Legia wywróciła wielki finał do góry nogami. Cztery trójki w 136 sekund

Łukasz Cegliński
Kanonada trójek w trzeciej kwarcie zmieniła zasady gry w drugim meczu finału Energa Basket Ligi - to Legia zaczęła dyktować warunki Śląskowi. Także dlatego, że trener Wojciech Kamiński przeważał nad Andrejem Urlepem, a Robert Johnson miał w Legii równiejszych kolegów niż Travis Trice w Śląsku.

Po dwóch meczach w finale Energa Basket Ligi jest 1-1. W pierwszym Śląsk Wrocław pokonał w Hali Stulecia Legię Warszawa 76:72, ale dwa dni później – także u siebie, ale już w Hali Orbita – uległ legionistom 85:88. Rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw, dwa następne spotkania odbędą się w Warszawie.

Zobacz wideo Ondrasek deklaruje walkę o powrót do ekstraklasy. "Nigdzie się nie wybieram"

Trójki zaczęły wpadać – tak może wygrywać Legia

Gdy w ostatniej sekundzie pierwszej połowy meczu nr 2 Raymond Cowels czyściutko, idealnie trafił za trzy, niewielu spodziewało się zapewne, że to zapowiedź kanonady Legii na początku trzeciej kwarty. Rzut był trochę przypadkowy, przerwa trwa kwadrans, strzelcy gubią rytm… Śląsk po 20 minutach prowadził 41:38 i choć końcówkę drugiej kwarty miał słabszą, to wydawało się, że ma kontrolę nad grą.

Ale początek trzeciej kwarty wywrócił tę perspektywę do góry nogami. Łukasz Koszarek, Muhammad-Ali Abdur-Rahkman, Raymond Cowels i Jure Skifić – czwórka legionistów trafiła cztery trójki w 136 sekund i dała warszawianom prowadzenie 50:43 na początku drugiej połowy. To był moment, który odmienił zasady gry w czwartkowym meczu – tym razem uciekała Legia, a gonił Śląsk.

Stwierdzenie, że legioniści wygrali dzięki trójkom, byłoby uproszczeniem, bo w drugiej połowie wyraźnie poprawili walkę o zbiórki, kluczowe punkty zdobywali za sprawą Roberta Johnsona z półdystansu, a Abdur-Rahkman i Cowels trafiali wolne. Ale 13/31 i 41,9 proc. za trzy Legii w tym meczu, to jej drugi najlepszy wynik w tegorocznym play-off. Przed finałem zapowiadaliśmy, że jeśli warszawianie mają wygrywać, to trójki muszą wpadać. W czwartek wpadały.

Kamiński nad Urlepem w pojedynku trenerów

Kto wie, jak zakończyłby się jednak ten mecz, gdyby w ostatniej sekundzie czwartej kwarty wpadła trójka Travisa Trice’a – trafienie na dogrywkę mogłoby przywrócić życie Śląskowi i ponownie nakręcić jego rozgrywającego. Amerykanin grał w tym meczu zrywami, ale były to zrywy znakomite. W pierwszej kwarcie zdobył dziewięć punktów z rzędu, w czwartej miał serię 12, a w sumie w ostatniej części zdobył ich 16. W całym meczu trafił dobre 10 z 20 rzutów z gry, a do 31 punktów dołożył osiem asyst. Wybitny występ nie wystarczył jednak do wygranej Śląska.

Słabiej zagrali ci, którzy błyszczeli dwa dni wcześniej - Aleksander Dziewa, Ivan Ramljak i Łukasz Kolenda zdobyli razem niemal o połowę punktów mniej. A na dodatek Andrej Urlep w ważnym momencie przetrzymał na ławce skutecznego tego dnia Kerema Kantera i, generalnie, grał dość wąską rotacją, w zagadkowy sposób dzieląc minuty swoich graczy. Legia, której wypadło z pierwszej piątki dwóch wysokich graczy – Adam Kemp i Grzegorz Kulka są kontuzjowani – dzieliła minuty rozsądniej i równiej niż Śląsk.

Po dwóch meczach finału jasne jest też to, że w pojedynku trenerów przeważa Wojciech Kamiński. Jego reakcje są skuteczniejsze i bardziej adekwatne do tego, co się dzieje na boisku niż w przypadku Andreja Urlepa. Popłaca też element ryzyka – w końcówce meczu nr 2 trener Legii radykalnie obniżył skład: na boisku jednocześnie byli Koszarek, Abdur-Rahkman, Johnson i Cowels. Urlep nie zdecydował się na szukanie przewag wśród swoich wysokich graczy, też obniżył skład. Kamiński narzucił narrację i utrzymał prowadzenie.

