- Trzymaj, trzymaj, zwolnij! – apelował do Magica Johnsona jeden z komentatorów, gdy ten wyprowadzał kontrę na parkiecie hali w Las Vegas, bo tam rozgrywany był wyjazdowy mecz z Utah Jazz. – Tak jest, dobrze, poczekajcie – dodawał uspokojony, gdy rozgrywający Los Angeles Lakers wstrzymał atak i poczekał, aż pod kosz dobiegnie najważniejsza postać wieczoru.
Kareem Abdul-Jabbar dostojnie zajął miejsce na prawym skrzydle i tak jak tysiące razy wcześniej, poczekał na podanie od Johnsona. A potem spróbował zwodu do środka, by ostatecznie wykonać ruch, który firmował jego wielką karierę – na lewej nodze obrócił się do linii końcowej i wykonał „Skyhook". Podniebny hak, niemożliwy do zablokowania rzut z wyciągniętego ramienia, kończony precyzyjnym ruchem nadgarstkiem.
Mierzący 224 cm obrońca Mark Eaton był bezradny. Najsłynniejszy rzut w historii koszykówki czyściutko wpadł do kosza. W hali w Las Vegas wybuchła ogromna wrzawa, mecz przerwano, wokół Kareema zebrali się koszykarze Lakers, operatorzy z kamerami, dziennikarze, a także rodzice bohatera, Cora Lillian i Ferdinand Lewis Alcindor, którzy przylecieli z Nowego Jorku. Realizator transmisji telewizyjnej wyświetlił grafikę: „31 422 punkty w karierze, najwięcej w historii NBA". Chwilę później dane poprawiono wpisując liczbę 31 421, ale ona też była błędna. Abdul-Jabbar miał wówczas 31 420 punktów punktów – o jeden więcej niż dotychczasowy rekordzista Wilt Chamberlain.
- Jesteś jednym z największych sportowców w historii. W imieniu milionów kibiców, których przez 15 lat porywałeś swoją grą, w swoim własnym imieniu, bo też jestem kibicem, mam wielki zaszczyt i przyjemność pogratulowania ci zostania najlepszym strzelcem w historii NBA – mówił chwilę później David Stern, który od ledwie dwóch miesięcy pełnił funkcję komisarza ligi.
Abdul-Jabbar, bez choćby cienia uśmiechu, żuł gumę i poprawiał gogle na oczach, ale gdy odebrał od Sterna historyczną piłkę, wziął także mikrofon. - Dziękuję wam, kibicom, za ogromne wsparcie. Doceniam je – powiedział pod koniec króciutkiego przemówienia, a podziękowanie wzbudziło wyjątkową owację. – My, muzułmanie, mamy takie powiedzenie: „Barak Allah fik", co znaczy „Niech Allah was błogosławi i ma was wszystkich w swojej opiece" – zakończył.
To był 5 kwietnia 1984 roku, Gloria Marie James była na początku ciąży z LeBronem, który niebawem pobije rekord Abdula-Jabbara. Kareem po wyprzedzeniu Chamberlaina grał jeszcze przez pięć sezonów, wywalczył trzy tytuły mistrzowskie, dobił do 38 387 punktów. Ostatnie - ale w play-off, które w amerykańskich ligach są liczone osobno - zdobył 13 czerwca 1989 roku, gdy miał 42 lata.
Na szczycie listy rekordzistów Abdul-Jabbar był przez blisko 40 lat. Nie dogonił go Michael Jordan (32 292 punkty), nie dokonał tego Kobe Bryant (33 643), nie udało się to Karlowi Malone’owi (36 928). Ale niebawem zrobi to LeBron i być może Kareem pozostanie dla niektórych bez mocnego stempla, trwałej pieczątki, która wieńczyłaby jego wielką karierę. Inne gwiazdy je mają: Bill Russell zdobył rekordowe 11 mistrzowskich pierścieni, Wilt Chamberlain rzucił 100 punktów w meczu, Jerry West jest obecny w logo NBA. Magic Johnson i Larry Bird byli ying i yang odradzającej się ligi w latach 80., Michael Jordan został bogiem w kolejnej dekadzie, a Kobe Bryant, LeBron James i Stephen Curry polecieli w kosmos w XXI wieku.
