W niedzielę zmierzyliśmy się z inną Chorwacją niż ta, która ograła Polaków przed EuroBasketem na Torwarze. Wtedy po parkiecie biegali Dario Sarić, Ivica Zubac, Bojan Bogdanović, Krunoslav Simon, Mario Hezonja czy naturalizowany Amerykanin Jaleen Smith.
W niedzielę – taki urok listopadowego okienka – Chorwaci musieli radzić sobie bez gwiazd z NBA i Euroligi.
Ale i my nie byliśmy w Zagrzebiu tą samą ekipą, co w sierpniu w Warszawie. W niedzielę w zespole Igora Milicicia zabrakło Mateusza Ponitki z euroligowego Panathinaikosu czy odpoczywającego A.J Slaughtera.
Letnie starcie obu ekip było dla polskich kibiców preludium do gigantycznych emocji, które przyniosły mistrzostwa Europy i mecze o medal. Na Torwarze Ponitka i spółka postawili się naszpikowanej gwiazdami Chorwacji, byli o krok od zwycięstwa, przegrali minimalnie 69:72.
Dziś jesteśmy jednak w zupełnie innym miejscu. Mecze prekwalifikacji nie mają już takiej temperatury, jako współgospodarz awans do EuroBasketu w 2025 r. dostaliśmy z urzędu. Dlatego wynik niedzielnego starcia w Zagrzebiu nie był aż tak istotny. Ale styl gry, podtrzymanie genu zwyciężania – już jak najbardziej.
Selekcjoner nie ma łatwego zadania: z jednej strony musi dawać szanse młodym graczom, jak Andrzej Pluta junior, czy Szymon Wójcik, a z drugiej budować już drużynę na imprezę, do której zostały niemal trzy lata. W czwartek ze Szwajcarią wyszło słodko-gorzko: polscy koszykarze wygrali co prawda w Lublinie 79:64, ale do przerwy przegrywali ze słabeuszem pięcioma punktami i mogli się wstydzić tego, jak grają.
W niedzielę z Chorwacją wyszło dużo lepiej – znowu wygraliśmy, ale styl zwycięstwa był już o wiele lepszy.
Choć do przerwy przegrywaliśmy 34:37 i nie wyglądaliśmy dobrze. W ataku trafialiśmy ledwie co trzeci rzut z gry, a przede wszystkim graliśmy zbyt wolno, aby zaskoczyć Chorwatów. A w obronie mieliśmy problem z dwójkową grą rywali.
Z dobrej strony pokazali się ci, którzy mogą stanowić o sile zespołu w 2025 r. – Aleksander Balcerowski już w pierwszej kwarcie zdobył siedem punktów, błysnął odważny debiutant, czyli Andrzej Pluta junior, który do przerwy zdobył osiem punktów, a potencjał w roli rozgrywającego pokazał Łukasz Kolenda.
Reszta zawodziła, na czele z debiutantem, o którym mówiło się najwięcej, czyli Geoffreyem Grossellem.
Status 29-letniego amerykańskiego środkowego Legii jest jasny: otrzymał polski paszport, więc grzechem Milicicia byłoby go nie sprawdzić. Ale na karierę w kadrze Grosselle raczej liczyć nie powinien, ponieważ PZKosz chciałby zaproponować kolejny paszport graczowi obwodowemu, bo tam mamy największe deficyty.
Grosselle w Zagrzebiu był bezproduktywny. Zagrał ledwie 11 minut, nie trafił ani jednego rzutu, zebrał dwie piłki. I w drugiej połowie ugrzązł na ławce. Na parkiet już nie wrócił, tym bardziej że Polacy – tak samo jak w czwartek w Lublinie – w drugiej połowie wrzucili wyższy bieg i grali wręcz z nut.
Już trzecią kwartę wygraliśmy 24:19, ale to w czwartej zagraliśmy prawdziwy koncert. Seriami trafialiśmy za trzy (Jarosław Zyskowski i Jakub Garbacz trafili w meczu odpowiednio trzy na cztery oraz pięć na 11 za trzy), doskonale prezentował się Balcerowski, który pokazał, że na pozycji środkowego nie ma przeciwnika, Andrzej Pluta także dołożył trójkę i kilka udanych akcji. I w pewnym momencie przejęliśmy mecz - nasze najwyższe prowadzenie w ostatniej ćwiartce wynosiło 15 punktów!
Ale w końcówce przyszło rozluźnienie. I do końca musieliśmy bronić nie tyle zwycięstwa w meczu, ile wygranej co najmniej czterema punktami – bo takie pozwoliło nam przeskoczyć Chorwację i wskoczyć na fotel lidera grupy E prekwalifikacji.
Końcówka była chaotyczna, ale skończyło się dobrze dla Polaków – wygraliśmy 87:79 i zrewanżowaliśmy się Chorwatom za porażkę w sierpniu.
Prekwalifikacje do EuroBasketu 2025, Chorwacja - Polska 79:87 (21:18, 13:19, 24:19, 29:23)