Maturzysta dojechał, Sadowski wyciągnął wnioski z ochrzanu

Po kontuzji Grzegorza Kulki, który w pierwszym meczu złamał lewą kostkę w dwóch miejscach i czeka go operacja, a potem pięć miesięcy przerwy, Legia miała problem z wypełnieniem wymaganej liczby Polaków z składzie. Musi być ich sześciu, więc w czwartek z Warszawy przyjechał do Wrocławia Jakub Śliwiński – 19-letni skrzydłowy, który w ekstraklasie zagrał 43 sekundy. Młody legionista miał dzień pełen wrażeń, bo rano pisał rozszerzoną maturę z fizyki, a po drodze doszło do uszkodzenia opony w samochodzie. Szczęście w nieszczęściu, że było to już pod hotelem, w którym stacjonowała we Wrocławiu Legia.

W meczu nr 2 Śliwiński oczywiście nie zagrał. Ale znów zagrał za to Jakub Sadowski – niespełna 22-letni środkowy, który dostał zaskakujące 11 minut w meczu nr 1, tym razem też spędził na boisku tyle czasu, jednak był dużo bardziej produktywny. Wsadem, a potem przytomną dobitką zdobył cztery punkty, miał też trzy zbiórki i asystę. W pierwszej połowie dostał potężny ochrzan od trenera Wojciecha Kamińskiego, gdy wykonał niepotrzebny, zbyt szybki rzut z dystansu, ale potem wyciągnął wnioski.

Jak natchniony z dystansu trafiał natomiast 22-letni skrzydłowy Grzegorz Kamiński. W meczu nr 1 grał nerwowo, niepewnie, miał chwile zawahania przed rzutem. W drugim spotkaniu Kamiński zagrał świetnie – już w pierwszej kwarcie trafił dwie trójki, w drugiej dorzucił kolejną, dzięki czemu Legia zaczęła gonić Śląsk. W sumie miał 4/5 za trzy, zdobył 12 punktów – rozegrał swój najlepszy mecz w tegorocznym play-off.

Znakomity rezerwowy Legii – a na końcówki wciąż Johnson

Najlepszy mecz w całym sezonie zagrał za to Muhammad-Ali Abdur-Rahkman. Rezerwowy Legii zdobył 27 punktów, miał cztery zbiórki, pięć asyst i dwa przechwyty. Trafił 10 z 15 rzutów z gry, miał 4/4 z wolnych. Biorąc pod uwagę stawkę meczu – to są znakomite liczby. I jeśli Trice miał spektakularne zrywy, to Abdur-Rahkman grał dobrze i równo przez cały mecz.

A przecież jeszcze dwa miesiące temu Amerykanin miał bardzo trudny moment – w sześciu marcowych spotkaniach zdobył w sumie 40 punktów, trafił ledwie 16 z 49 rzutów. Teraz Abdur-Rahkman odżył, w play-off jest bardzo pewnym punktem Legii – Stali potrafił rzucić 20 punktów, Anwilowi 18, a w dwóch finałowych meczach zdobył już 37. A przecież punkty to nie wszystko – Abdur-Rahkman zbiera, asystuje i przechwytuje. Jest najważniejszym rezerwowym Legii.

Najważniejszym graczem na końcówki niezmiennie pozostaje za to Robert Johnson. W finałowym meczu nr 2 do przerwy zdobył tylko sześć punktów, wydawał się nieobecny, wycofany. Ale to były tylko pozory, Amerykanin w typowy dla siebie sposób czekał na właściwy moment. W czwartej kwarcie rzucił aż 10 ze swoich 18 punktów, jego dwa kolejne rzuty zmieniły remis w wynik 85:81 dla Legii i okazały się kluczowe.

Legia nigdy nie przegrała u siebie w play-off

Co dalej w finale? Rywalizacja przy wyniku 1-1 przenosi się na dwa mecze do Warszawy – Legia podejmie Śląsk w niedzielę i we wtorek. Rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw, więc jasne jest, że w piątek 27 maja odbędzie się kolejny mecz we Wrocławiu. Tym razem – znów w Hali Stulecia i to jest doskonała informacja.

Najpierw jednak mecze w Warszawie, a przed nimi okoliczności się zmieniają – w niedzielę do gry powinien wrócić środkowy Adam Kemp. Pęknięta kość oczodołu zrasta się dobrze, Amerykanin ma już specjalną maskę, przed drugim meczem we Wrocławiu rozgrzewał się w niej z zespołem. Jego powrót będzie wzmocnieniem strefy podkoszowej Legii – solidnie spisują się w niej Dariusz Wyka (w czwartek miał 10 zbiórek) i Jure Skifić (osiem punktów, cztery zbiórki, dwie asysty), a Jakub Sadowski pokazał, że stać go na solidne zmiany.

Pewność siebie Legii może budować też fakt, że legioniści nigdy nie przegrali w play-off meczu w Warszawie. Ich dotychczasowy bilans to 9-0. Tylko czy Śląsk będzie się tym przejmował? Wrocławianie w ćwierćfinale odwrócili wynik z 0-2 na 3-2 wygrywając decydujący mecz z Zastalem w Zielonej Górze, a potem w półfinale też zwyciężyli na wyjeździe w spotkaniu nr 5. – Nie z takich problemów wychodziliśmy – powiedział w czwartek Łukasz Kolenda. I miał rację.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.