Jeśli NBA ze wspomnieniami rekordowego spotkania musi wracać do 13 grudnia 1983 roku, gdy Detroit Pistons pokonali na wyjeździe Denver Nuggets 186:184 po trzech dogrywkach, my cofamy się jeszcze bardziej, do 12 lutego 1977 roku, kiedy Wisła Kraków - także po trzech dogrywkach - pokonała na wyjeździe Lecha Poznań 147:145. Areną była właśnie Arena - nowiutka i wielka jak na tamte czasy hala, po jej parkiecie biegały koszykarskie sławy ubrane w koszulki czołowych polskich klubów. Emocje sięgały zenitu.
– Jerzy Bętkowski o mało co nie zszedł na zawał. Obok niego na ławce zawsze siedział masażysta Sławek Polkowski i w tym meczu, gdy rozemocjonowany trener prawie spadał z ławki, Sławek musiał go trzymać – wspomina Jacek Międzik, świetny strzelec Wisły.
– Mecz był tak nerwowy i emocjonujący, że kiedy po jego zakończeniu przechodziłem obok ławki Wisły, to miałem wrażenie, że trener Bętkowski szykuje się na kolejną dogrywkę. Akurat był gdzieś odwrócony, coś komentował, chyba nie widział ostatniego kosza. Możliwe, że nie wiedział, że wygrał – zastanawia się Eugeniusz Kijewski, wybitny gracz Lecha.
– Przyznam się panu, że tego meczu tak dobrze nie pamiętam. Ale na pewno był bardzo dramatyczny – wspominał spotkanie w Poznaniu zmarły w 2017 roku Jerzy Bętkowski. – Do pierwszej dogrywki doszło, bo Piotr Langosz nie trafił dwóch osobistych. A ostatecznie wygraliśmy szczęśliwie. Publiczność była podwójnie niezadowolona, bo ostatnie punkty zdobyliśmy podobno po krokach.
Dziś już tego nie rozstrzygniemy, pewne jest jedno – w koszykarskiej ekstraklasie nigdy wcześniej, ani później tylu punktów nie zdobyto.
„Sporo kłopotu z wyborem imprez będą mieli kibice koszykówki w najbliższą sobotę i niedzielę. W Poznaniu będą grać zarówno koszykarze Lecha jak i wszystkie trzy zespoły żeńskie" – pisał w weekendowym wydaniu na 12-13 lutego 1977 roku „Głos Wielkopolski". Z ogólnopolskiej perspektywy spotkania Lecha z Wisłą (rozgrywano wówczas weekendowe dwumecze dzień po dniu) nie były tak atrakcyjne. „Obrońca tytułu – Wisła, straciła już chyba szanse na obronę miana najlepszego zespołu w kraju. Zbyt duża różnica punktów dzieli krakowian od lidera Śląska Wrocław’ – pisał „Przegląd Sportowy".
Rzeczywiście, do końca sezonu wiele się nie zmieniło. Po zakończeniu rundy zasadniczej, w której 12 drużyn zagrało każdy z każdym po cztery razy (weekendowe dwumecze u siebie i na wyjeździe), liga – zgodnie z ówczesnym systemem rozgrywek – podzielona została na dwie turniejowe szóstki, ale w tej lepszej wszystko było jasne. Śląsk przed turniejem we Wrocławiu miał pięć punktów przewagi nad Wisłą i już w pierwszym dniu, po zwycięstwie 105:91 nad Lechem, zapewnił sobie trzecie mistrzostwo w historii klubu..
Wisła zajęła drugie miejsce z punktem przewagi nad Resovią, a Lech zakończył rywalizację na szóstej pozycji. Jednak gdyby na ten sezon, na końcówkę lat 70., spojrzeć z szerszej perspektywy, to oba kluby zmierzały w przeciwnych kierunkach. „Wawelskie Smoki", sześciokrotny mistrz Polski, właśnie w 1976 roku zdobyły swój ostatni tytuł, potem zaczął się ich regres. Z kolei „Poznańskie Expressy" rozpędzały się, by z impetem wjechać w lata 80. po cztery złote, a w sumie osiem medali.
