Świetne czwarte miejsce Polaków na wrześniowym EuroBaskecie znów – tak jak ósma pozycja w mistrzostwach świata trzy lata wcześniej – ożywiło atmosferę wokół polskiej koszykówki. Zagrania Mateusza Ponitki, Aleksandra Balcerowskiego czy Michała Sokołowskiego pod koniec lata wzbudzały euforię, ale najlepsi polscy kadrowicze wyjechali do lig zagranicznych, a jesień dla krajowego basketu nie była kolorowa. Śląsk Wrocław i Legia Warszawa, aktualni mistrz i wicemistrz kraju, boleśnie zderzyły się z Europą. Zresztą, nie one pierwsze.
Od sezonu 2015/16, kiedy Zastal Zielona Góra występował w elitarnej Eurolidze, a po odpadnięciu z niej dotarł do ćwierćfinału Pucharu Europy, polskie kluby w rozgrywkach drugiego i trzeciego poziomu – Pucharu Europy właśnie oraz Ligi Mistrzów – mają łączny bilans 29-105. Wygrały marne 27 proc. spotkań, z grupy wyszły dwukrotnie – Zastal w 2018 roku, by szybko odpaść w 1/8 finału Ligi Mistrzów z AS Monaco oraz Śląsk w minionym sezonie, ale tylko dlatego, że po agresji na Ukrainę z gry wykluczono zespoły z Rosji. W 1/8 finału Pucharu Europy wrocławianie ulegli Herbalife Gran Canaria 60:87.
Obecny sezon wpisuje się w ten fatalny trend – Śląsk z bilansem 1-8 po pierwszej rundzie zajmuje ostatnie miejsce w grupie B Pucharu Europy, Legia z wynikiem 1-5 zakończyła rywalizację na dnie grupy C Ligi Mistrzów. A to przecież, powtórzmy, drugi i trzeci poziom europejskich rozgrywek – o dwudziestozespołowej Eurolidze polskie kluby nie mają nawet co marzyć.
- Nie ma wątpliwości, odbijamy się od Europy, nie pasujemy do niej. Nie mamy atutów potrzebnych do tego, by konkurować w Pucharze Europy, a nawet Lidze Mistrzów, i to jest jasne od kilku sezonów – mówi Tomasz Jankowski, były kapitan reprezentacji Polski, obecnie ekspert Polsatu Sport. I wylicza przyczyny: - Brak ciągłości w składach drużyn, które się nie rozwijają, tylko co roku budowane są od nowa. Powtarzające się błędy przy konstruowaniu zespołów, bo często ściągamy zawodników po przejściach, po kontuzjach, po przerwach – to oczywiście wiąże się z ograniczonymi możliwościami finansowymi, ale ci nowi gracze często nie mają predyspozycji, by ciągnąć drużyny w górę. Budżety są ważne, pieniądze Śląska i Legii są pewnie jednymi z najniższych w ich pucharach, ale w Eurolidze taki Żalgiris Kowno potrafi pokonać wielki i bogaty Real Madryt, więc nie tylko kontrakty grają.
- Na boisku widać brak fundamentów – kontynuuje Jankowski. – Kozłowanie pod naciskiem na całym boisku, radzenie sobie z podwojeniami, jakość podań, ich kierunek, umiejętności rzutowe i wreszcie fizyczność – brakuje nam wielkich, sprawnych, szybkich i skocznych graczy pod koszami. Patrzę na Śląsk i momentami widzę w jego wykonaniu po prostu archaiczną koszykówkę.
Obserwacje Jankowskiego rozwija Radosław Spiak, który komentował w TVP Sport mecze Legii w Lidze Mistrzów. – Widziałem w nich brak umiejętności kontrolowania wyniku, utrzymywania przewagi, dobicia rywala. Zamiast tego były złe decyzje w najważniejszych momentach. Co zresztą dotyczy też Śląska, bo przecież obie drużyny miały mecze, w których prowadziły w końcówkach, a jednak przegrywały.
- W Legii w kluczowych spotkaniach odpowiedzialności nie umiał udźwignąć kreowany na gwiazdę Ray McCallum, Devyn Marble potrafił spudłować trzy rzuty wolne z rzędu, w Śląsku na siłę i nieskutecznie, choćby w końcówce spotkania z Promitheas Patras, grał Jeremiah Martin. Wrocławianie prowadzili, a jednak przegrali – zauważa Spiak. I takich meczów w wykonaniu Śląska i Legii można wymienić więcej, obie drużyny wiele spotkań oddały w ostatnich minutach.
