Czerwiec 2020 r. Szymon Szewczyk – jak się później okazało tylko na sezon – po trzech latach gry we Włocławku zamienił Anwil na GTK Gliwice. Do Włocławka musiał wrócić na chwilę, domknąć formalności.
– Wyszedłem z pociągu. Po drodze zajrzałem do serwisu, musiałem wymienić pilota do samochodu. Wszystko trwało z 10 minut. Zdążyłem przejść z dwieście metrów i dostaję telefon od znajomego: "Słuchaj, na »Brzytwie« piszą, że ktoś cię widział u nas w mieście. Wracasz do Anwilu?". Zdębiałem – opowiada.
Tym, którzy z polską koszykówką nie są zażyli, należy się wyjaśnienie: "Brzytwa" to internetowe forum kibiców Anwilu, tych najbardziej zagorzałych, choć akurat w tym mieście – do tego wrócimy – żarliwych fanów jest najwięcej w Polsce. Szewczyk to zaś były koszykarz, reprezentant Polski, który otarł się o grę w NBA i którego pamiątkowa koszulka niedługo zawiśnie pod dachem włocławskiej Hali Mistrzów.
Zgoda: "Szewcu" mierzy aż 209 cm i nietrudno wyłapać go wzrokiem. Ale ta historia pokazuje coś więcej – pasję i miłość Włocławka do koszykówki. Miłość, która jest nie do znalezienia w żadnym innym mieście w Polsce. Czasem wywołująca uśmiech, ale szczera. I przekazywana z pokolenia na pokolenie. Włocławek to zielona wyspa i miasto, w którym koszykówką żyją praktycznie wszyscy. Przekonałem się o tym w ostatnią środę, przed pierwszym meczem finału FIBA Europe Cup z francuskim Cholet.
– Gdyby pan spytał, to z pamięci jestem w stanie wymienić ulubione dania połowy graczy ekstraklasy – mówi pani Magda, szefowa w restauracji "Ratuszowa", która w latach 90. nazywała się "Starodębska". I już wtedy była miejscem spotkań koszykarzy Anwilu – wówczas Nobilesu.
– My to mówimy, że "karmimy rottweilery" – śmieje się pani Magda, nawiązując do przydomku drużyny z Włocławka. Pani Magda, ale też "Mama", jak mówią do niej koszykarze. – Amerykanie podsłuchali, jak w restauracji wołają mnie dzieci i sami zaczęli tak mówić. Jeszcze nie wejdą przez próg, a ja już słyszę: "Mama, głodny!". Nawet nauczyli się od zaplecza wchodzić, czują się tu jak w domu. Mamy teraz grupę na WhatsAppie, to już w ciągu dnia piszą, co by najchętniej zjedli na obiad – tłumaczy.
"Ratuszowa" znajduje się – a jakże – naprzeciw miejskiego ratusza. Pierwszeństwo zawsze mają tu koszykarze. I chociaż klienci czasem się złoszczą, że trzeba poczekać, to jednak Anwil jest w mieście na pierwszym miejscu.
Ale to niejedyny związek pani Magdy z Anwilem. – W 1996 r. byłam cheerleaderką zespołu. Zajęcia prowadziła Ina, żona Igora Griszczuka, legendy Anwilu – opowiada. I dodaje: – Moje dzieci już się urodziły z Anwilem. I oczywiście kibicują.
Jeszcze w latach 70. królowała tu siatkówka. Ekipa Huberta Wagnera zdobywała medale na mistrzostwach świata i igrzyskach, a tutejsza Włocłavia awansowała do I ligi. Trenerów i czołowych siatkarzy sprowadzano z całej Polski, siatka we Włocławku miała swoje pięć minut. Czas koszykówki miał dopiero nadejść – w latach 90. I jak już nadszedł, to trwa. Od 30 lat Nobiles, a potem Anwil grają w PLK, często o medale. – Ale zawsze o zwycięstwo – dodaje w rozmowie ze Sport.pl Szymon Szewczyk.
Koszykarska mapa Polski dezaktualizuje się szybko. Kluby zmieniają nazwy, upadają, przenoszą, sponiewierane przez działaczy wypadają z ekstraklasy na dno hierarchii, by mozolnie wstawać z kolan. Z Włocławkiem jest inaczej – klub, który do elity awansował w 1992 r., jeszcze nigdy z niej nie spadł.
