W środowy wieczór Anwil Włocławek pokonał francuskie Cholet 80:78 i wywalczył pierwsze w historii polskiej koszykówki międzynarodowe trofeum, zwyciężając w rozgrywkach FIBA Europe Cup. W mieście, które kocha koszykówkę jak żadne inne w Polsce, świętują największy sukces klubu. O rewanżu we Francji, ale i pozycji polskiej koszykówki w europejskiej hierarchii, rozmawiamy z Jackiem Łączyńskim - byłym reprezentantem Polski, ekspertem, a prywatnie ojcem Kamila - gracza i kapitana Anwilu Włocławek.
Jacek Łączyński: Nieprzespana. Kocham koszykówkę, kibicuję polskiej koszykówce od lat, a z uwagi na Kamila przeżywam wszystko sto razy bardziej.
– Nie, nie. Nie zmrużyłem oka z emocji. Przyznam, że z tego przejęcia sam się popłakałem…
– Jako koszykarz trafiłem na specyficzny moment w polskiej koszykówce, wpadłem w dziurę. Wcześniej, w latach 60., odnosiliśmy sukcesy, w 1963 r. wicemistrzostwo Europy. Potem, w latach 90., zajęliśmy siódme miejsce na mistrzostwach, był wielki boom na koszykówkę. A ja grałem pomiędzy.
Później sam przyłożyłem rękę do tego boomu, był program "Rzut za trzy" w TVN, boiska wyrastały na każdym wolnym skrawku ziemi. Ale sukcesów, zwłaszcza klubowych, brakowało. Stąd mój wpis. Szczęście jest tym większe, że udało się pokonać drużynę z dużo silniejszej ligi.
- Wystarczy spojrzeć na finanse. Roczny budżet Cholet to pięć mln euro, czyli ponad 20 mln zł. Z tego, co się orientuję, choć oczywiście oficjalnych informacji nie mam, Anwil dysponuje około ośmioma milionami zł. W sporcie są to nieporównywalne pieniądze.
- Jeszcze w pierwszym meczu, we Włocławku, zauważyłem, że indywidualnie gracze Cholet są wyszkoleni bardzo dobrze. Ale w nowoczesnej koszykówce nie poradzisz sobie bez silnej, wyrównanej ławki. Jak w Eurolidze – tam na każdej pozycji masz dwóch wybitnych graczy. Tymczasem Cholet w pierwszym meczu grało w wąskiej rotacji, sześcio- czy siedmioosobowej. Dlatego we Włocławku Cholet "siadło", w drugiej połowie zdobyło tylko 24 punkty. W rewanżu było jasne, że nie mogą grać zachowawczo, w końcu grają u siebie, muszą odrobić stratę, ale też nie rzucą na początek rezerwowych, aby wynik im nie uciekł. Dlatego zdziwiła mnie ta intensywność, ich agresja w obronie.
- Mieliśmy kłopot z organizacją ataku, indywidualne akcje były nieskuteczne. Ruszyło dopiero, jak zaczęliśmy grać zespołowo. Ale jest jedna rzecz, o której muszę przy tej okazji powiedzieć.
- Kluczowe było zaufanie trenera do liderów. Proszę zobaczyć: w drugiej połowie rozgrywający Lee Moore miał moment, w którym popełnił dwie-trzy straty, był spóźniony w obronie. Ale Przemysław Frasunkiewicz nie posadził go na ławce. I nie dlatego, że nie miał zmienników.
A po chwili Moore odpłacił się dwiema akcjami rzutowymi. To pokazuje znakomitą relację trener-zawodnik, zaufanie szkoleniowca do umiejętności swoich koszykarzy. Dlatego nie bali się oni podejmować ryzyka.
- Może będę nieobiektywny, ale w końcówce widziałem cztery-pięć rewelacyjnych akcji Kamila. Akcji, które nie dały mu punktów, ale pomogły drużynie. Najpierw dobre przesunięcie w obronie, przechwyt i wymuszenie faulu. Potem ważną zbiórkę, jak przed laty w serii ze Stelmetem, a potem akcja z Lukiem Petraskiem i penetracja pod kosz. Myślę, że Kamil był liderem mentalnym, który trzymał tę drużynę w ryzach – i na parkiecie, i w szatni.
- Śmiałem się, jak komentatorzy mówili, że boją się, kiedy Sanders trzyma piłkę w ręce, bo zaraz się to może skończyć stratą. A owszem, może! Ale on ma taką technikę, że to jego szaleństwo może przynieść sukces.
– I z Sandersem, i z Williamsem "Łączka" jako kapitan rozmawiał tuż po tym, jak trafili do Włocławka. Na kawie tłumaczył im, do jakiego klubu trafili. Tłumaczył, jaki to teren, że nie każdy daje tu sobie radę.
Wiemy z prasy, jaką przeszłość ma Sanders, ale każdy ma coś za uszami, a złą łatkę trudno oderwać. Poza tym to nie znaczy, że ten chłopak nie ma umiejętności. Grał i był w ważnych klubach i ligach, potrafi mnóstwo. No i wbrew przypuszczeniom nie gwiazdorzy, okazał się świetnym człowiekiem i kumplem.
A Williams? Przecież z początku, po pierwszych czterech czy pięciu meczach w Polsce, śmiali się z niego, że nie potrafi dorzucić do kosza. Ale to bardzo pokorny chłopak, który na treningach powtarza: mówcie do mnie, ja chcę się uczyć! No i pięknie się przydał w Cholet, choćby na tablicach, czy trafiając ważną trójkę.
- Ależ to jest trudny zawód… A we Włocławku, gdzie wynik jest najważniejszy, ten stołek jest jeszcze bardziej gorący. Dwie-trzy porażki i można stracić pracę. W teorii trenera powinno się oceniać po sezonie, ale ilu działaczy, którzy z początku i w teorii ufają trenerom, których zatrudnili, wytrzymuje taką presję?
Dlatego chwała prezesom Anwilu, ale też Legii – bo w Warszawie też przetrwali gorszy moment i dziś z Wojciechem Kamińskim grają o pierwsze miejsce po sezonie zasadniczym – że nie mają gorących głów. Przemek to bardzo dobry trener, ma swój pomysł, realizuje go i cały czas idzie w górę.
- Mówią, że to czwarta liga, ale niech będzie choćby i szósta. To są rozgrywki, w których uczestniczą kluby z liczących się koszykarsko krajów, o wyższych od nas budżetach. Pewnie, chciałoby się grać w Eurolidze, ale finansowo my nie przystajemy do tego świata. A to chyba nie wina koszykarzy? Nie szukajmy minusów. Moja szklanka jest do połowy pełna.
Poza tym nie zapominajmy: to profesjonalny sport, w którym na koniec liczy się zwycięstwo. Tak samo jak drużyna, która awansuje z trzeciej do drugiej ligi, ma prawo świętować, bo włożyła w to poświęcenie, pracę i zdrowie, tak i my mamy prawo się cieszyć z FIBA Europe Cup.
To ogromny sukces, emocje, łzy, wzruszenie. Znajomi, którzy nie interesują się koszykówką, dzwonią do mnie od rana, że przeżywali niesamowicie, że to był mecz kosz za kosz, a emocje gigantyczne i do końca. Gratulował nawet prezydent Andrzej Duda. No to jak się nie cieszyć?