I gdy swoją karierę powoli kończył kapitan Wisły Andrzej Seweryn, jeden z najlepszych polskich rozgrywających, tak grę w Lechu rozpoczynał dopiero Eugeniusz Kijewski, czołowy strzelec w historii polskiego basketu.
W sobotę 12 lutego, stanęli naprzeciw siebie, zagrali jak zwykle bardzo dobrze. Choć akurat w tym meczu to nie oni zdobyli najwięcej punktów.
Jak wyglądało to spotkanie? Niestety, jego bohaterowie, a rozmawialiśmy z kilkoma byłymi koszykarzami Lecha i Wisły, po czterech dekadach szczegółów nie pamiętają, a relacje prasowe są lakoniczne. „Obie drużyny doskonale dysponowane rzutowo od początku toczyły zaciętą walkę. Najpierw kilkoma punktami prowadziła Wisła, później przeważali lechici, a z początku drugiej połowy ponownie zaznaczyła się przewaga krakowian" – pisał „Głos Wielkopolski".
„Przegląd" odnotował za to, że w 34. minucie kontuzji doznał Andrzej Seweryn, który do tego momentu zdołał rzucić 21 punktów. Wówczas gospodarze zaczęli odrabiać straty. Na 30 sekund przed końcem Wisła prowadziła tylko 112:110.
Wtedy Lecha ratować zaczął Eugeniusz Durejko.
W koszykówkę zaczynał grać w Stalowej Woli i był twardy jak tamtejsza Stal. Mierzył 202 cm wzrostu, był silny i żylasty. Rzucał brzydko, zza głowy, ale skutecznie. – To nie była elegancka koszykówka, Durejko to była taka siłowa gra – wspominał Jacek Hałasik, zmarły w 2018 roku znany poznański dziennikarz. – Ale odbić się od niego… To już lepiej ze słupem telefonicznym było się spotkać niż z Gieniem Durejko.
„Drzewo", bo tak także nazywany był Durejko, reprezentował Polskę na igrzyskach w Monachium w 1972 roku, trzykrotnie wystąpił też na mistrzostwach Europy, a 12 lutego 1977 roku najpierw doprowadził do dogrywki trafiając na 112:112, a w niej, na trzy sekundy przed końcem, wykorzystał dwa wolne trafiając na 121:121.
Minęło 45 minut walki, a wciąż był remis.
Dogrywki dogrywkami, ale zwróćcie uwagę na wynik po 40 minutach – 112:112 to z dzisiejszego punktu widzenia także rezultat niezwykły, a przecież w latach 70. w ogóle nie znano jeszcze pojęcia linii rzutów za trzy punkty. Tę w europejskiej koszykówce wprowadzono dopiero w sezonie 1984/85.
Skąd zatem tyle punktów? Teorii jest kilka, a wszystkie składają się zapewne właśnie na rekordowy wynik.
– Tempo gry było nieporównywanie wyższe niż obecnie – mówi Andrzej Kuchar, znakomity trener, w sezonie 1976/77 asystent Mieczysława Łopatki w Śląsku, który uciekł Wiśle i zdobył mistrzostwo. – Teraz oglądamy kontrolowaną koszykówkę, zespoły w meczu rozgrywają po 70-80 akcji. A ja pamiętam, że prowadząc Górnika na początku lat 80. nigdy nie schodziliśmy poniżej 80, a często dobijaliśmy do 100 – wspomina.
– Obrona była wówczas bezkontaktowa – dodaje Grzegorz Chodkiewicz, wieloletni trener. – Wszyscy mieli dużą swobodę poruszania się z piłką w ataku, dlatego też dużo punktów zdobywali podkoszowi. Teraz jest im trudniej, w polu trzech sekund walczy się fizycznie.
Kuchar dodaje, że wiele drużyn było wówczas nastawionych na szybkie ataki, także po straconym koszu, a Chodkiewicz przypomina o ważnej w tym kontekście zasadzie. – Przed wybiciem piłki z autu, po tym jak przeciwnik stracił ją na twojej połowie, nie podawało się piłki do sędziego. Po prostu brało się ją na aut i rzucało do przodu, gdy przeciwnik nie zdążył pomyśleć o powrocie pod swój kosz.