Abdul-Jabbar? Jest sześciokrotnym mistrzem NBA oraz sześciokrotnym MVP ligi – pod tym drugim względem wciąż jest najlepszy w lidze. Dwa razy wygrywał klasyfikację strzelców, dziesięciokrotnie był wybierany do najlepszej piątki sezonu, 19 razy wystąpił w Meczu Gwiazd. Tak, jest i będzie wielki – nawet bez rekordu.
Ale… - Był najlepszym środkowym i był też najlepszym koszykarzem w historii NBA, a jednocześnie nie jest szanowany, nie jest odpowiednio doceniany, często pomija się go w rozważaniach o największych graczach – mówił kilka lat temu gwiazdor przełomu lat 70. i 80. Julius Erving. Może dlatego, że Kareem zawsze był inny? Myśliciel, odludek, aktywista, buntownik, aktor, fan jazzu, autor książek – w roli herosa sportu momentami czuł się źle i to było widoczne. „Najmniej rozumiana koszykarska gwiazda wszech czasów" – napisał o nim kiedyś „New York Times".
Historia wykraczająca poza koszykówkę zaczęła się w samym sercu Nowego Jorku. Lew Alcindor – bo tak się nazywał przez 24 lata życia bohater tej opowieści - urodził się w Harlemie. I choć już po trzech latach jego rodzice – policjant, a jednocześnie jazzman grający na puzonie oraz imająca się różnych prac krawcowa – przenieśli się w górę Manhattanu, to Lew najwyraźniej zdążył nasiąknąć klimatem dzielnicy, w której w XX wieku kilkakrotnie wrzało pod względem społecznym i kulturowym. Nie zawsze pozytywnie. – Pamiętam, jak moją mamę osaczono w supermarkecie, kierownik sklepu posądzał ją o kradzież, chciał zajrzeć do toreb. Ona na to nie pozwoliła, urządziła scenę, wyciągnęła mnie ze sklepu. Ale przez przypadek przewróciła stojak z reklamą, a ja wpadłem po pas w bochenki chleba – wspominał Kareem.
Wyrośnięty czarny chłopak, zadbany jedynak, chodząc do szkoły przemykał między osiedlami Irlandczyków i Żydów. Jeździł na rowerze, pochłaniał książki, grał w koszykówkę, zaglądał do jazzowych klubów, świetnie się uczył. Raz chciał być biochemikiem, raz inżynierem, potem fizykiem, ale kierował się w stronę basketu. Najlepiej czuł się sam ze sobą, bo w tłumie wytykano go palcami, traktowano bardziej jak obiekt niż człowieka. Jack Donohue, jego trener ze szkoły średniej, wskazywał mu, że musi czerpać dumę i siłę ze swojej wyjątkowości. Wielki. Czarny. Katolik. Uczeń prywatnej szkoły. – To najmniejsza mniejszość na świecie. "Lewie", Spójrz prawdzie w oczy – tworzysz ją sam – wspominał Donohue kierowane do nastolatka słowa w rozmowie z czasopismem „Ebony" z 1967 roku.
Kareem zapamiętał też inne. „Czarnucha", którym niezadowolony trener nazwał go podczas jednej z przerw podczas meczu.
O samych meczach, które Alcindor rozgrywał w Power Memorial Academy, właściwie nie ma sensu wspominać. 71 zwycięstw z rzędu, bilans 95-6 w trakcie trzech sezonów. Dominacja, podziw, rozgłos, a potem dziesiątki ofert najlepszych uczelni z całych USA. W 1965 roku Alcindor wybrał tę z Los Angeles – uniwersytetu UCLA, którego drużynę prowadził znakomity trener John Wooden.
Po zmianie wybrzeża wschodniego na zachodnie na boisku niewiele się zmieniło. Bilans 88-2, trzy tytuły mistrzowskie, trzykrotny wybór na najlepszego gracza Turnieju NCAA – to dorobek Alcindora w UCLA, gdzie gigant rzucał średnio po 26,4 punktu, zbierał po 16,5 piłki. Dorobek byłby lepszy, gdyby nie fakt, że w jego czasach studenci pierwszego roku nie mogli grać w pierwszym zespole.
