Horror na Bemowie. Co się stało w końcówce?! Śląsk w finale!

Piotr Wesołowicz
Nie będzie decydującego, piątego meczu w półfinałowej serii Śląska z Legią. W sobotę warszawianie przegrywali u siebie już nawet 24 punktami, ale na sekundy przed końcem zbliżyli się na dwa oczka. Hala na Bemowie eksplodowała z emocji, ale wojnę nerwów wygrali wrocławianie. Zwyciężyli ostatecznie 65:63 i to oni zagrają w wielkim finale Energa Basket Ligi.

Koszykarze Śląska będą bronić tytułu – przed rokiem zdobyli złoto, pokonując na szczycie – a jakże – Legię, 4-1. Tym razem okazali się od niej lepsi już w półfinale, choć od sensacji dzielił kibiców na Bemowie dosłownie włos.

Zobacz wideo Legia wciąż w grze o tytuł. Ogień na Bemowie!

Przed czwartą kwartą legioniści przegrywali 15 punktami. Nie przez przypadek – Śląsk dominował, wygrywał już nawet 24 punktami, w całym spotkaniu prowadził ponad 37 minut. Wydawało się, że kontroluje mecz. Ale nic bardziej mylnego.

Śląsk się cieszy, Legia protestuje

Zawodnicy Wojciecha Kamińskiego przeprowadzili w ostatnich dziesięciu minutach istny szturm. – Brakuje nam piątej kwarty! – krzyczeli kibice, widząc z jaką pasją Legia dogania Śląsk, ale czując, że może zabraknąć jej czasu na więcej. Na pięć sekund przed ostatnią syreną zbliżyła się na dwa punkty.

Rzecz w tym, że piłka była w rękach Śląska. Plan Legii był prosty – szybko sfaulować rywala, podarować mu dwa rzuty wolne, a potem mieć jeszcze jedno posiadanie. Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego – choć legioniści próbowali szarpać, chwytać rywali za koszulki, to sędziowie faulu nie odgwizdali – wrocławianie przez pięć sekund podawali sobie piłkę, aż wybrzmiała syrena końcowa.

Trener Kamiński był wściekły, ugrać coś u sędziów próbował kapitan Łukasz Koszarek, ale było już za późno – wrocławianie świętowali na środku parkietu, ciesząc się z drugiego z rzędu awansu do finału.

Dla wrocławian to niemal jak powrót zza światów. W tym sezonie Śląsk – jeszcze pod wodzą Andreja Urlepa, który wygrał z drużyną mistrzostwo w poprzednim sezonie – zaczął jak prawdziwy dominator, wygrywając na początku sezonu regularnego 14 spotkań z rzędu. Ale potem wpadł w spore turbulencje: przegrywał mecz za meczem – 10 z 11 kolejnych – przebudował skład, zwolnił Urlepa i zatrudnił Ertugrula Erdogana. Ale – tak jak w sobotę w Warszawie – przetrwał kryzys i wyszedł z niego silniejszy.

Jeremiah Martin znów był wielki

– Czy to było coś faktycznie takiego niespotykanego, nadzwyczajnego? Sezon koszykarski jest długi, każda drużyna ma swoje wzloty i upadki. My mieliśmy wtedy gorszy okres, kontuzje też są częścią sportu, ale sezon jest długi, trzeba zachować cierpliwość i walczyć dalej – mówił na łamach serwisu super-basket.pl Jeremiah Martin, lider Śląska. To on w sobotę poprowadził swoją drużynę do triumfu.

Amerykanin w czwartek zaliczył słabszy mecz, ale 48 godzin później znów był wielki: zdobył aż 21 punktów, dołożył osiem zbiórek i cztery asyst oraz jeden blok. Zasuwał niczym w transie niemal przez 34 minuty, a usiadł na ławce dopiero trzy minuty przed końcem czwartej kwarty, gdy skurcze zaczęły wykręcać mu nogi. Dorzucił jednak kilka tabletek magnezu do butelki z wodą i po chwili wrócił do gry.

To on powstrzymał też Kyle’a Vinalesa – lidera Legii, który w sobotę wręcz nie miał przy nim życia. Zdobył w teorii 12 punktów, ale grał pod ciągłą presją, podejmował wymuszone decyzje, nie dał Legii impulsu.

Zresztą: cała Legia miała kłopoty, zwłaszcza w pierwszej połowie. W czwartek zatrzymała Śląsk po dwóch kwartach na 24 punktach, w sobotę sama zdobyła w tym czasie tylko punkcik więcej. Gdyby szybciej ruszyła do odrabiania strat, być może mielibyśmy mecz numer pięć.

To jednak gdybanie. O złoto zagra Śląsk, a ich rywalem będzie ktoś z pary King Szczecin – Stal Ostrów. W drugiej parze półfinałowej prowadzi King 2-1, czwarty mecz w Ostrowie w niedzielę o godz. 17.30.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.