To była po prostu inna koszykówka. Na dodatek z udziałem Wisły, zespołu nastawionego na atak.
Andrzej Seweryn rekordowego meczu nie dokończył ze względu na kontuzję, ale teraz, po latach, ciekawie opowiada o swojej ofensywnej Wiśle – „Wawelskie Smoki" w sezonie 1976/77 zdobywały przecież średnio aż 97,8 punktu na mecz, najwięcej w całej lidze.
– Dużo pracowaliśmy nad atakiem, trener Bętkowski bardzo dbał o urozmaicenie naszej taktyki. Mieliśmy zawodników zdolnych ofensywnie, bardzo zdolnych. Staraliśmy się też grać szybko, zależało nam na tym, by stwarzać piękne widowisko, żeby koszykówka się ludziom podobała. I muszę powiedzieć, że jak tak jeździliśmy po Polsce, to zawsze był komplet, Wisła, te „Wawelskie Smoki", miały swoją renomę.
Bętkowski najpierw z Wisłą medale zdobywał jako zawodnik, a potem jako trener, był także wieloletnim asystentem Witolda Zagórskiego w reprezentacji Polski. Karierę szkoleniowca zaczynał w 1958 roku w Polonii Przemyśl, która właśnie awansowała do II ligi. Kapitan tamtej drużyny, potem koszykarski działacz i świetny dziennikarz Ryszard Niemiec, wspomina: – Patrzyliśmy na niego jak na guru. Ćwiczył z nami, był lepszy technicznie, ułożony, światowy. Miał charyzmę i ją ma do tej pory – to człowiek sporej erudycji.
Bętkowski był showmanem i pasował do ofensywnego, efektownego stylu gry Wisły, na którą w Krakowie chodzili bywalcy Piwnicy pod Baranami – m.in. Anna Dymna, Jerzy Stuhr czy Jan Nowicki. – Jak prowadził zespół, to gestykulował, wywierał finezyjną presję na sędziów, taką lisią. Ze wszystkimi był zbratany, wchodził w interakcje z publicznością – wspomina Niemiec.
Bętkowski prowadził także Wisłę podczas Festiwalu FIBA w 1965 roku w Krakowie – "Wawelskie Smoki" pokonały wtedy i Reprezentację Europy, i Real Madryt. Rok wcześniej "Bonus", który bardzo dobrze mówił po angielsku, oprowadzał ulicami Krakowa gwiazdy NBA, m.in. Billa Russella, gdy zespół prowadzony przez Reda Auerbacha przyjechał na tournee po Europie.
To właśnie Bętkowski zabiegał o to, by ściągnąć do Wisły Piotra Langosza – wychowanka Pogoni Ruda Śląska, którego jednak nikt nie chciał puszczać ze Śląska do Krakowa. W końcu ustalono: skrzydłowy o wzroście 202 cm miał dokończyć sezon 1968/69 w Baildonie Katowice. W przypadku wywalczenia awansu miał dostać zgodę, niejako w nagrodę. Udało się, 18-letni Langosz wzmocnił Wisłę.
Dwa lata wcześniej do Krakowa trafił inny wysoki gracz – Marek Ładniak. Wychowanek Spójni Stargard, jak wszyscy dotychczas wymieniani także reprezentant Polski i uczestnik mistrzostw Europy, grał na pozycji środkowego i znakomicie rzucał z narożników boiska.
I to właśnie oni byli największymi rywalami Durejki w rekordowym meczu – Ładniak zdobył najwięcej dla Wisły, 37 punktów. Langosz uzyskał 36.
Tylko że Durejko rzucił aż 55.
– Pracowałem wtedy w Śląsku, więc znam ten mecz z opowieści – wspomina Kuchar. – Spodziewano się, że to będzie rywalizacja Gienka Kijewskiego z Jackiem Międzikiem, oni naprawdę ze sobą walczyli. Międzik był czołowym strzelcem Wisły, rzucał dużo i z dużych odległości, nawet z dziewiątego metra. Ale najwyraźniej z Gienkiem tak chwycili się za głowy, że prawdziwą wojnę na punkty stoczyli wysocy.