Na marginesie - w otwierającym sezon 1965/66 pokazowym meczu UCLA ze studentami pierwszego roku Alcindor rzucił 31 punktów i miał 21 zbiórek, a debiutanci wygrali 75:60. „UCLA ruszyli bronić mistrzowskiego tytułu w USA, a na razie są tylko drugim najlepszym zespołem na własnym kampusie" – pisały gazety. – Ma potencjał, by być najlepszym koszykarzem w historii – mówił niedługo potem o Alcindorze będący w szczycie kariery Wilt Chamberlain. – Lepszym od ciebie? – dopytywał dziennikarz. – Najlepszym!
W drafcie do NBA w 1969 roku z numerem 1 wybrali go istniejący od roku Milwaukee Bucks. Wybrali bez cienia wątpliwości, ale z furą szczęścia, bo o tym, kto będzie miał nr 1 – Bucks czy Phoenix Suns – decydował rzut monetą. Dwa lata później Bucks zdobyli mistrzostwo NBA, a Alcindor pierwszy z sześciu tytułów MVP ligi. W tym samym 1971 roku gwiazdor zmienił personalia na Kareem Abdul-Jabbar, czym dopełnił przejście na islam – wiarę zmienił już trzy lata lata wcześniej.
Zmienił też koszykówkę, takiego środkowego przed nim nie było. Owszem, Chamberlain i Russell, bogowie – odpowiednio - ataku i obrony, grali znakomicie: byli szybcy, skoczni, sprawni, skuteczni. Ale Abdul-Jabbar dokładał do tego grację i finezję, a przecież mierząc 218 cm wzrostu od obu był wyższy. Z łatwością trafiał jednak z półdystansu, po obrotach, a nawet dwutaktach. Jako jeden z pierwszych środkowych potrafił grać dalej od kosza, nie opierał swojej gry tylko na upchnięciu się pod obręcz i wykorzystaniu przewagi wzrostu.
- Wsad czy „Skyhook"? – zapytano go po zakończeniu kariery w jednym z telewizyjnych show. – Wsad, jeśli chcę kogoś zastraszyć. „Skyhook", jeśli chcę pokazać, że nie może mnie zatrzymać – odpowiedział.
Ale to właśnie zakaz wykonywania wsadów był impulsem do rozwoju najsłynniejszego rzutu w historii koszykówki. Zakaz, który w 1967 roku wprowadzono w NCAA właśnie ze względu na jego osobę. Specjalny komitet ekspertów argumentował co prawda, że chodzi o to, iż przy próbach wykonania lub obrony wsadów studenci doznają zbyt wielu kontuzji, a trenerzy obawiali się zniszczonych tablic i rozregulowanych obręczy. „Na wsady nie ma obrony, co źle wpływa na równowagę między atakiem i obroną" – napisano też w uzasadnieniu. Ale nikt nie miał wątpliwości, że zakaz wymierzony jest w konkretną osobę, nieformalnie nazywano go „Zasadą Alcindora".
Sam zawodnik nadał jej także rasistowski wymiar. W latach 60. w USA rosły napięcia społeczne, czarni coraz bardziej walczyli o swoje prawa. – Dla mnie ten przepis ociera się o dyskryminację. Przecież jeśli się nad tym zastanowić, to większość wykonujących wsady jest czarna – powiedział zaangażowany w walkę o prawa mniejszości Alcindor dziennikarzowi „Chicago Defender". Kilkanaście lat później, w swojej pierwszej książce „Giant Steps", zgryźliwie powtarzał: „Gdybym był biały, nie wprowadziliby tego przepisu. Wsad to zagranie, które tłumy kochają najbardziej i nie było dobrego powodu, by go zakazywać. Poza takim, że ten i inne czarnuchy zawłaszczały sobie tę dyscyplinę".
Nie mogąc wsadzać piłki z góry, Alcindor do perfekcji dopracował „Skyhook". Tradycyjny, praktykowany już wcześniej przez wielu graczy rzut hakiem wprowadził na najwyższy możliwy poziom. Idealnie synchronizował ruch wszystkich kończyn – lewej nogi, na której się obracał oraz prawej, którą unosił, by móc maksymalnie wyciągnąć ramię. Lewej ręki, którą asekurował się trzymając rywala na dystans oraz prawej, która wyprostowana w górę wypuszczała piłkę precyzyjnym ruchem nadgarstka. No i palców, które miękko nadawały jej idealną rotację.
