Legia Warszawa ugrzęzła na dnie Ligi Mistrzów. Demony czwartej kwarty

Legia po raz trzeci przegrała w Lidze Mistrzów i po raz trzeci po fatalnej końcówce. Tym razem stołeczni koszykarze okazali się słabsi od mistrza Belgii Filou Oostende 59:68. I ugrzęźli na ostatnim miejscu grupy C.

Przed ostatnią kwartą prowadzili legioniści – skromnie, bo skromnie, 53:52, ale sprawa wygranej była przynajmniej otwarta. Ale w ostatniej ćwiartce gra warszawskiej drużyny posypała się jak domek z kart.

Najlepszym podsumowaniem tego, co działo się w czwartej kwarcie na Torwarze, były rzuty wolne, które 90 sekund przed końcem wykonywał Devyn Marble. Było jeszcze tylko 57:66, tliła się szansa na odrobienie strat. Marble miał aż trzy podejścia z linii. Spudłował wszystkie.

Zobacz wideo Co dalej z Ponitką w reprezentacji? "Dużo się działo w jego życiu"

W ostatniej części gry legioniści uciułali sześć punktów, pudłowali na potęgę, jakby popsuły im się nadgarstki. Trener Wojciech Kamiński wychodził z siebie, wściekał się, testował wszystkie opcje – na darmo. Belgowie byli na finiszu przyzwoici – tyle wystarczyło, aby wrócić z Warszawy ze zwycięstwem.

Znowu czwarta kwarta

Dla Legii to nie był mecz z cyklu „być albo nie być". Wicemistrzowie Polski przegrali dwa pierwsze starcia w Lidze Mistrzów – z Hapoelem Holon 81:84 i Galatasaray 71:84 – ale nawet porażka z Belgami nie skreśliła ich szans na awans do kolejnej rundy, można się do niej dostać nawet z trzeciego miejsca.

Wygrana z Filou Ostenda, mistrzem Belgii, ekipą o podobnej klasie, miało wpuścić nieco świeżego powietrza. Zamiast tego stało się ono jeszcze gęstsze.

Jaki plan miała Legia? Przede wszystkim wyhamować koszykarzy Filou. Belgowie zdobywają w niemal 17 punktów po szybkich atakach, legioniści chcieli jak najbardziej spowolnić ich grę. Ale też powstrzymać Breeina Tyree, Amerykanina i lidera Filou, który potrafi wygrać mecz w pojedynkę.

Legia już zaczęła z kłopotami. Chaos, straty, czasem niewynikające z gapiostwa koszykarzy, a… naklejonych reklam na parkiecie, po których gracze ślizgali się jak po lodowisku. Ale po słabym początku udało się złapać rytm.

Głównie za sprawą Łukasza Koszarka i Dariusza Wyki. Na finiszu pierwszej kwarty weterani zagrali kilka dwójkowych akcji, po których Legia remisowała po 21. Ale istny koncert nastąpił w kwarcie numer dwa.

Głównym aktorem był Ray McCallum. Koszykarz, który ma na koncie 154 mecze w NBA, ma być tym, który w ważnych momentach bierze na siebie odpowiedzialność. W drugiej ćwiartce wykonał zadanie z nawiązką – zaczął od dwóch trójek, zdobył osiem punktów z rzędu, a na przerwę schodził łącznie z 15.

Ale najefektowniejszą akcję wykonał Grzegorz Kamiński. Skrzydłowy Legii przy stanie 29:25 w drugiej kwarcie pofrunął tak, że na Twitterze wyróżniła go oficjalna strona Ligi Mistrzów. Do przerwy było po 40.

Atmosfera robi się gęsta

O ile do przerwy można było legionistów tylko chwalić, to po przerwie ich gra się posypała. Belgowie powstrzymali McCalluma, który w drugich 20 minutach dołożył tylko dwa punkty, a Kamiński m.in. nie trafił dwóch otwartych trójek, po których Legia mogła złapać z Belgami kontakt. Znów zawiódł Geoffrey Grosselle. Center, który miał być ważnym ogniwem zbudowanej na nowo Legii, uzbierał sześć punktów i sześć zbiórek.

Ale zwalanie winy na pojedynczych graczy nie ma sensu – Legia po prostu zagrała źle. I choć wciąż ma szansę na awans do kolejnej fazy – trzeba odrobić stratę w rewanżu z Oostende i przedrzeć się przez play-in – to na razie legioniści nie wyglądają na zespół, który stać na wspięcie się na wyżyny.

Przegrana pogłębiła i tak spory dołek, w którym utkwili w tym sezonie wicemistrzowie Polski. Trzy porażki w Champions League, trzy w Energa Basket Lidze, w tym w ostatni weekend w słabym stylu z Kingiem w Szczecinie. W stolicy nie wykonują fałszywych ruchów, ale atmosfera jest napięta.

Więcej o:
Copyright © Agora SA