Kijewski i Międzik? Zagrali na remis, zdobyli po 26 punktów. Razem o trzy mniej niż Durejko. Jednak w całym sezonie to Kijewski był najlepszym strzelcem Lecha, zdobywał po 22,8 punktu. Durejko, drugi ulubieniec kibiców, notował po 22,3.
Międzik przypomina jeszcze jedną ważną rzecz. – Wie pan, to był mecz w Arenie. To była nowa, wielka hala – mówi o oddanym w 1974 roku, a więc trzy lata wcześniej obiekcie. – Atmosfera była międzynarodowa – gorąco, tłumy. Lubiliśmy tam grać, to były dobre mecze – dodaje Langosz.
– Poznań był wtedy bardzo dumny z Areny – wspominał Hałasik. – Halę nazwano tak, bo plac, na którym ją zbudowano, taki kwadrat z ulic, z dawien dawna był nazywany właśnie Areną. To było miejsce, taki wzgórek, gdzie uprawiano różne sporty zimowe itp. Jak zrobiono plebiscyt, to wygrała Arena, bo mieszkańcy dzielnicy Łazarz nie mówili na to miejsce inaczej niż Arena.
– Na meczach męskiej koszykówki przeważnie był komplet, jak ktoś przyszedł w ostatniej chwili, to miał z miejscem kłopot – dodawał poznański dziennikarz.
Hałasik miał jeszcze jedną ciekawą anegdotę – o trenerskim duecie Stefan Majer (wcześniej zdobywał mistrzostwo Polski z Legią) – Wojciech Patan (trener Eugeniusza Kijewskiego z Warty Poznań, potem przeszedł z nim do Spójni Gdańsk). – To była nieszczęśliwa sytuacja, kibice się śmiali, że jeden odpowiada za zwycięstwa, a drugi za porażki. Tylko nie wiadomo, który za co.
„Dramatyczne wydarzenia na meczach koszykówki", „Trzy dogrywki w Poznaniu" – głosiły poniedziałkowe tytuły w „Głosie Wielkopolski" i „Przeglądzie". Wyjątkowemu meczowi nie poświęcono jednak dużo miejsca.
Ten pierwszy, lokalny przecież dziennik, na pierwszej stronie, w sekcji z krótkimi zajawkami sportowymi, informował o srebrnym medalu Jadwigi Wilejto w mistrzostwach świata w łucznictwie, towarzyskich meczach piłkarskiej reprezentacji na turnieju w Mostarze oraz porażce Wojciecha Fibaka z Ilie Nastase w finale turnieju w Meksyku.
Z drugiej strony – chyba nic w tym dziwnego. Gdy spojrzeć na koszykówkę i jej miejsce w hierarchii dyscyplin w Polsce, to można zauważyć, że rok 1976 był w pewnym sensie początkiem schyłku jej popularności w PRL. Przecież na igrzyskach w Montrealu medale zdobywali i piłkarze, i siatkarze, i piłkarze ręczni, a koszykarze w ogóle tam nie zagrali.
Mało kto pamiętał też o medalach mistrzostw Europy, w latach 70. koszykarze nie zdobyli już żadnego.
12 lutego 1977 roku ktoś jednak musiał zdobyć zwycięskie punkty. Stało się tak ostatecznie w trzeciej dogrywce. 22 sekundy przed jej końcem był remis, 145:145. Piłkę miał Lech, rozgrywali Ryszard Glinka i Zygmunt Pawelczak. Ale popełnili błąd, gospodarze stracili piłkę.
Wisła wyprowadziła kontrę, która skończył Langosz. Może z krokami, a może bez, dziś to już nieważne. Czwartej dogrywki nie było, krakowianie wygrali w Poznaniu 147:145.
Czy ktoś ten rekord kiedyś pobije?
Lech Poznań – Wisła Kraków 145:147 po trzech dogrywkach (55:53, 112:112, 121:121, 131:131).
Lech: Durejko 55, Kijewski 26, Kostencki 18, Glinka 16, Tybinkowski 12, Pawelczak 12, Błaszczak 6.
Wisła: Ładniak 37, Langosz 36, Międzik 26, A. Seweryn 21, Kwiatkowski 7, Wielebnowski 6, J. Seweryn 6, Kudłacz 4, Gardzina 4.
Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie PolskiKosz.pl.