Całą sekwencję można było odwrócić, jeśli sytuacja wymagała rzutu lewą ręką. Alcindor, a potem Abdul-Jabbar, z gracją trafiał obracając się albo do linii końcowej, albo do środka pola trzech sekund. Piłka wpadała do kosza po niebiańskich hakach z odległości metra, ale także trzech.
Skoro „Skyhook" był nie do zatrzymania, to rywale próbowali zatrzymać Kareema łamiąc przepisy, czasem brutalnie – po prostu wkładali mu palce w oczy. Koszykarzowi już w czasach gry w UCLA zdarzały się bolesne urazy, w NBA okazyjnie opuszczał pojedyncze mecze, by leczyć oczy, w prawym doszło z czasem do erozji rogówki. To dlatego od połowy lat 70. Abdul-Jabbar zaczął grać w goglach, które szybko stały się jego znakiem rozpoznawczym. Jak „Skyhook".
W latach 70. Kareem szybko stał się najlepszym koszykarzem ligi, która w niczym nie przypominała tej obecnej, lśniącej pod każdym względem. Jego początki przypadły na dekadę kolorową, ale jednocześnie smutną, w której NBA wyróżniała się spożyciem kokainy, wewnętrznymi wstrząsami i mistrzowskim tronem, które wyrywały sobie często przeciętne drużyny.
W tych dziwnych czasach Abdul-Jabbar był gwiazdą z gwiazdką – dla niektórych zagadkową, przez innych nielubianą, wręcz odpychającą. Niechęć kibiców do niego i vice versa narastała od 1968 roku, gdy 21-letni student – już mocno zaangażowany w ruch Black Power, który kwestionował wyznaczaną przez Martina Luthera Kinga pokojową drogę czarnych do równouprawnienia - odmówił wyjazdu na igrzyska do Meksyku.
Impuls dostał w Harlemie, gdzie w lipcu 1964 roku biały policjant zastrzelił czarnego nastolatka. Wybuchły zamieszki, a 17-letni Lew, który miał napisać reportaż dla jednej z lokalnych gazet, uciekał do domu wystraszony wystrzałami, bójkami, pożarami. A potem wspominał: - Wtedy zrozumiałem, kim jestem, kim muszę być. Miałem być uosobieniem czarnej wściekłości, ucieleśnieniem Black Power.
Trzy lata później Alcindor, uznany już lider UCLA, dostał zaproszenie od Jima Browna, byłej gwiazdy futbolowej NFL, by przyjechać do Cleveland na spotkanie z Muhammadem Alim, który właśnie odmówił odbycia służby wojskowej. Na konferencji prasowej wyrażającej poparcie dla pięściarza, któremu chwilę wcześniej odebrano mistrzowski pas, siedzieli on sam, Brown, wielki koszykarz Bill Russell oraz 20-letni Alcindor. Dla niego taka nobilitacja była jednocześnie inspiracją.
„Słuchając jak Ali broni swoich przekonań moralnych i jego gotowości do cierpienia za nie, jeszcze bardziej zaangażowałem się politycznie" – pisał po latach koszykarz w jednej ze swoich książek. Sam wówczas zaczytywał się w autobiografii Malcolma X, jednego z przywódców walki o równouprawnienie czarnych. Kilka miesięcy po spotkaniu w Cleveland poparł ideę bojkotu igrzysk przez sportowców o tym kolorze skóry.
Jego stanowisko – bo w 1967 roku nie była to jeszcze decyzja – wzbudziło olbrzymie kontrowersje i dyskusje, niektórzy komentatorzy sugerowali, że uniwersytet powinien odebrać mu stypendium. Przez rok sprawa nieco przycichła, pomysł bojkotu nie zyskał szerszego poparcia, ale Alcindor ostatecznie wstępną deklarację podtrzymał – odmówił stawienia się na przygotowania do igrzysk. Ale, wycofując się w pewnym sensie z radykalnej postawy, uzasadniał decyzję tym, że uczestnictwo w zaplanowanej na październik imprezie wpłynęłoby na tok studiów i opóźniło obronę dyplomu.
