NBA. Kiedy Kobe Bryant zetnie drzewo?

Osiem miesięcy po zerwaniu ścięgna Achillesa 35-letni koszykarz wrócił do gry. NBA wstrzymała oddech, a teraz się zastanawia, czy gwiazdor Los Angeles Lakers znów będzie wielki.

W niedzielnym, przegranym 94:106 meczu z Toronto Raptors, Bryant grał 28 minut. Trafił tylko dwa z dziewięciu rzutów, uciułał dziewięć punktów, miał osiem zbiórek, cztery asysty, ale też aż osiem strat. Słabo jak na czwartego strzelca w historii ligi, który niebawem powinien prześcignąć Michaela Jordana. Dobrze jak na eksploatowanego przez 16 lat weterana, który 12 kwietnia zerwał ścięgno.

Nadkrytyczny Bryant ocenił swój występ na pałę. Ale mówił też to, co cały koszykarski świat chciał usłyszeć. - Ścięgno nie boli, czuję się dobrze. Teraz muszę odpowiednio zarządzać swoim ciałem i być cierpliwym. Powrót do formy to jak ścinanie drzewa - jedno machnięcie siekierą nie wystarczy, trzeba to powtarzać, koncentrować się i wierzyć, że każdy ruch przybliża cię do celu.

Porównanie powrotu po kontuzji ścięgna, którego zerwanie wyklucza jakąkolwiek aktywność, do wyrębu w lesie może wywoływać ciarki, tak jak poślizgnięcie się Bryanta w drugiej kwarcie wywołało je u oglądających mecz Lakers - Raptors. - Sam się przestraszyłem - przyznał zawodnik.

Jego powrót był najbardziej wyczekiwanym momentem pierwszej części sezonu. Klub i zawodnik dodali mu dramaturgii, publikując dwa dni wcześniej filmik, w którym koszulka Bryanta z nr. 24 jest atakowana palącym słońcem, ulewami, śnieżycami i burzami, w końcu rozrywa się po uderzeniu pioruna, by potem błyszczeć jak nowa.

Bryant do Lakers trafił jako 18-letni młokos, z czasem stał się charyzmatycznym liderem, pięciokrotnym mistrzem NBA. Zdobył ponad 31 tys. punktów, już jest legendą jednego z najbardziej znanych klubów na świecie.

- Są gwiazdy takie jak Ronaldo czy Madonna - tak sławne, że nie potrzebują nazwisk. I jest Bryant. Jego blask nawet w rozgwieżdżonym Los Angeles jest tak wielki, że w lokalnym radiu mówią o nim po prostu On - napisał "New York Times".

Lakers podpisali z Bryantem nowy, dwuletni kontrakt na 48 mln dol., gdy jeszcze nie było wiadomo, kiedy zawodnik wróci na parkiet. W klubie uważają, że warto podjąć ryzyko. Lakers już grzeją się w blasku gwiazdy, bo to Bryant sprawia, że trybuny Staples Center są pełne.

Ale i w Los Angeles z czasem od formy ważniejsza stanie się treść. Czy Bryant z ledwie wyleczonym ścięgnem jest w stanie wydźwignąć zespół z przeciętności? Lakers, 16-krotni mistrzowie NBA, w trzech ostatnich sezonach wygrali tylko raz w drugiej rundzie play-off, w obecnym mają bilans 10-10 i zawodników o wątpliwej mocy. Do walki o tytuł nie wystarczy prawdopodobnie nawet Bryant w genialnej formie.

Nie jest też pewne, czy do niej wróci. Kiedy w kwietniu upadał na parkiet, doznając kontuzji, kończył świetny sezon, w którym zdobywał po 27,3 punktu, miał średnio po sześć asyst w meczu. "Jeśli jest ktoś, kto może wrócić do formy po takim urazie, to właśnie on" - pisał na Twitterze w kwietniu LeBron James, najlepszy koszykarz na świecie.

Historia zna różne przypadki powrotów gwiazd po zerwaniu ścięgna - w 1992 r. doznał takiej kontuzji znakomity, efektowny strzelec Dominique Wilkins, który po wyleczeniu zdobywał blisko 30 punktów w meczu. Karierę skończył tuż przed czterdziestką. Ale 33-letni Isiah Thomas powiedział "stop" od razu, gdy zerwał ścięgno w 1994 r.

- Powrót do poziomu gry sprzed kontuzji trochę potrwa - mówi Bryant. - Mam nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później. Na przykład we wtorek - rzucił po meczu z Raptors.

We wtorek Lakers grają u siebie z Phoenix Suns. I nawet Bryant ma świadomość, że na popisy w jego stylu jest jeszcze za wcześnie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.