Ciekawe obserwacje na ten temat ma Aaron Cel, wieloletni reprezentant Polski, który grał m.in. w Eurolidze z Zastalem oraz Lidze Mistrzów z Polskim Cukrem Toruń. – Często jest tak, że do przerwy polskie drużyny utrzymują korzystny wynik, a w trzeciej kwarcie pojawia się coś w rodzaju strachu przed zwycięstwem – mówi 35-letni skrzydłowy. – To jest taka spirala: jak rzadko wygrywasz ważne mecze, to dobry wynik w końcówce i perspektywa zwycięstwa wytrącają cię z rytmu. Za szybko chcesz zamknąć mecz, dobić rywala i podejmujesz pochopne decyzje, forsujesz rzuty, wybierasz złe rozwiązania. Chcesz skończyć mecz w trzeciej kwarcie, a najważniejsza jest ta czwarta. I doświadczone drużyny wiedzą, że najważniejsze w nich są konsekwencja, kontynuacja, wykorzystywanie sprawdzonych, silnych stron. Po prostu doświadczenie, którego nam brakuje – mówi Cel.
Były już reprezentant Polski - karierę w kadrze zakończył po ostatnim EuroBaskecie - zwraca też uwagę na specyfikę krajowej ligi, która nie ma jednego dominatora. W czterech ostatnich sezonach mieliśmy czterech różnych mistrzów Polski (Anwil Włocławek, Zastal, Stal Ostrów Wlkp., Śląsk), a dwanaście możliwych miejsc na podium zajęło osiem zespołów (także Legia, Start Lublin, Polski Cukier Toruń, Arka Gdynia). Dla kibiców to dobrze, bo "liga jest ciekawsza", ale w kontekście gry w pucharach – już źle.
- To jest problem, jeśli spojrzymy na drużyny z lig o podobnym potencjale, choćby Belgię. Filou Ostenda zdobyło 10 tytułów z rzędu, co roku gra w pucharach. I nawet jeśli budżet się nie powiększa, to klub się uczy jak budować skład, buduje swoją renomę. U koszykarzy i agentów, dzięki czemu może zatrudniać lepszych graczy, ale też wypracowuje sobie szacunek u sędziów, u przeciwników, w federacjach. Tego może nie widać, ale to też ważne. U nas w pucharach co chwilę gra ktoś inny i tego doświadczenia, renomy brakuje – zauważa Cel.
Mistrz Belgii jest dobrym przykładem, a te można mnożyć. Swoich dominatorów mają też ligi czeska (Nymburk), łotewska (VEF Ryga) czy bośniacka (KK Igokea) – rozgrywki postrzegane w europejskiej hierarchii niżej niż Energa Basket Liga, którą można umiejscowić na granicy pierwszej i drugiej dziesiątki. Ich reprezentanci potrafią jednak wychodzić z grupy w Lidze Mistrzów, ostatnio udawało się to także portugalskiej Benfice Lizbona, czy ukraińskiemu BC Prometey. I dzięki temu w rankingu krajów ułożonym na podstawie osiągnięć w Lidze Mistrzów z ostatnich trzech sezonów, są one przed Polską, która jest dopiero 19. Wyżej – poza Czechami, Łotwą, Bośnią i Hercegowiną oraz Portugalią są także Węgry, Rumunia i Dania, które w reprezentacyjnej koszykówce znaczą mniej niż Polska.
Trener Legii Wojciech Kamiński zapytany po zakończeniu gry w Lidze Mistrzów o największe różnice pomiędzy jego zespołem, a Galatasaray Stambuł, Hapoelem Holon oraz wspomnianym Filou Ostenda, które w tabeli grupy C były wyżej, mówił przede wszystkim o pieniądzach: - To jest problem polskiej koszykówki. Nam się wydaje, że mamy wielkie pieniądze na Europę, a wielkie pieniądze to miał Asseco Prokom, kiedy grał w Eurolidze. Z całym szacunkiem oczywiście dla wszystkich naszych sponsorów, bo bez nich byśmy nie grali na tym poziomie, ale jeżeli ktoś pyta o różnicę, to ona jest w budżecie.
- Za jakość trzeba płacić, bo jeśli drużyny z Holon czy Stambułu mają trzy albo cztery razy więcej pieniędzy na zawodników niż my… To jest największa różnica na tę chwilę jeśli chodzi o Puchar Europy, w którym gra Śląsk, czy Ligę Mistrzów, w której my graliśmy. To jest przepaść w niektórych przypadkach. Trener Śląska Andrej Urlep wspominał, że Gran Canaria ma 3,5-4 miliony euro na graczy, to jak się podzieli na dziesięciu, to w polskiej lidze nikt nie jest blisko, by zarabiać połowę tych pieniędzy – mówił Kamiński.