Oczywiście, to była tylko wymówka. W lipcu 1968 roku Alcindor był gościem programu „Today" w NBC i gdy prowadzący Joe Garagiola zapytał go o rezygnację z igrzysk, wywiązała się gorąca wymiana zdań. – Tak, mieszkam tutaj, ale tak naprawdę to nie jest mój kraj – powiedział w pewnym momencie koszykarzy. – Cóż, chyba jedynym rozwiązaniem będzie wyprowadzka – odparł Garagiola.
Przeprowadzka była, ale ta wspomniana, z Los Angeles do Milwaukee. Co ciekawe, w 1969 roku Alcindor został wybrany także z nr. 1 draftu w konkurencyjnej lidze ABA – chcieli go New York Nets. Wydawało się, że koszykarz wybierze zespół z rodzinnego miasta, ale z pierwszych ofert wyższa była ta od Bucks, która opiewała na 1,4 mln dolarów za pięć lat gry. Nets zaproponowali mniej, podobnie jak cyrkowy zespół Harlem Globetrotters. Ci pierwsi próbowali jeszcze walczyć i podbili ofertę do 3,2 mln dol. – Licytacje degradują ludzi, którzy biorą w nich udział. Nie chcę tego, poczułbym się jak handlarz mięsem. Dałem słowo porządnym ludziom z Milwaukee i go dotrzymam – powiedział Alcindor.
Dał słowo, dał mistrzostwo w 1971 roku, a trzy lata później finałową walkę do końca, choć ostatecznie porażkę 3-4 z Boston Celtics. Ale w Milwaukee robiło mu się za ciasno, w marcu 1975 roku Kareem otwarcie powiedział, że chce odejść – do Los Angeles lub Nowego Jorku. Co ciekawe, powiedział to po przegranym 104:105 meczu właśnie z Lakers, którzy w tamtym sezonie byli drugim najgorszym zespołem NBA. Nowe rozgrywki Abdul-Jabbar zaczynał już w koszulce Lakers.
Dzięki znakomitemu środkowemu drużyna odbiła się od dna, ale Kareem przeżywał najgorsze lata w karierze. Fani pamiętali odmowę udziału w igrzyskach, popularności nie przysporzyła mu zmiana wiary i imienia. Na boisku biło od niego niezadowolenie. Nie udzielał wywiadów dziennikarzom, nie rozdawał autografów kibicom, wyglądał na zgorzkniałego, czuł się nierozumiany przez otoczenie, ale sam nie za bardzo pozwalał się zrozumieć. Pisarz Gay Talese, który w połowie lat 70. spotkał Abdula-Jabbara w słynnej Playboy Mansion, posiadłości właściciela "Playboya", wspominał, że koszykarz mówił mu o chęci zakończenia kariery i zostaniu dziennikarzem sportowym. – Można było wyczuć, że chce być kimś innym, że został uwięziony w tym wielkim ciele, a jego aspiracje, ambicje są inne.
Tu warto wspomnieć wypowiedź Alcindora jeszcze z czasów studiów w UCLA. - Kocham koszykówkę, zawsze marzyłem, by być wielką gwiazdą. Ale najważniejsze jest zdobycie wykształcenia. To jest plan nadrzędny. Koszykówka to zajęcie chwilowe.
Innych zajęć Kareem miał wiele. Jeszcze w Nowym Jorku trenował sztuki walki, po przenosinach na studia do Los Angeles jego trenerem został sam Bruce Lee. W 1971 roku, tuż po mistrzostwie z Bucks, Abdul-Jabbar poleciał z nim nawet do Hong Kongu, by wziąć udział w zdjęciach do filmu „Gra śmierci". Koszykarz występuje w nim w scenie walki z Bruce’em Lee, który ostatecznie przerwał pracę nad filmem, by zaangażować się w słynną produkcję „Wejście smoka". Słynny aktor zmarł w 1973 roku, „Gra śmierci" ostatecznie trafiła na ekrany pięć lat później i był to jeden z wielu filmów z udziałem koszykarza.