To, co tutejsi kibice kochają najbardziej, to charakter. – Byli w Anwilu gracze wybitni. Tony Wroten, facet, który zaliczył prawie 150 meczów w NBA. Albo Ricky Ledo, też z bogatą przeszłością. Ale nie rozumieli charakteru Anwilu. Że możesz być gwiazdą, ale jak się nie starasz, to ci nie darują – mówi Szewczyk o fanatycznych kibicach. Ale to nie jest ten rodzaj fanatyzmu, który może przychodzić najpierw do głowy.
– Włocławek to jest miasto fabryczne. Ludzi ciężko pracujących. I ci ludzie wydają swoje ciężko zarobione pieniądze, żeby widzieć, że ich zespół walczy – tłumaczył jeszcze w październiku, po przegranym meczu z Legią, trener Przemysław Frasunkiewicz.
Tak: Włocławek to miasto fabryczne, do niedawna – jak mówią jego mieszkańcy – pustoszejące. W teorii mieszka tu ciut ponad sto tysięcy osób, ale młodzi wyjeżdżają na studia do Torunia, Bydgoszczy, czy dalej do Warszawy. Ale nowa ekspresówka S10 sprawiła, że firmy chętniej inwestują. I zwyczajnie: zapewniają pracę mieszkańcom. Największym pracodawcą jest jednak wciąż Anwil, czyli dawne Zakłady Azotowe "Włocławek", należący do PKN Orlen gigant, który dziś zatrudnia ok. pięć tysięcy osób, głównie z Włocławka i okolic. Może stąd tak mocne poczucie więzi między mieszkańcami a drużyną?
Anwilowi – o czym sam się przekonałem, rozmawiając z fanami przed spotkaniem – kibicuje się z pokolenia na pokolenie, na mecze przychodzą i seniorzy, i najmłodsi, a o formie Anwilu rozmawia się wszędzie – w sklepach, szkołach, na przystankach. Słowem: tu oddycha się koszykówką.
Michał Fałkowski, rzecznik prasowy klubu, chwilę się zastanowił, policzył, po czym odparł: – Pół dnia. Góra.
Chwilę wcześniej spytałem, jak szybko we Włocławku wyprzedały się bilety na mecz Anwil – Cholet, pierwsze finałowe starcie FIBA Europe Cup. Te "pół dnia" to i tak bezpieczne szacunki, bo zainteresowanie było tak duże, że gdyby włocławska hala była trzy razy większa, i tak byłby komplet.
– Nie jest tak, że muszę ustawiać opis na WhatsAppie "nie mam już biletów, proszę nie pisać" – mówi nam prezes klubu Łukasz Pszczkółkowski. – Ale tylko dlatego, że we Włocławku ludzie wiedzą już, że jak mecz jest wyjątkowy, to trzeba tych wejściówek pilnować – śmieje się media menedżer klubu.
Fałkowski dziś pełni ważną funkcję w Anwilu, ale związek z klubem rozpoczął jako kibic. Przed rewanżowym meczem z Cholet opublikował na Twitterze zdjęcie z czeluści twardego dysku – z szalikiem i flagą oraz twarzą pomalowaną na zielono-biało-niebieskie barwy. "Sopot, 2003 rok. Piąty mecz finału play-off" – napisał, dorzucając hasztag "AnwilFamily". Fałkowski, ale też Griszczuk, Szewczyk, czy Pszczółkowski, prezes, który rozpoczynał jako dziennikarz piszący o Anwilu, są potwierdzeniem, że z Włocławka się nie tylko nie ucieka, ale że magia Anwilu przyciąga.
– Dla mnie cenniejsze od medali jest to, że jak idę przez Włocławek, to co druga osoba chce podać rękę i porozmawiać o Anwilu – mówi Sport.pl Griszczuk. Białorusin jest symbolem koszykarskiego Włocławka, ale o wielki basket otarł się już w latach 80. w ZSRR – jest z tego samego, 1964 rocznika, co litewskie legendy Arvydas Sabonis czy Sarunas Marciulonis. Koszykarzem Provide Włocławek został w 1991 r., dla Nobilesu, a potem Anwilu grał do 2002. Rok po zakończeniu kariery zdobył w końcu złoto, ale już jako asystent trenera Andreja Urlepa. Medal Anwilu z sezonu 2009/10 to także jego dzieło: wówczas to on prowadził zespół. Dziś jest trenerem juniorek WTK Włocławek. Na mecze syna Aleksandra, koszykarza pierwszoligowych Dzików, przyjeżdża do Warszawy, ale jego domem jest Włocławek.