Ma rację, jego najlepiej opłacany koszykarz Geoffrey Groselle według nieoficjalnych informacji ma zarabiać ponad 100 tys. dolarów za sezon. Wspomniany McCallum – 70 tys. Dużo mniej niż płaci wspomniana Gran Canaria, ale więcej niż belgijskie Filou. Z informacji Sport.pl wynika, że trójka amerykańskich graczy z Ostendy zarabia ok. 50 tys. dol. rocznie. Na marginesie: kreowani na liderów Legii, wysokoopłacani Groselle i McCallum zawodzą, a ich transfery – jakkolwiek hitowe – miały jednak pewne "ale". Groselle, MVP polskiej ligi z sezonu 2020/21, w minionych rozgrywkach miał problemy ze zdrowiem i był w kiepskiej formie we włoskim Fortitudo Bolonia. Z kolei McCallum to gracz z przeszłością w NBA i bogatym CV, który jednak z roku na rok w koszykarskiej hierarchii schodzi coraz niżej. Na gwiazdy bez felerów polskich klubów nie stać - Travis Trice i Robert Johnson, którzy brylowali w Śląsku i w Legii w poprzednich rozgrywkach, trafili do polski w trakcie sezonu dlatego, że nie chcieli się szczepić przeciwko COVID-19 i stracili miejsce w Australii i Włoszech.
Energa Basket Liga w koszykarskim łańcuchu pokarmowym ma stałe miejsce. Jeśli trenerzy trafią z wyborem amerykańskiego gracza, często świeżaka, który kończy grę w akademickiej NCAA, ten po dobrym sezonie w Polsce odchodzi do lepszej ligi. Podobnie ma się sytuacja z koszykarzami, których polskie kluby przejmują z ligi rumuńskiej, węgierskiej, szwedzkiej czy fińskiej – dla większości Amerykanów, którzy najczęściej pełnią kluczowe role w zespołach, Polska jest przystankiem do lepszych lig - hiszpańskiej, niemieckiej, włoskiej, francuskiej, do niedawna rosyjskiej. Przykładów takich podróży z przesiadkami jest mnóstwo – Iffe Lundberg, Trey Kell, Jonah Mathews czy ostatnio Travis Trice rządzili w Polsce, potem poszli wyżej. Ich doświadczenia – Lundberg po grze w Zielonej Górze trafił do CSKA Moskwa, a potem nawet do Phoenix Suns – budują także pozycję ligi. Są wskazówką – w Polsce można się wybić.
A najlepiej się wybić, grając w europejskich pucharach, to one są dla amerykańskich koszykarzy oknem wystawowym, być może dlatego wspominani Martin ze Śląska i McCallum z Legii w kluczowych momentach grają indywidualnie i biorą na siebie ciężkie rzuty. Jeśli trafią - zabłysną, pokażą się jako zwycięzcy. Problem w tym, że tego wygrywania na dobrym poziomie w Europie nie ma w wykonaniu polskich klubów zbyt wiele.
W poszukiwaniu satysfakcji ze zwycięstw trzeba zejść poziom niżej – do FIBA Europe Cup, czyli czwartej europejskiej ligi. Tam polskie kluby potrafią błysnąć – w trwającym sezonie Anwil wyszedł z grupy i prowadzi w tabeli w drugiej rundzie, rok temu Legia grała w ćwierćfinale, a w rozgrywkach 2020/21 Stal doszła aż do finału, w którym uległa izraelskiemu Ironi Nes Ziona. To osiągnięcia godne pochwały, ale w skali Europy - niszowe. Ponad FIBA Europe Cup rywalizuje 70 klubów – 18 w Eurolidze, 20 w Pucharze Europy, 32 w Lidze Mistrzów.
I jeśli polska koszykówka chce zrobić krok do przodu, to w Pucharze Europy i Lidze Mistrzów kluby po prostu muszą wygrywać mecze, wychodzić z grupy. Wyniki przełożą się na więcej miejsc w tych rozgrywkach, będą magnesem dla lepszych graczy, szansą na większe pieniądze dla klubów, a dla całej koszykówki – na zaistnienie w świadomości przeciętnego kibica innych drużyn niż tylko reprezentacji.
Zakończmy optymistycznie – w czwartek Śląsk w końcu wygrał mecz w Pucharze Europy. We własnej hali pokonał drugi najsłabszy zespół grupy B, Dolomiti Energia Trento aż 80:57. Z bilansem 1-8 jest ostatni, ale cała runda rewanżowa przed nim.