Najsłynniejsza rola Kareema? Chyba epizod w komendii „Czy leci z nami pilot?" z 1980 roku, w której zawodnik gra Rogera Murdocka, pilota rejsowego samolotu. Odwiedzający kabinę chłopczyk rozpoznaje z nim koszykarza i, mimo zaprzeczeń Murdocka, wygłasza słynną kwestię: - Widziałem jak grasz, bo mój tata ma karnet na cały sezon. Moim zdaniem jesteś najlepszy, ale tata mówi, że nie starasz się w obronie, a w ogóle to często nie chce ci się biegać. Właściwie to wcale się nie starasz, zaczynasz dopiero w play-off.
Aktor Kareem odpowiada, że słyszy takie bzdety, od kiedy grał w UCLA, a cała komediowa scena dobrze oddaje i jego postrzeganie przez fanów, i jego reakcje na krytykę.
Wyobcowaniu gwiazdy z otaczającego go tłumu towarzyszył permamentny stres, na który źle reagował organizm. Napięcie mięśni wzdłuż kręgosłupa skutkowało przewlekłymi migrenami, które przez pewien czas były znakiem rozpoznawczym Kareema jak „Skyhook" i gogle. Ukojenie trudno było znaleźć w życiu rodzinnym – z pierwszą żoną, którą wybrał mu jego duchowy doradca Hamaas Abdul-Khaalis, rozstał się po dwóch latach, miał rzadki kontakt z dziećmi. Jego duchowa rodzina też się zresztą rozpadła, gdy w użyczonym przez koszykarza domu w Waszyngtonie zamordowano osiem osób z otoczenia Abdula-Khaalisa.
I tak Kareem trafił trochę do błędnego koła. Koszykówka go męczyła, szukanie miejsca na świecie powodowało stres, ten wywoływał fizyczny ból, dodatkowo męczył brak sukcesów na boisku, uduchowiony gwiazdor wpadał w dołek… Symboliczny był ten z października 1977 roku – sezon NBA trwał ledwie dwie minuty, gdy Abdul-Jabbar brutalnym ciosem w twarz znokautował Kenta Bensona, debiutanta z Milwaukee Bucks. Owszem, ten najpierw uderzył go łokciem w brzuch walcząc o pozycję, ale chamska reakcja Kareema była poniżej wszelkiej krytyki. Gwiazdor uniknął zawieszenia, bo cios był tak silny, że sam złamał rękę i musiał pauzować przez dwa miesiące.
„Gdy uczył się w liceum, chciał być na studiach. Gdy na nie trafił, chciał być zawodowcem. W Milwaukee myślał o słońcu Los Angeles, w Los Angeles tęsknił za jazzowymi klubami i ciekawymi ludźmi z Nowego Jorku, ale w Nowym Jorku chciał uwolnić się od rodziców i przeszłości. Gdy się ożenił, chciał być singlem, gdy wchodził do pełnej hali, chciał być sam" – tak pisał o Kareemie „Sports Illustrated" w 1985 roku. Pisał już jednak w czasie przeszłym.
Przełom w życiu i podejściu Abdula-Jabbara nastąpił na początku lat 80. Do Los Angeles trafił Earvin „Magic" Johnson, który rozruszał zgnuśniały zespół entuzjazmem, efektowną grą, uśmiechem. Początek jego relacji z Kareemem był trudny, a o rozdźwięku między nimi świadczy choćby ta sytuacja: w pierwszym meczu „Magica" w NBA, starszy kolega niebiańskim hakiem w ostatniej sekundzie zapewnił Lakers wygraną, a potem, wciąż z kamienną twarzą i bez żadnych oznak radości, musiał uwalniać się z objęć szalejącego z radości Johnsona. – Młody, mamy jeszcze 81 meczów, przestań mnie dusić – uspokajał Kareem. Ale te dwa skrajne światy w końcu się spotkały – nawet jeśli nie w przyjaźni, to w zrozumieniu i poszanowaniu. Lata 80. należały do Lakers, „Magic" i Kareem wywalczyli pięć mistrzowskich tytułów.