Z pistacjowego opla corsy, z naklejonym rotweillerem na bagażniku, wysiedli we czworo – dorosłe dzieci i ich starsi już rodzice. Wszyscy z szalikami, w koszulkach Anwilu. Gotowi na mecz z Cholet. – Jak długo kibicujemy? 30 lat. O, tam, się zaczęło – mówi pani Joanna i pokazuje na sąsiadującego z Halą Mistrzów staruszka – dawną halę OSiR, w której Anwil – z początku Provide, później Nobiles – zaczynał jeszcze w latach 90. – We Włocławku lubimy takie historie – stwierdza Grzegorz Szybieniecki, dziennikarz serwisu PolskiKosz.pl, który urodził się w tym mieście. – Gdy przyjeżdżam do domu i mówię, że idę na Anwil, mama zawsze wspomina: – A pamiętasz, jak na mecze chodziłam, będąc z tobą w ciąży?
Dlatego tłumy rosną. – Tu zawsze taka kolejka? – pytam ochroniarza, który pilnuje klubowego sklepiku w Hali Mistrzów. Tłum wylewa się daleko poza pomieszczenie z koszulkami i klubowymi gadżetami. – Zależy od meczu, a dziś jest przecież wyjątkowy. Ale… tak, zwykle jest tłum – śmieje się chłopak.
Przed finałowym meczem z Cholet fani zbierali się już półtorej godziny wcześniej. Wszyscy w jednakowych, białych strojach. Niemal cztery tysiące kibiców, fantastyczna oprawa "Be legendary" i śpiewy, które słychać było w całym kujawsko-pomorskim.
Moment był wyjątkowy. Jeszcze nigdy żadna polska drużyna koszykarzy mężczyzn nie zdobyła międzynarodowego trofeum. Tak – sięgała po trofea regionalne, ale nigdy po te najważniejsze, sygnowane przez FIBA, koszykarską odpowiedniczkę UEFA lub wyrosłą na początku XXI w., konkurującą z nią Euroligę.
Podejścia były dwa, ale oba kończyły się porażką. W 2003 r. Prokom Trefl Sopot zagrał w finale Pucharu Mistrzów Europy FIBA, ale przegrał z Arisem Saloniki. Blisko 20 lat później, w sezonie 2020/2021, w finale FIBA Europe Cup wystąpiła Stal Ostrów, ale uległa izraelskiemu Ironi Nes Ziona.
Do trzech razy sztuka? Sukces jest o krok.
Była czwarta kwarta środowego meczu. Parno, ledwie przestał padać deszcz, a tłum w Hali Mistrzów jest taki, że ma się poczucie, iż tama w końcu puści i ludzie wyleją się na parkiet. Wydawało się, że Cholet przejmie ten mecz, ale Anwil się podrywa. Mniej więcej pół kwarty do końca jest remis po 67. - Gdyby w tym momencie jedna z drużyn złapała rytm, może odskoczyć! – ekscytuje się komentator FIBA.
I wtedy mecz przejmuje Victor Sanders. Amerykanin pasuje do Włocławka – jest niepokorny, a poza tym zaraża pasją. A fani tę pasję kochają. — Byłem pełen energii, bo kocham koszykówkę. Gdyby było inaczej, nie spędzałbym 10 miesięcy w roku poza domem — mówi już po meczu Amerykanin.
Ale najpierw przy remisie najpierw trafia spod kosza, potem zalicza piękne podanie do Josipa Sobina, który zdobywa dwa punkty, a na koniec sam trafia piękną trójkę. Wrzawa jest tak gigantyczna, a hala zawyła z radości tak głośno, że słyszeli to kuracjusze uzdrowiska Wieniec-Zdrój na przedmieściach Włocławka.
Pierwszy mecz we Włocławku koszykarze Anwilu wygrali 81:77, teraz muszą obronić tę przewagę w rewanżu, w środowy wieczór w Cholet. Jeśli się uda, świętować będzie całe miasto. Niezależnie od faktu, że FIBA Europe Cup to czwarty puchar w europejskiej hierarchii – po Eurolidze, Pucharze Europy i Lidze Mistrzów.
– W Polsce lubi się ściągać innych w dół. Słyszałem, że niektórzy wyśmiewają puchar, o który gramy. My sami z powodu gry w finale medali sobie nie wręczamy, ale po prostu — bardzo cieszymy się z tego, gdzie jesteśmy – mówił jeszcze przed pierwszym spotkaniem trener Frasunkiewicz.
A są w miejscu unikalnym. We Włocławku, z którego – jak mówi pani Magda w "Ratuszowej" – jakby się nie kombinowało, to wjechać i wyjechać z miasta można w zasadzie tylko, mijając legendarną Halę Mistrzów.