, na czele z LeBronem, stanęli wówczas w obronie Kaepernicka. "Trump wykorzystuje sport, by nas podzielić" – mówił koszykarz, nazywając prezydenta pajacem. "Dziennikarz prowadzący rozmowę z Jamesem sprawił, że LeBron wypadł na inteligentnego faceta. Co nie jest łatwe" – odpowiedział, tradycyjnie na Twitterze, Trump.

Od miesięcy James – mistrz boiskowej taktyki – przybrał nową taktykę w wojnie z Trumpem. Przestał krytykować go wprost, ani w wywiadach, ani w mediach społecznościowych nie wypowiada nawet jego nazwiska. Skupił się na tym, by zachęcać czarnych obywateli do oddawania głosu.

LeBron stał się jednym z najważniejszych przedstawicieli ruchu walczącego o równość rasową w Stanach. "Jestem w sytuacji, w której mogę uczyć ludzi, jak bardzo mogą być ważni" – mówił w wywiadzie dla "New York Timesa".

Kluczową rolę dla rozwoju "More than a vote" miała liga NBA. To dziś jedna z najbardziej rozpalonych politycznie organizacji w zawodowym sporcie. Oburzeni zabójstwem czarnoskórego Jacoba Blake’a koszykarze chcieli nawet opuścić „bańkę” w Orlando i zakończyć sezon bez końcowego rozstrzygnięcia. Największe gwiazdy ligi angażują się politycznie. A władze NBA to akceptują. Komisarz ligi Adam Silver w trakcie sezonu zawsze stawał po stronie graczy. Władze zgodziły się najpierw na hasło "Black Lives Matter" na parkiecie oraz hasła równościowe na koszulkach graczy, a potem stroje rozgrzewkowe z hasłem "Vote". Nawet, jeśli liga ma mieć przez to niższe dochody i oglądalność. Jak przypomina "La Nacion", w poprzednich wyborach, w 2016 roku, głosowało tylko 20 procent koszykarzy NBA. W obecnych wyborach zagłosowało 96 procent! "Ja kiedyś nie głosowałem, bo uważałem, że nie mam czasu. To była słaba wymówka" - mówi dziś Shaquille O'Neal.

O tym, jaką moc ma ruch zainspirowany przez Jamesa, niech świadczy fakt, że przystąpił do niego sam Michael Jordan, którego z Jamesem – rywalem do tytułu najlepszego gracza w historii dyscypliny – łączy co najwyżej szorstka przyjaźń. 

"Republikanie też kupują buty Nike'a". Ale Jordan już nie musi sprzedawać

O zaangażowaniu Jordana w politykę – a raczej braku tego zaangażowania – głośno jest od lat.  Symbolem stała się riposta, którą były koszykarz rzucił do swojego przyjaciela w 1990 r. Wówczas demokraci próbowali namówić wyrastającego na legendę koszykarza Chicago Bulls na poparcie czarnoskórego kandydata w wyścigu do Senatu w Północnej Karolinie, Harvey'a Gantta. Jordan odmówił, tłumacząc się, że nie zamierza mieszać się w politykę, bo "republikanie też kupują buty Nike’a".

30 lat później Jordan postanowił tę anegdotę wyrzucić do kosza.

Nie tylko przekazał 100 mln dol. na walkę z nierównościami społecznymi, ale – pod wpływem manifestacji Jamesa – zdecydował o otwarciu hali Charlotte Hornets (jest właścicielem klubu), aby ułatwić mieszkańcom miasta głosowanie. Zaraz potem do Hornets dołączyły kolejne zespoły z ligi, swoje obiekty udostępniło aż 20 drużyn NBA. Symboliczny obrazek – hale, które od marca stały puste, stały się centrami wyborczymi i wypełniły się lokalną społecznością.

Równie mocno – jeśli nie mocniej – politycznie zaangażowały się koszykarki z ligi WNBA. Wszystkie zawodniczki, bez wyjątku, stanęły przeciw Kelly Loefflerowi – współwłaścicielowi Atlanta Dream, republikaninowi, który jest wrogiem akcji Black Lives Matter.

– Jako sportowcy jesteśmy w uprzywilejowanej sytuacji, mamy autorytet, by uświadomić czarnym obywatelom, jakie znaczenie ma ich głos. I stanąć z nimi w jednym rzędzie – mówiła Renee Montgomery z ekipy Dream.

Głosy Amerykanów wciąż są liczone, nie jest jeszcze pewne, kto zostanie nowym prezydentem. Ale James i inni wspierający akcję "Więcej niż głos" w jakimś sensie wygrali już wówczas, gdy okazało się, że frekwencja jest znakomita. Oni nie mówili swoim zwolennikom: wygrajmy to. Mówili: nie oddawaj tego głosowania bez walki.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.