To był przełom koszykarski. Ten życiowy objawił się pożarem. 31 stycznia 1983 roku, gdy Lakers byli w Dallas, doszczętnie spłonęła posesja Kareema w Bel-Air. Partnerka Cheryl i syn Amir szczęśliwie się uratowali, ale z domu zostały zgliszcza. Ogień strawił wartościową kolekcję orientalnych dywanów, większość koszykarskich pamiątek oraz liczoną w tysiącach płytotekę z albumami muzycznymi.
Kareem ruszył do Los Angeles, a gdy upewnił się, że z najbliżsi są zdrowi i bezpieczni, wrócił do zespołu. A potem wręcz nie dowierzał, gdy widział, jak kibice przynoszą mu płyty z muzyką jazzową i wszystkie rzeczy potrzebne do urządzenia się w nowym miejscu. Jemu?! Wyobcowanemu, nierozumianemu, nielubianemu gwiazdorowi ukrytemu za goglami? – To naprawdę otworzyło mi oczy na to, kim jestem – wspominał po latach.
I nagle wszystko się na siebie nałożyło. Lakers zaczęli wygrywać, „Magic" zarażał uśmiechem, Kareem znów był wielki, kibice zaczęli go doceniać, a on się na nich otworzył. To był już zresztą inny Abdul-Jabbar – grubo po trzydziestce, z plackami łysiny zamiast afro, walczący z młodymi wilkami techniką i doświadczeniem, a nie szybkością i siłą. „Wiek zrobił z niego człowieka, każdy ‘Skyhook’ znów był cudem. Zaprzeczył mechanizmowi budowania i niszczenia, którym Ameryka karmi celebrytów. Zaczęły go witać gorące owacje, a on – jak roślina zbyt długo pozbawiona światła – rozkoszował się tym późnojesiennym słońcem" – „Sports Illustrated" pisał o nim tak pięknie, że nie sposób tych słów nie zacytować.
W 1983 roku, który zaczął się od przełomowego pożaru, ukazała się pierwsza książka Kareema, „Giant Steps". Tytuł pochodził od nazwy albumu jazzowego nagranego przez Johna Coltrane, a treść opisywała nie tylko koszykarską karierę autora, ale także przejście na islam, społeczne dojrzewanie, była także analizą amerykańskiej polityki wobec mniejszości rasowych.
5 kwietnia 1984 roku, kilka godzin przed wspomnianym na początku meczem w Salt Lake City, Abdul-Jabbar udzielał wywiadu Chickowi Hearnowi, słynnemu komentatorowi meczów Lakers. Po wymianie uprzejmości, krótkich zagajeniach na luźne tematy, Hearn powiedział wprost: - Ale ty się zmieniłeś, nie mogę w to uwierzyć. Oczywiście na lepsze. Też to czujesz?
- Mam nadzieję, że jest tak, jak mówisz. Trochę to zajęło. Musiałem nauczyć się wielu rzeczy, ale myślę, że w końcu nauczyłem się, jak lepiej żyć. I jestem teraz szczęśliwy.
- Wydaje mi się, że spore znaczenie miała w tej kwestii twoja książka. Zacząłeś pojawiać się w programach telewizyjnych, udzieliłeś wielu wywiadów. Świetnie się w nich prezentowałeś, a twoje odpowiedzi na pytania były wspaniałe. Ludzie zobaczyli człowieka, o którym istnieniu w ogóle nie wiedzieli.
- Rzeczywiście, chyba tak było. Ja sam czytając książkę o sobie zacząłem poznawać mężczyznę, którego nie znałem zbyt dobrze, czyli samego siebie. To było jak objawienie – stwierdził Abdul-Jabbar.
A potem pobił wynik Wilta Chamberlaina, grał przez kolejne pięć sezonów, dobił do 38 387 punktów, napisał kilkanaście książek, zagrał tyle samo epizodów w filmach, pisał felietony do „Time" czy „Esquire", bywał ekspertem w publicystycznych programach MSNBC lub CNN, rozmawiał z Barackiem Obamą, polemizował z Donaldem Trumpem, został amerykańskim ambasadorem kultury. I nawet do Polski przyleciał, we wrześniu 1999 roku, specjalnie na otwarcie kanału Wizja Sport.
Był wielki i będzie wielki – na boisku, ale i poza nim. Nawet, jeśli tak kojarzony z jego nazwiskiem rekord należy już do kogoś innego.